„Choć sąsiad zionął jak smok, przymknęłam na to oko i pozwoliłam mu prowadzić. To był błąd, karma szybko po mnie wróciła”

załamana kobieta fot. Adobe Stock, fizkes
„Jak mówi przysłowie, na pochyłe drzewo, to nawet koza wskoczy. Inaczej mówiąc, kiedy już zacznie się seria nieszczęść, to niczym jej nie zatrzymasz, tylko musisz, człowieku, cierpliwie czekać, aż fala >>powodziowa<< minie twój dom i popłynie sobie gdzieś dalej, do innych”.
/ 22.01.2023 09:15
załamana kobieta fot. Adobe Stock, fizkes

Niedawno skończyłam 65 lat. W mieście kobiety w moim wieku trzymają się jeszcze prosto, chodzą do kosmetyczek i wcale nie uznają, że wkroczyły w jesień życia. A ja… No cóż, praca na roli nie jest lekka, a i człowiek nie dba o swoje zdrowie, jak to robią miastowi, którzy mają pod bokiem przychodnie rejonowe.

Jestem zatem, można rzec, kobietą w podeszłym wieku – sterana życiem, z chodzeniem też miewam już kłopoty. Kiedy zatem mam okazję skorzystać z podwózki do sklepu, bardzo się cieszę. Tak było tamtego dnia, w poniedziałek. U sąsiada właśnie skończyło się trzydniowe wesele. Nie było tak źle, trochę krzyków i tylko jedna awantura, do której wezwano policję. Młodzi jakoś to załagodzili i nawet zaciągnęli policjantów do stołu, żeby machnęli po kielichu za szczęście młodej pary. Normalnie.

Tak więc w poniedziałek rano wyszłam z domu do sklepu. Nie jest daleko – zaledwie kilometr, ale dla mnie to jakby było na końcu świata. Kiedy zatem zobaczyłam wyjeżdżającego samochodem sąsiada, machnęłam ręką. Waldek się zatrzymał i otworzył okno.

– A dokąd to Bóg prowadzi?

– Po chleb i inne sprawunki do naszego sklepiku, żeby mieć co na śniadanie do gęby włożyć – rzuciłam.

– To wsiadajcie – zawołał sąsiad, co to córkę szczęśliwie wydał za mąż.

Ledwo drzwi od samochodu otworzył, to tak buchnęło gorzałą, jakby w bagażniku Waldka była czynna aparatura do produkcji bimbru. Oczka też miał podbiegnięte krwią i twarz napuchniętą.

„Ojej, no przecież w końcu raz w życiu wydaje się jedynaczkę, to grzechem byłoby nie wypić za zdrowie nowożeńców” – tak sobie wtedy pomyślałam, i bez wahania zajęłam miejsce obok Waldka.

Nagle na drogę młodzik wypadł

Tu muszę jeszcze dodać, że niedaleko sklepu, już na końcu wsi, zamieszkali jacyś letnicy z Poznania. Stary dom odremontowali, płot postawili wysoki, coby im sąsiedzi na podwórko nie zaglądali. Nie powiem, działka ładna, prawie nad samym brzegiem jeziora.

No więc Waldek ruszył z miejsca, a że zawsze lubił ostrą jazdę, to tylko się za nami zakurzyło. Ponieważ chłop był nieco podcięty, więc go poprosiłam, coby kapkę zwolnił, bo jeszcze szurnie gdzieś nas na topolę albo w płot któregoś z sąsiadów, i problem będzie.

– Wy się nie bójcie, sąsiadka – usłyszałam. – Co to ja pierwszy raz po wódce jadę? Już ja wiem, co robić.

Jak dziś mam jeszcze w głowie te słowa. I widzę jego roześmianą gębę i te czerwone oczka.

– Panie sąsiedzie, wódka, to jest wódka, a wy jeszcze wczorajsi – powiedziałam mu.

– Wy się, M., nie martwcie. Od czterdziestu lat jestem wczorajszy, a mimo to dom mam podpiwniczony, samochód jak się patrzy i żonka mi troje dzieci urodziła. Nie bójta się, mocnych na mnie nie ma.

Niestety, w złą godzinę to Waldek powiedział. Właśnie dojeżdżaliśmy do chałupy tych letników, co to się do nas sprowadzili. Furtka się nieoczekiwanie otworzyła i na drogę młodzik wyskoczył na rowerze. Ani spojrzał. Wprost pod koła samochodu! Tak sobie dziś myślę, że gdyby Waldek był trzeźwy, toby machnął kierownicą w bok i wcisnął hamulec. A jemu się tylko czknęło i walnął w dzieciaka, aż huknęło. Nie powiem, zahamował, ale już 20 metrów dalej.

– Co to było? – spytał mnie i z jego spojrzenia wywnioskowałam, że on nie wie, co się właściwie stało.

– Dzieciaka na rowerze żeś, durniu, rozjechał! – krzyknęłam i zaczęłam gramolić się z samochodu.

Od letników wyskoczyła zaraz jakaś młoda kobieta. Zobaczyła dzieciaka zakrwawionego na drodze i dalejże w krzyk niemiłosierny, że jej synka żeśmy ubili. Jacy my? Niby co ja byłam winna, przecież kierownicy w rękach nie trzymałam, tylko te siatki na kolanach.

Dzieciak ciężko dychał. Stanęłam obok niego i nie mogłam z siebie słowa wydusić. Chwilę potem z domu wyskoczył jakiś starszy mężczyzna, ojciec tej młodej, i zaczął na mnie krzyczeć, że z kryminału do końca życia nie wyjdę, że on już mnie urządzi… I jeszcze inne okropieństwa wykrzykiwał. I to do mnie.

W tym czasie Waldek stał przy samochodzie i wymiotował. Najpewniej od tej wódki, a nie z przejęcia się tragedią, której był przyczyną. Potem przyjechała karetka, zapakowali dzieciaka, włączyli syrenę. A ja cały czas stałam skamieniała na poboczu drogi, jakby nogi wrosły mi w ziemię. Słyszałam, co się wokół mnie dzieje, serce mi waliło w piersiach jak oszalałe, ale nie mogłam iść ani w tę, ani w drugą stronę.

No, po prostu zacementowało mi nogi na amen. Z nerwów. Niedługo po karetce przyjechała policja. Wzięli Waldka na badania krwi, chociaż wcześniej kazali dmuchać w alkomat. Ten starszy od letników to aż się za głowę złapał, kiedy wyszło, że sąsiad ma 3 promile w wydychanym powietrzu.

Czemu to się dziwić? Przygotowania do wesela trwały prawie dwa tygodnie, a czego jak czego, ale wódki u Waldków nigdy nie brakowało. Mnie też mundurowi spisali. Powiedzieli, że będę szła na świadka. Oto gdzieś po miesiącu zostałam wezwana do prokuratury rejonowej w pobliskim miasteczku. Tam dowiedziałam się, że jestem oskarżona o współudział w ciężkim uszkodzeniu ciała ośmioletniego chłopca.

– Ale jakże to, o współudział? – zawołałam zdziwiona. – Przecież ja tylko siedziałam z boku. Ja nawet nie wiem, jak się prowadzi samochód, a wy mi tu takie rzeczy, no jakżeż…

– Dopuściła pani do tego, że osoba pod wpływem alkoholu prowadziła samochód – usłyszałam na to.

– Panie, a niby co ja miałam zrobić?

– Nie pozwolić kierowcy jechać.

Spojrzałam na siedzącego przede mną mężczyznę jak, nie przymierzając, słabującego na umyśle. Jestem ciekawa, czy w naszej wiosce znalazłby się chojrak, co to by się odważył zabrać Waldkowi kluczyki od samochodu. Chłop ma dwa metry wzrostu, 130 kilo wagi i jeszcze poradzi niejednemu. Nieraz widziałam, jak prał po gębach młodszych i silniejszych. Ale prokurator jakby mnie nie słyszał, tylko swoje:

– Osoba, która decyduje się na jazdę z kierowcą będącym pod wpływem alkoholu, przyczynia się do szkody, która może zaistnieć w razie wypadku. A w tym wypadku kierujący pojazdem był prawie zamroczony alkoholem.

Nigdy takiej sumy nie widziałam!

Na szczęście dzieciak letników przeżył. Na wiejskiej drodze, gdzie jest pełno dziur, trudno szybko jechać. Ale mimo to chłopiec został porządnie poobijany i miał kilka złamań. No i na nasze nieszczęście jego dziadek był znanym w pobliskim Poznaniu adwokatem. Dokładnie dwa miesiące po wypadku zaczęła się sprawa sądowa. Wszyscy radzili, cobym sobie wzięła jakiego adwokata, który będzie za mnie gadał i bronił mojego dobrego imienia. Ale niby za co ja miałam go wziąć? Przecież my z mężem mamy miesięcznie 1258 zł i 30 groszy emerytur.

Potem dowiedziałam się, że mogłam prosić o obrońcę z urzędu. Szkoda tylko, że nikt mi o tym nie powiedział, nawet sędzia, która od początku patrzyła na nas kosym okiem. Waldek wziął sobie dobrego adwokata, który zajął się tylko jego problemami. Moja sprawa ciągnęła się przez następne pół roku. Wreszcie doszło do ogłoszenia wyroku. Waldek stracił prawo jazdy na trzy lata. Ale co to za kara, jak wiedziałam, że i tak jeździć będzie. Dostał też trzy lata w zawieszeniu i pokrycie kosztów leczenia małego. Potem, na korytarzu, to Waldek śmiał się z tego wyroku.

Jeśli chodzi o mnie, sędzia powiedziała, że podziela pogląd prokuratury, że nie powinnam była pijanemu pozwolić, żeby kierował autem. Kiedy się spytałam sędziego, jak niby miałam mu nie pozwolić, to w odpowiedzi usłyszałam, że akurat ta sprawa nie jest przedmiotem toczącego się procesu.

Zostałam uznana za współwinną całego nieszczęścia, sąd skazał mnie na rok pozbawienia wolności, w zawieszeniu na trzy lata i karę pieniężną w wysokości 10 tysięcy złotych. Znowu nogi przymurowało mi do podłogi. Ja nigdy w życiu na oczy nie widziałam naraz tak wielkiej sumy!

Tydzień temu przyszło powiadomienie wzywające do uregulowania sądowej kary. U dołu przeczytałam, że jeśli w terminie siedmiu dni nie wpłacę pieniędzy, to sprawa trafi do komornika. Wychodzi, że zabiorą nam ten spłachetek ziemi, co to mamy w przydomowym ogrodzie. I co ja z mężem potem zrobię? Gdzie posadzę tę marchewkę i ziemniaki, coby było ich trochę na zimę?

Ostatnio przepłakałam całą mszę świętą, prosząc Boga o ratunek. Tylko że z tamtej strony jakoś nikt nie kwapi się z pomocą.  

Czytaj także:
„Okazało się, że moja córka to wizjonerka i umie zajrzeć do umysłu. Otworzyła mi oczy na wiele spraw”
„Moja córka jest rozwiązła, a trafił jej się mąż ideał, który wie o jej romansach, a i tak ją kocha”
„Moja córka na ślub wybrała suknię, w której wyglądała jak prostytutka. Co powie proboszcz...?”

Redakcja poleca

REKLAMA