„Chodziłam jak w zegarku, a mój mąż, pan i władca, tylko narzekał. Miałam dość i w końcu trzasnęłam drzwiami”

Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, Prostock-studio
- Nie zamierzam już być twoją cholerną służącą. Mam dosyć szorowania i tego wszystkiego i nigdy nie usłyszeć dobrego słowa. Koniec i finito, jaśnie panie. Albo się ogarniesz, albo zatrudnij sobie pokojówkę. Ja dziękuję uprzejmie.
/ 01.12.2021 03:12
Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Znowu gołąbki? – powitał mnie jakże czule mój książę z bajki, niejaki Ryszard, moszcząc się za stołem.

– Lubisz przecież – powiedziałam tylko, sypiąc koperek na parujące ziemniaki.

– Lubisz, lubisz… – jęknął. – Ale może nie trzy dni z rzędu, co?

Zmilczałam. Bo co niby miałam powiedzieć? Że jak nie pasuje, to żeby nie jadł? Albo poszedł do baru? Po co niby miałam się odzywać? I tak nic by to nie dało, a mogło się skończyć lekką awanturą. Na to po całym dniu harówki nie miałam najmniejszej ochoty.

Kiedy Rysiek skończył jeść danie dnia, odsunął od siebie talerz, wziął piwo w lodówki i zaległ przed telewizorem. Ja oczywiście odniosłam talerze do zlewu, pozmywałam, pościerałam, poogarniałam i zamknęłam się w drugim pokoju. Na całe pięć minut.

– Kawy byś może zrobiła, co? – dobiegł mnie głos pana i władcy.

„Sam sobie zrób, gamoniu jeden, przecież masz ręce” – pomyślałam. Ale oczywiście wstałam, zrobiłam mu tę lurę, którą pijał, i uprzejmie doniosłam na stanowisko dowodzenia, czyli fotel.

– No – mruknął.

Ani dziękuję, ani pocałuj mnie w wiadomo co. Nie zrobiło to na mnie jednak większego wrażenia. Po tym czasie? Byliśmy małżeństwem od trzydziestu pięciu lat. Na początku owszem, kochaliśmy się, chcieliśmy razem budować przyszłość. Ja byłam na studiach, Rysiek już pracował. Może i mogłam podjąć pracę jako nauczycielka, ale uznaliśmy, że skoro on dobrze zarabia, a nam ma się powiększyć rodzina, nie ma sensu zaczynać.

Martynka była śliczna, zdrowa, a ja zadowolona, że mogę się nią zajmować całe dnie. Nią i domem. Praniem, gotowaniem, sprzątaniem, prasowaniem, odkurzaniem… Oczywiście bez pomocy małżonka, bo on przecież pracował, a ja tylko „siedziałam w domu”. Czas jednak mijał, córka dorosła i się wyprowadziła. A ja nadal prałam, gotowałam, sprzątałam, prasowałam, odkurzałam.

– Taka jest rola żony i kobiety – mówiła mi mama, kiedy się skarżyłam. – Ciesz się, że nie musisz siedzieć po dziesięć godzin na kasie w jakimś markecie, jak inne kobiety.

Argument nie do odrzucenia. Niby racja, nic innego nie miałam do roboty, ale chwilami myślałam, że może jest coś takiego na tym świecie jak partnerstwo, podział obowiązków. Może i jest, ale nie w tym przypadku.

Martyna próbowała jakoś przekonać ojca do pomocy

Do wszystkiego dokładała się Martynka. Wyprowadziła się, skończyła studia, znalazła pracę i wpadała do nas raz w tygodniu.

– Mamuś, czy ty musisz zawsze coś gotować? Przecież możemy zamówić – powiedziała kiedyś, gdy poprosiłam, żeby przełożyła kurczaka na półmisek.

– Nie ma nic tak dobrego jak domowe – bezwiednie powtórzyłam słowa matki.

– No tak, ale czasem można poszaleć i odpocząć. I jeszcze ten półmisek, zobacz. Nie możemy tego postawić na stół tak po prostu w tej brytfance? Byłoby mniej zmywania…

– Ale jest niedziela, fajnie, żeby ładnie wyglądało – broniłam się.

– I kto to niby doceni poza tobą? – wyrwało jej się. – Tatuś wpatrzony w telewizor? On ma to gdzieś, a ty się urabiasz jak dzika.

– Martyś, błagam, nie psujmy dnia…

Tak mniej więcej wyglądała każda jej wizyta u nas. Próbowała mnie namawiać, przekonywać, przemawiać do rozsądku. Posyłała znaczące aluzje w kierunku ojca, że może by ten talerz mógł sam pozmywać, ale on tylko prychał i stwierdzał, że wystarczająco się narobił, a matka – znaczy ja – siedzi w domu, to może się tym zająć.

Muszę przyznać, że to ciągłe gadania Martyny i moje zmęczenie zaczęły dawać mi w kość. Któregoś dnia postanowiłam przejść i się i kupić jakieś ciasto, zamiast znowu ślęczeć w kuchni. Po drodze przysiadłam na ławce.

– Daga? To ty? – usłyszałam nagle.

Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam Bożenę, koleżankę sprzed lat. Uściskałyśmy się.

– Nie widziałam cię od wieków, kobieto – przyjrzała mi się bacznie. – Co tam?

– Co tam… – spuściłam wzrok. – Sama nie wiem. Pranie, gotowanie, siedzenie w domu…

– A Rysiek co, nie pomaga?

– Taaa.

Nie powiedziałam nic więcej, a ona tylko westchnęła.

– No, to teraz czas na chwilę dla siebie – powiedziała nagle z werwą. – Chodź, zrobimy sobie paznokcie!

– Co takiego? – zbaraniałam. – Kobieto, ja paznokci nie robiłam od lat i żyję. Zresztą przecież zaraz je zepsuję, jak się wezmę za te fugi w łazience.

– To się nie weźmiesz! Mogą poczekać albo zagoń do tego Ryśka, też ma ręce. A twoje muszą odpocząć.

W końcu uległam. Spędziłyśmy w salonie ponad godzinę. Przemiła dziewczyna zrobiła mi piękny manikiur i nawet słowem się nie zająknęła na temat stanu moich rąk. Ja nie mogłam wyjść z podziwu. Paznokcie były piękne, błyszczące, skóra dłoni nawilżona i sprężysta. Boże, jak miło – pomyślałam.

Błogi stan trwał jeszcze godzinę. Poszłyśmy z Bożeną do kawiarni, zjadłyśmy po kawałku pysznego sernika. Poczułam się jak nowo narodzona. A potem wróciłam do domu. Tam już czekał Rysiek. Nie, przepraszam, król Ryszard. Niezadowolony, wkurzony, zły, bo na stole bezczelnie nie czekał jeszcze obiad. Ostentacyjnie sapnął, wziął piwo i oddalił się do salonu w oczekiwaniu na posiłek. Po kwadrancie zjawił się w kuchni.

– Długo jeszcze? – zagaił uroczo.

– Nalewam właśnie – powiedziałam, podśpiewując.

– No! – zasiadł, spojrzał na talerz z zupą i się skrzywił. – Ogórkowa?

– Nie, święta krowa – wyrwało mi się.

– Znowu? – prychnął.

– Jak to znowu? – zdziwiłam się. – Była chyba z tydzień temu.

– No właśnie! Czy ty musisz w kółko gotować to samo? Ile można? Czy przemęczony pracą mężczyzna nie może…

Dalej nie słuchałam. Poczułam, że jestem w jakimś dziwnym, mglistym kokonie, jakbym oddalała się od swojego ciała, od tej kuchni. Nawet nie wiem, jak to się stało. Podniosłam talerz i walnęłam nim o ścianę. Zupa rozbryznęła się po całej kuchni.

– Co ty, Daga…– zapowietrzył się i zaczął strzepywać z siebie kawałki ziemniaków.

– Co? – zapytałam spokojnie. – Sro! – i wymaszerowałam do sypialni.

Spokojnie i metodycznie zaczęłam wrzucać rzeczy do torby. Najpotrzebniejsze ciuchy, piżamę, przybory toaletowe.

– Ale o co ci chodzi, kobieto? Co ty wyprawiasz? Co ty zamierzasz?

– Nie wiem, co zamierzam – syknęłam w drzwiach. – Wiem, że nie zamierzam już być twoją cholerną służącą. Mam dosyć szorowania i tego wszystkiego i nigdy nie usłyszeć dobrego słowa. Koniec i finito, jaśnie panie. Albo się ogarniesz, albo zatrudnij sobie pokojówkę. Ja dziękuję uprzejmie.

Zobaczyłam tylko jeszcze jego zbaraniałą minę, po czym trzasnęłam drzwiami, odwróciłam się na pięcie i zeszłam na dół. Pojechałam do Martyny. Gdy otworzyła i zobaczyła moją torbę, powiedziała tylko:

– Oho, bunt załogi? Gratuluję, nareszcie.

Przesiedziałyśmy razem pół nocy. Trochę płakałam, trochę się śmiałam. Piłyśmy wino, oglądałyśmy głupie filmy. Było… No, zupełnie inaczej niż na co dzień.

Rano w kuchni Martyna już czekała

– Ojciec dzwonił – powiedziała. – Tym razem powiedziałam mu, co myślę. W nosie mam, czy się obrazi czy nie, ale ja już też nie mogę patrzeć, jak ty się męczysz, a on jak ten biedny miś leży na kanapie.

– Oddzwonić? – zapytałam.

– Ani mi się waż. Masz przymusowy urlop co najmniej na tydzień. Tym razem ja jestem służącą, a ty królową – postawiła przede mną kubek kawy. – Ja teraz idę do pracy, a pani leży i pachnie. Koniec i kropka.

I tak zostałam. Jasne, że biłam się z myślami, co się dzieje w domu. Czy on jakoś sobie radzi, czy ma co jeść. Ale słodkie lenistwo było takie przyjemne. Po tygodniu rozległ się dzwonek do drzwi. Martyna otworzyła. W progu stał Rysiek.

– Z matką bym chciał pogadać – mruknął.

– Z mamą, nie z matką. Zresztą ona ma imię – odburknęła. – Zapytam ją, czy ma na to ochotę.
Wyszłam do niego. Usiedliśmy w kuchni. Tym razem nie podałam herbaty, ciasta, niczego. Po prostu siedziałam i milczałam.

– Matka, znaczy… Daga, słuchaj… Bo ja… Ty już lepiej wróć do domu!

– A co, jedzenie się skończyło? Czy z kosza na pranie się wysypuje? – nie mogłam powstrzymać sarkazmu.

– A nie, z kosza nie! Udało mi się wyprać! – rozpromienił się, jakby dostał Nobla.

– Fakt, że chyba wlałem nie to, co trzeba, bo pieniło się jak diabli, ale czyste jest!

Roześmiałam się mimo woli. Zaraz jednak przybrałam poważną minę

– No i co, mam wierzyć, że nagle się zmieniłeś? – zapytałam.

Rysiek miał dla mnie propozycję…

– Nie, to znaczy tak, to znaczy… Daga, ja dużo myślałem. Martyna też mi ostatnio natłukła do głowy. Bo u nas w domu to zawsze tak było, wiesz przecież. Ojciec pracował, matka siedziała z dzieciakami i nikt nie narzekał. Ale w porządku, rozumiem, że może teraz inne czasy i może faktycznie czasem powinienem coś zrobić, żebyś mogła odpocząć albo gdzieś wyjść. Albo czasem możemy coś zamówić do jedzenia, żebyś nie musiała gotować…

– Święci ludzie – westchnęłam. – Cud normalnie…

Rozstaliśmy się pokojowo. Obiecałam, że przemyślę sprawę i zobaczymy. Podbuntowana przez Martynę wytrzymałam jeszcze tydzień, po czym zjawiłam się w domu pełna najgorszych przeczuć. Syf, malaria, walające się brudne naczynia, śmieci, ciuchy – już to widziałam oczami wyobraźni.

Weszłam i… zdębiałam. W domu pachniało. Czystością, świeżością. Zaczęłam się rozglądać. Okna – błysk. Naczynia umyte, podłoga lśniąca, zlew i umywalka wyszorowane, toaleta też. Na dywanach nawet jednego okruszka.  Gdy tak stałam oniemiała na środku pokoju, do domu wparował Rysiek.

– Jesteś! – krzyknął. – Jak dobrze, nareszcie! – i wręczył mi wielki bukiet żółtych tulipanów. – Te chyba lubisz najbardziej?

Nienawidziłam żółtych kwiatów, ale co miałam w tej sytuacji zrobić? Uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam:

– Ja też się cieszę, że wróciłam. Ale serio, to tak być nie może.

– Wiem i zobacz, co mam – zaciągnął mnie do kuchni.

Na lodówce wisiała kartka z jakąś tabelką.

– Patrz, tutaj wcześniej wracam z pracy, to mogę zrobić zakupy. Tutaj ty byś coś ugotowała, a potem mogła się przejść. W soboty ja odkurzam, we wtorki ty myjesz łazienkę. Śmieci zawsze ja. Jak ty gotujesz, to ja zmywam, i odwrotnie. A w niedziele jedziemy na miasto na obiad albo do Martyny, albo… – spojrzał niepewnie na moją minę. – Może tak być? – zapytał nieśmiało. – Oczywiście możemy pozmieniać jeszcze…

Roześmiałam się jak dzika, nie mogłam się powstrzymać. Baran, nie baran, ale przynajmniej się postarał. Na razie minęło pięć dni. Ani razu nie musiałam wynosić śmieci. Zmywa po sobie jak szalony i chociaż po tych zabiegach woda jest wszędzie, nie marudzę, doceniam. W piątek upiekę ciasto, w sobotę ma przyjść Martyna. Ciekawa jestem, ja zareaguje na widok tatusia z odkurzaczem w ręku. We wtorek idę do salonu na paznokcie. W środę mam nic nie robić, żeby nie zniszczyć efektu. Jak długo potrwa ta zmiana? Pojęcia nie mam. Ale grunt, że coś się ruszyło i Kopciuszek tupnął nóżką.

Czytaj także:
„Miałam ojca i brata za życiowe niedojdy i po śmierci mamy wyręczałam ich we wszystkim. Beze mnie zarośliby brudem”
„Pokochałam Radka, oddałam mu serce, a on na nie napluł. Kazał mi usunąć ciążę z wpadki i uciekł do żoneczki”
„Wdałam się w romans z żonatym facetem. To miał być tylko niezobowiązujący seks, a on zaczął zmuszać mnie do ciąży”

Redakcja poleca

REKLAMA