„Chodziłem po przypadkowych pogrzebach, by najeść się na stypie i wyrwać jakąś chętną wdowę. Udało się i wpadłem po uszy”

Mężczyzna na pogrzebie fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Wzruszyłem się, patrząc na scenę ich pożegnania z doczesnymi szczątkami męża i ojca, ale myślałem właściwie o sobie. Po mnie nie miałby kto płakać. Poczułem drapanie w gardle, a w oczach stanęły mi łzy. Co za pieskie życie!”.
/ 23.12.2022 10:30
Mężczyzna na pogrzebie fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Kiedy zorientowałem się, że prosperity nie trwa wiecznie, a oddana kobieta nie jest już tak oddana, za radą adwokata postanowiłem się zabezpieczyć. No i proszę, teraz mam jak znalazł: lokale kupione na podstawionego „słupa” uszły uwadze komornika i „papugi” żony, nie byłem więc skazany na wegetację pod mostem. Gniazdka w Krakowie wynająłem studentom, a sam przeprowadziłem się do Częstochowy.

Czynsz z najmu starcza mi na skromne życie, więc postanowiłem zostać rentierem i zająć się w końcu sobą: pospać do dziewiątej, obejrzeć jakiś film, poszwendać się do południa w samej piżamce. Po latach tyrania, niedosypiania, użerania się z ludźmi i urzędami, ten właśnie sposób na spędzenie reszty życia wydawał mi się ogromnie pociągający. Po południu zwiedzanie miasta, którego zupełnie nie znałem, jakieś kino, filiżanka kawy w kawiarence…

W marzeniach wyglądało to dużo ponętniej niż w rzeczywistości – już po dwóch tygodniach miałem dość gnuśnego trybu życia. Zwiedzanie też okazało się klapą, bo na klasztorze jasnogórskim i jednej długiej ulicy atrakcje się kończyły, a miła kawiarenka okazała się prowincjonalnym lokalem z cenami z kosmosu.

Najgorsze było jednak to, że nikogo nie znałem, nie miałem do kogo ust otworzyć. Byłem nikim w obcym mieście, i nic nie wskazywało na to, żebym mógł jeszcze jakoś zaistnieć w świadomości osób żyjących obok. Zdałem sobie sprawę, że gdybym umarł, nikogo by to nie obeszło, ba, nikt by o tym nie wiedział, dopóki moje zwłoki nie zaczęłyby psuć atmosfery na klatce schodowej. Internetowe znajomości były do bani – może byłem już za stary na takie wynalazki? Wyglądało na to, że nie mam za dobrych perspektyw i rzeczywiście mogę zakończyć życie jako samotny, zgorzkniały człowiek.

Co mi szkodzi, mogę pojechać

Być może to wisielczy nastrój skłonił mnie do spaceru na miejski cmentarz, ale mogło być tak, że postanowiłem zobaczyć coś nowego. Bywa przecież, że architektura cmentarna jest dużo ciekawsza od miejskiej, ale w tym wypadku tak nie było – nekropolia jest jak miasto. Nudna. Włóczyłem się po alejkach między grobowcami z chińskiej imitacji marmuru i odczytywałem wypisane laserem nazwiska tych, którzy w nich leżeli. Przypadkiem wmieszałem się w grupę żałobników uczestniczących w pochówku kogoś bliskiego.

Nie chciałem się przeciskać między pogrążonymi w modlitwie ludźmi, więc przystanąłem i z ciekawością obserwowałem ceremonię. Nie miałem pojęcia, że trumna korzysta teraz z czegoś w rodzaju windy, nowością były też dla mnie wykładziny imitujące trawnik, którymi szczelnie okrywa się wszystko dookoła grobu tak, żeby, broń Boże, nikomu nie skojarzył się z dziurą w ziemi, tylko z przytulnym kącikiem… Dawno nie uczestniczyłem w pogrzebie, więc te nowinki trochę mnie skonsternowały. Postanowiłem zostać dłużej, by zobaczyć, jak będą demontować dekorację i czym zasypią trumnę. Może jakąś mieszanką poliestrową sprowadzaną z Azji?

– Zapraszamy na skromny poczęstunek w restauracji – przerwał moje refleksje głos obok.

Za mną stała młoda kobieta w czarnej sukni. Bez wątpienia z rodziny zmarłego. Chciałem jej powiedzieć, że jestem przypadkowym gapiem i nie mam nawet pojęcia, kogo wszyscy żegnają, ale zdołałem tylko przecząco pokręcić głową.

– Uraziłby pan rodzinę, odmawiając – stwierdziła, patrząc na mnie zaczerwienionymi od płaczu oczami.

Nie chciałem nikogo urażać, więc posłusznie dołączyłem do żałobników wsiadających do autokaru. Tak oto, chcąc nie chcąc, wylądowałem w restauracji na tradycyjnej stypie. Całe szczęście, że biesiadników było naprawdę dużo i nikt nie pytał o moje związki z nieżyjącym. Przy stole, za którym mnie usadzono, znalazło się bardzo sympatyczne małżeństwo w średnim wieku, z którym świetnie mi się rozmawiało, i to niekoniecznie o śmierci.

Byli żywo zainteresowani radami, jakich mogłem im udzielić na temat prowadzenia firmy, bo właśnie zarejestrowali działalność w branży, z której niedawno wypadłem. Na zakończenie wymieniliśmy się numerami telefonów, żeby nie stracić kontaktu, i rzeczywiście, parę razy dzwonili, by spytać o to czy tamto, a raz zaprosili mnie do siebie na grilla. Nic wielkiego, ale w końcu nawiązałem znajomość, która nie umarła śmiercią naturalną po pierwszej rozmowie.

Na drugi pogrzeb poszedłem już z rozmysłem, choć nie wiedziałem właściwie, do czego zmierzam. Byłem otwarty na nowe sytuacje i nie wykluczałem możliwości uczestniczenia w stypie. Przysłuchiwałem się jednak uważnie rozmowom wokół, żeby sobie wyrobić jako takie pojęcie o zmarłym, którego żegnaliśmy. Zakonotowałem sobie w pamięci jego imię i nazwisko oraz datę urodzin i śmierci. Facet był moim rówieśnikiem, ale miał chyba szczęśliwsze życie, bo pozostawił po sobie autentyczny żal u żony i dwojga dorosłych dzieciaków.

Wzruszyłem się, patrząc na scenę ich pożegnania z doczesnymi szczątkami męża i ojca, ale myślałem właściwie o sobie. Po mnie nie miałby kto płakać. Poczułem drapanie w gardle, a w oczach stanęły mi łzy. Co za pieskie życie! Pora najwyższa spożytkować je lepiej niż dotychczas. Ustawiłem się w kolejce po garść piachu, którym sypnąłem na trumnę, po czym złożyłem kondolencje wdowie stojącej obok. Po zakończonej ceremonii czułem się już pełnoprawnym żałobnikiem i bez wyrzutów sumienia dołączyłem do gości jadących na stypę. Miałem nadzieję, że znów zmieszam się z tłumem i nikt nie będzie dociekał moich powiązań z nieboszczykiem, ale niestety, tuż przy wejściu zagadnęła mnie wdowa.

Tadeuszowi też by się podobało

– Na pogrzebie zauważyłam łzy w pana oczach, a przecież pana nie znam – powiedziała, chwytając mnie za łokieć. – Kim był dla pana mój mąż?

– Uzmysłowił mi miałkość istnienia – wyrwało mi się w szczerym odruchu, ale w samą porę się zreflektowałem, że prawdomówność nie zawsze jest cnotą; ta kobieta oczekiwała raczej wsparcia duchowego, a nie kłopotów z nieznajomym. – Uratował mi kiedyś życie – dodałem, myśląc z przerażeniem o tym, że pakuję się w kłopoty. – Stare dzieje, naprawdę.

– Tadeusz uratował panu życie? – smutek znikł z jej oczu, a twarz wyrażała zdumienie i ciekawość. – Koniecznie musi pan nam o tym opowiedzieć. Jola, Zbyszek, chodźcie tu! Zdaje się, że nie znaliśmy całej prawdy o waszym ojcu. Proszę, niech pan zaczyna.

Wokół mnie zebrała się grupka żądnych sensacyjnych wiadomości słuchaczy. Czekali na coś specjalnego, na fakty, które unaocznią wspaniały charakter tego, który odszedł. Czy mogłem ich zawieść?

– To było naprawdę bardzo dawno temu – zacząłem niepewnie, ale roziskrzony wzrok słuchaczy pobudził moją inwencję. – Razem z Tadzikiem byliśmy na obozie harcerskim, jeszcze w podstawówce. No, nie wiem, ile lat mogliśmy wtedy mieć, może dwanaście, nie więcej. Ja mieszkałem w innym podobozie niż Tadzik, bo nasz szczep nie był z Częstochowy tylko z… Katowic, ale znałem go z widzenia. Kto go nie znał? Wszystkie dziewczyny, to znaczy druhny, za nim szalały. Przez tę gitarę. Dziewczyny uwielbiały, jak grał.

– Tata umiał grać na gitarze? – pani Jola spojrzała z wyrzutem na swoją matkę. – Nic o tym nie wiem.

Wdowa w geście zdumienia uniosła brwi do góry, a ja postanowiłem trochę przystopować, żeby historia jednak była wiarygodna.

– E, tam – lekceważąco machnąłem ręką. – Teraz nie nazwałbym tego graniem, ale coś tam brzdąkał, a że nikt lepiej od niego nie umiał, Tadzik został gwiazdą rock and rolla. Dlatego właśnie go zapamiętałem… Choć właściwie nie tylko dlatego, bo przecież uratował mi życie. Tak. Wyciągnął mnie z wody, kiedy już myślałem, że po mnie.

Krąg słuchaczy się powiększał, a ja opowiadałem, jak nastoletni Tadzik holował mnie do brzegu, a potem zastosował metodę sztucznego oddychania, której nauczył nas druh drużynowy. Aż miło było patrzeć, jak rośnie wokół duma z Tadeusza. Wdowa popłakała się nawet, twierdziła, że to ze szczęścia. Wszyscy klepali mnie po plecach, jakbym był bohaterem, a pani Jola uściskała mnie
i pocałowała w policzek. Potem wznieśliśmy toast za nieboszczyka i goście podzielili się na małe grupki, w których komentowali moją opowieść albo przypominali sobie inne ciekawe fakty z życia zmarłego. Myślę, że to była wspaniała stypa, i Tadeuszowi też by się podobała.

Na kolejny pogrzeb wybrałem się tydzień później, ale zmieniłem cmentarz, żeby na stypie nie wylądować w tym samym lokalu. Obsługa mogłaby mnie już kojarzyć… Uczestniczenie w stypach stało się moim stałym zajęciem. W ciągu miesiąca bywałem na dwóch, trzech pogrzebach. Czasami czytałem nekrologi w lokalnej prasie i przygotowywałem się na konkretny pogrzeb, a czasami działałem spontanicznie, pod wpływem impulsu. Właśnie tak zaliczyłem swoją pierwszą wpadkę.

Tego dnia trafiłem na cmentarz bez konkretnych planów, chciałem po prostu złożyć wiązankę kwiatów na grobie Tadeusza. Przystanąłem pod bramą, bo moją uwagę przykuły dwie świeże klepsydry. Grzebano akurat niewiele lat starszego ode mnie mężczyznę, w dodatku nosił moje imię, co uznałem za znak.

Z daleka już zobaczyłem znajomy wóz firmy pogrzebowej stojący w bocznej alejce. Powoli podszedłem do mogiły, do której właśnie zjeżdżała trumna, i przyłączyłem się do niewielkiej grupy. Przecisnąłem się do przodu i złożyłem obok otwartego grobu wiązankę kwiatów. Wdowa stojąca obok, uniosła głowę i spojrzała na mnie zdziwiona. Nie speszyłem się jej wzrokiem. Miałem doświadczenie i dobre chęci, więc nie widziałem powodów do niepokoju. Złożyłem kondolencje, a ona uśmiechnęła się smutno, nie spuszczając ze mnie wzroku. Muszę powiedzieć, że była przystojną kobietą, a żałoba dodawała jej tylko powabu i tajemniczości.

Co tu wymyślić, żeby ją poderwać?

„Wdówka warta grzechu” – pomyślałem bezwiednie i zawstydziłem się brakiem szacunku dla misterium śmierci. Nieliczni goście żałobni zaczęli się powoli rozchodzić i wyglądało na to, że żadna stypa nie jest planowana. I ja powinienem był się ulotnić, ale zostałem, bo miałem w końcu okazję zobaczyć zasypywanie trumny.

– Znał go pan? – usłyszałem nagle cichy kobiecy głos.

Skinąłem głową, nie odwracając się. Uwagę moją przykuła tabliczka na krzyżu opartym o mogiłę. Nieżyjący nie był moim imiennikiem, musiałem pomylić pogrzeby. W moim mózgu rozbłysła ostrzegawcza lampka, ale nie przejąłem się tym zbytnio. Improwizacja stała się wszak już rutyną.

– Tak – odpowiedziałem, uśmiechając się smutno do kobiety w czerni. – Uratował mi kiedyś życie.

W jej wzroku dostrzegłem ciekawość, ale i coś jeszcze… Rozbawienie?

– Nie miał zbyt dużo przyjaciół, jak pan widzi – powiodła wokół dłonią.

Faktycznie, nie licząc ludzi z firmy pogrzebowej, zostaliśmy sami.

– Zapraszam pana na kawę – uśmiechnęła się prawie wesoło. – Rozgrzejemy się trochę, a pan mi opowie tę fascynującą przygodę, dobrze? Zapraszam…

Zgodziłem się, choć do ostrzegawczej czerwonej lampki w mojej głowie dołączył ostry dźwięk dzwonka alarmowego. Zlekceważyłem te sygnały, bowiem zaintrygowała mnie kobieta w czerni. Za mało w niej było rozpaczy po stracie męża, ba, figlarne ogniki w oczach sprawiały wrażenie, jakby cały czas ze mną flirtowała.

Opowiedziałem jej, jak na obozie harcerskim zostałem uratowany z wodnej kipieli, dodając parę nowych scen przy ognisku, bo stara historia zaczynała mnie nużyć. Słuchała z uwagą, dopytując o szczegóły i zachęcając do przypomnienia sobie innych zdarzeń, a ja, dureń, nawijałem jak nakręcony.

Była warta grzechu

– To była bardzo piękna opowieść – powiedziała w końcu, płacąc rachunek za kawę i dwie lampki koniaku. – Tyle że nieprawdziwa. Nie wiem, co pan chciał na oszustwie zyskać, ale na koniak na pewno pan zasłużył, choćby tylko dlatego, że przyszedł pan złożyć kwiaty na grobie mojego brata. To był kawał skur*****a i nieliczni, którzy przyszli na pogrzeb, to moi znajomi. On nie miał przyjaciół. Był pijakiem i kryminalistą, a na obozy harcerskie nigdy nie jeździliśmy… W każdym razie ubawiłam się setnie, za co dziękuję. Jeżeli liczył pan na coś więcej niż koniak, to zostały długi po nieboszczyku. Możemy się podzielić. No i jeszcze mieszkanie do uprzątnięcia. W końcu ocalił panu życie, mógłby pan pomóc uprzątnąć chlew po „przyjacielu”.

– Zgoda – powiedziałem. – Mój terminarz nie jest szczególnie napięty.

Spojrzała na mnie z uwagą, po czym zapisała swój numer telefonu na serwetce i podała mi ją, mówiąc:

– Jeszcze pana nie rozgryzłam, ale źle panu z oczu nie patrzy. Proszę zadzwonić, może rzeczywiście zdecyduję się na przyjęcie pomocy, ale pod warunkiem że wcześniej wyjaśni mi pan, dlaczego opowiadał te chwytające za serce bzdury. To ciekawość zawodowa, jako psycholog jeszcze się nie zetknęłam z takim zjawiskiem.

Kobieta wyszła, a ja zastanawiałem się, co wymyślić, żeby ją zainteresować, kiedy zadzwonię. Naprawdę była warta grzechu. 

Czytaj także:
„Mama wyklęła mnie, bo wyszłam za Araba. Gdy umarł tata, nie zaprosiła mnie na stypę. Zbliżyła nas dopiero... choroba”
„Uratowałam przyjacielowi życie, a on miał do mnie o to pretensje. Wolał umrzeć szczęśliwy, niż żyć sparaliżowany”
„To że jestem wdową, wcale nie oznacza że umarłam za życia. Zrozumiałam to po latach”

Redakcja poleca

REKLAMA