Zawsze marzyłam o życiu na wsi, kiedy więc po wielu latach ciężkiej pracy mój mąż zdecydował się wreszcie przekazać firmę budowlaną naszemu synowi i kupić dom na Podlasiu, aż popłakałam się ze szczęścia. Wreszcie miałam to, o czym marzyłam: cichą, spokojną przystań wśród pól i lasów. Z dala od miejskiego zgiełku i pośpiechu.
W nowym miejscu od razu mi się spodobało. Okolica piękna, ludzie mili. Początkowo trochę nieufni i podejrzliwi, jak to wobec obcych z wielkiego miasta, ale potem, gdy już nas trochę poznali, serdeczni i bardziej otwarci. Zwłaszcza kobiety. Wpadały do mnie pod byle pretekstem albo zapraszały do siebie. Częstowały obiadem, domowym ciastem. A wreszcie zaprosiły do udziału w spotkaniach koła gospodyń wiejskich. W ciągu kilku miesięcy zaprzyjaźniłam się prawie ze wszystkimi kobietami z naszej wsi. Wyjątkiem była Marysia.
Bardzo przejęłam się jej sytuacją
Niewiele o niej wiedziałam. Tylko tyle, że mieszka z czwórką dzieci na skraju wsi. Bardzo rzadko przychodziła na spotkania koła, a jak już wpadła, to trzymała się z boku. Inne kobiety śmiały się, plotkowały, a ona zazwyczaj milczała. Siedziała smutna, przygarbiona, jakby dźwigała na plecach olbrzymi ciężar. Kilka razy próbowałam z nią porozmawiać, ale nic z tego nie wychodziło. Coś tam odpowiadała półgębkiem i uciekała speszona. Jakby się czegoś bała, wstydziła. Nie dawało mi to spokoju.
Któregoś wieczoru, gdy jak zwykle spotkałyśmy się z kobietami w remizie, postanowiłam dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
– Słuchajcie, dlaczego ta Marysia jest taka jakaś dzika? Ani się nie odezwie, ani zaśmieje. Wszystkie gadamy jak nakręcone, a ona tylko w kącie siedzi – zagadałam.
Kobiety popatrzyły na siebie znacząco.
– Aaa, nie ma się co dziwić – odezwała się wreszcie Baśka Szymczakowa. – Tyle nieszczęść na nią spadło… Kilka lat temu chłop ją zostawił samą z dzieciakami. Z najmłodszym to jeszcze w ciąży była, jak uciekł do miasta i ślad po nim zaginął. Choć kobitka haruje na gospodarstwie od świtu do nocy, ledwie wiąże koniec z końcem. Ale o dzieciaki, trzeba przyznać, dba. Kocha je nad życie. Sobie od ust odejmie, żeby miały, co potrzeba.
– Pewnie nie jest jej lekko – westchnęłam.
– No, nie jest. Ale my tu wszyscy do ciężkiej pracy przyzwyczajeni – podjęła wątek Hala z domu przy szkole. – Najgorsze, że chałupa jej się wali. Sołtys mówił, że jeszcze rok, dwa i dach zapadnie się do środka. Nie wiadomo gdzie wtedy się Maryśka podzieje, bo ona nie ma żadnych krewnych. Dzieciaki to pewnie do domu dziecka zabiorą… Ale takie jest życie. Jedni mają zawsze z górki, a inni dźwigają krzyż. I nic nie można na to poradzić – westchnęła.
Po powrocie do domu długo nie mogłam zasnąć. Mąż już smacznie chrapał, a ja przewracałam się z boku na bok. Przez cały czas myślałam o Marysi. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co biedaczka musi przeżywać. Tak się kręciłam, że aż Henryk się obudził.
– Wiercisz się i wiercisz, spać nie dajesz… Stało się coś? – ziewnął.
– No, właśnie się stało. Dzisiaj rozmawiałam z kobietami o Marysi… Tej, co mieszka na końcu wsi. Ty wiesz, jaką ona ma tragiczną sytuację? Trzeba jej pomóc! – odparłam i opowiedziałam mu wszystko, co usłyszałam na spotkaniu: o walącym się dachu, groźbie odebrania dzieci.
Mąż słuchał z uwagą.
– Dobra, jutro pójdę obejrzeć ten dom. Może nie jest aż tak źle. I wtedy pomyślimy, co dalej. A teraz, czy możesz się wreszcie przestać kręcić? Mimo wszystko chciałbym jeszcze pospać – sapnął i nakrył się kołdrą po sam czubek nosa.
– Jasne, teraz już mogę spokojnie zasnąć – uśmiechnęłam się radośnie.
Mój Henio nigdy nie był ideałem, lecz miał jedną wielką zaletę: jeśli już coś obiecał, zawsze dotrzymywał słowa.
Następnego dnia razem poszliśmy do Marysi. Przyjęła nas bardzo chłodno, w ogóle nie chciała wpuścić na podwórko. Myślała pewnie, że bogaci miastowi przyszli sobie wiejską biedę pooglądać. Dopiero jak mąż powiedział, że jest budowlańcem i może ewentualnie pomóc w remoncie jej domu, rozpogodziła się i zaprosiła nas do środka.
– Modliłam się do Matki Boskiej, żeby się nade mną zlitowała, i chyba wreszcie usłyszała moje wołanie… A już traciłam nadzieję – cieszyła się, szykując herbatę.
Materiały są, tylko rąk do pracy brak
Henio oglądał dom ponad godzinę. Coś tam mierzył, opukiwał, sprawdzał. Kiedy skończył, miał niewesołą minę.
– Dobrze nie jest. Dach trzeba zrobić nowy, podłogi, mury osuszyć. Trudna sprawa, naprawdę trudna sprawa… – zawiesił głos.
– Nic się nie da zrobić? – zapytała Marysia.
– Nie powiedziałem, że się nie da. Wszystko się da. Większe ruiny w pałace zamieniałem. Tylko to kosztowny remont. Potrzebne materiały budowlane i ludzie do roboty – odparł.
– To znaczy, że nic się nie da zrobić. Nie mam pieniędzy. Ani na materiały, ani na ludzi – łzy zakręciły się kobiecinie w oczach.
Mnie też zebrało się na płacz.
– Nie martw się, mój Heniek na pewno coś wymyśli – próbowałam ją pocieszać.
Tylko machnęła ręką.
– Nie ma o czym gadać! Ale dziękuję i za to, że przyszliście. Człowiekowi zawsze lżej na duszy, jak wie, że ktoś chociaż chciał odmienić jego los – powiedziała ze smutkiem w głosie.
Gdy odchodziliśmy, widziałam, że nie wierzy, aby w jej życiu coś zmieniło się na lepsze.
Przez całą drogę mąż nie odezwał się ani słowem. A gdy znaleźliśmy się w domu, od razu zamknął się w swoim pokoju. Jesteśmy małżeństwem prawie od czterdziestu lat i wiem, że w takich momentach nie należy mu przeszkadzać. Bo to oznacza, że nad czymś intensywnie myśli. Zajęłam się więc swoimi sprawami. Ale minęła godzina, potem druga i trzecia, a drzwi do „zieleniaka”, jak zwaliśmy ten pokój, wciąż były zamknięte.
Zajrzałam do środka. Henio siedział za biurkiem i coś tam obliczał na kartce. Nawet nie zauważył, że weszłam.
– Kochanie, wszystko w porządku?
Podniósł głowę.
– Chyba wiem, jak pomóc tej Marysi. Nawet bez pieniędzy – uśmiechnął się.
Przez następny kwadrans wprowadzał mnie w szczegóły swojego planu. Okazało się, że wszystko już obmyślił!
– Z materiałami budowlanymi nie będzie kłopotu. Trochę z naszej budowy zostało, resztę dowiezie nasz Maciek. Już dzwoniłem do niego. Powiedział, że oczywiście pomoże, bo raz, że to poważna sprawa, dwa, ojcu się nie odmawia. Nawet blachę na pokrycie dachu załatwiłem od producenta. Mówi, że kolor trochę wyblakły, ale to przecież w niczym nie przeszkadza. Jedyny problem to ludzie. Nie mam pojęcia, skąd wziąć darmowych robotników. Sam mogę wiele rzeczy zrobić, ale nie wszystko – zasępił się.
Zastanawiałam się przez chwilę. I nagle wpadłam na proste, ale genialne rozwiązanie.
– Słuchaj, a może chłopaki ze wsi pomogą? Nieraz mówiłeś, jak chwalili się, że wielu dorabiało sobie w budowlance! – zakrzyknęłam.
– Pomysł dobry. Tylko że sama wiesz, jak to jest. W lecie i jesienią na gospodarstwie mnóstwo roboty. Może im brakować czasu. A poza tym, kto w dzisiejszych czasach będzie zasuwał za darmo? Jak znam życie, to nikt nie zgodzi się pomóc – westchnął.
– Pogadam z kobietami. Jak one się zgodzą, to ich mężowie i synowie nie będą mieli wyjścia. Uciekną z domu, byleby tylko nie słuchać babskiego gadania – zapewniłam.
Mąż tylko się uśmiechnął.
– No to trzymam kciuki! Mam nadzieję, że ci się uda – powiedział, chociaż z jego miny wynikało, że raczej wróży mi klęskę.
Trudno ich będzie przekonać do darmowej pracy
Na spotkanie w remizie szłam z duszą na ramieniu. Nie miałam pojęcia, jak kobiety zareagują na mój pomysł. Im byłam bliżej, tym ogarniały mnie coraz większe wątpliwości.
„A jak mnie wyśmieją? Pogonią za to, że zawracam im głowę cudzymi problemami? Że się wtrącam?” – zastanawiałam się.
Przecież im też się nie przelewało, miały swoje zgryzoty. Dlaczego więc miałyby namawiać swoich mężów do pracy za darmo? Przecież w tym czasie mogliby gdzieś dorobić.
„Eee tam, nie ma się czym zamartwiać. Muszę spróbować. Co ma być, to będzie” – uznałam w końcu, wchodząc do środka.
Na początku spotkanie przebiegało jak zwykle. Kobiety pośmiały się, poplotkowały, powspominały. Tylko mnie jakoś nie było wesoło.
– Co tak milczysz, Joasiu? Niedawno pytałaś, dlaczego Maryśka siedzi taka zasępiona. A teraz zachowujesz się tak samo. Przecież nie masz powodów, żeby zamartwiać się tak jak ona – odezwała się Baśka.
– No właśnie, dobrze, że wspomniałaś o Marysi… Nie szkoda ci jej? Bo ja jakoś nie mogę zapomnieć o jej biedzie i zgryzotach. Co pomyślę, to mi się płakać chce – odparłam.
Pozostałe kobiety umilkły i zaczęły przysłuchiwać się naszej rozmowie.
– Pewnie, że szkoda. Jak pomyślę, że jej dzieciaki mogą trafić do domu dziecka, to mi się serce w plasterki kraje. Ale cóż można na to poradzić – westchnęła.
– A właśnie że można! – aż podskoczyłam. – Jeżeli mi wszystkie pomożecie, Marysia będzie miała wyremontowany dom!
– Tak? A jakim cudem? – zachichotała.
– Materiały budowlane już są. Mój Heniek załatwił. Potrzeba tylko ludzi. Jakby się wasi mężowie zebrali, w miesiąc wszystko byłoby gotowe! – wypaliłam.
Zapadła cisza jak makiem zasiał. Kobiety patrzyły na mnie z niedowierzaniem.
– Trudno będzie ich namówić, oj, trudno. Mój po robocie to zje i od razu przed telewizorem się rozwala. I żadna siła go stamtąd nie ściągnie – odezwała się wreszcie Baśka.
– Siła może nie, ale ty na pewno dasz radę – uśmiechnęłam się. – Ale tak na poważnie. Bez naszej pomocy Marysia zginie. Chcecie mieć na sumieniu i ją, i jej dzieci? Przecież to wasza sąsiadka. Znacie się od lat! – przemówiłam do ich sumień.
Kobiety spuściły głowy.
– Nie ma co gadać po próżnicy. Wszystkie wiemy, jak jest. Już dawno powinniśmy byli ruszyć cztery litery… I wiecie co? Mój chłop na pewno przyjdzie – odparła Baśka.
– I mój! – dodała zaraz Karolka.
– I mój! – zakrzyknęła Beata.
W remizie nagle zawrzało. Atmosfera zrobiła się gorąca jak na jarmarku. Kobiety mówiły jedna przez drugą. Każda deklarowała, że jej mąż lub syn stawi się na budowie. I opowiadała, jakim to sposobem go do tego namówi, gdyby się opierał. Śmiechu było przy tym co niemiara.
Gdy ją widzę, wiem, że warto pomagać
Tamtego wieczoru światło w remizie paliło się prawie do północy. Zanim się jednak wreszcie rozeszłyśmy, obiecałyśmy sobie solennie, że choćby się waliło i paliło – Marysia będzie miała nowy dom.
Nie będę was zanudzała szczegółami z budowy. W każdym razie kobiety stanęły na wysokości zadania. Do pomocy zgłosili się wszyscy mężczyźni, którzy mieli pojęcie o tynkowaniu, murowaniu, kładzeniu dachu. Przychodzili na zmianę, w każdej wolnej chwili. Podobno nawet nie trzeba było ich specjalnie namawiać. Jak usłyszeli od żon, co i jak, i dowiedzieli się, że mój mąż pierwszy stawi się do roboty, ujęli się honorem. Opili wszystko w gospodzie i stwierdzili, że to wstyd, by obcy z miasta pierwszy do pomocy się rwał, a swoi siedzieli z założonymi rękami.
Tylko Szymon trochę się opierał. Tak jak przewidywała Baśka, za nic w świecie nie chciał oderwać się od telewizora. Ale jak mu przeniosła pościel do gościnnego pokoju i zamknęła się w sypialni na klucz, od razu zmiękł. I harował przy dachu najciężej ze wszystkich. Przykręcał blachę, choć żar się z nieba lał jak na Saharze. Tylko nieliczni to wytrzymywali.
Nasz wspólny wysiłek przyniósł zadziwiające efekty. Remont trwał nie miesiąc, ale tylko dwa tygodnie. Marysia przez ten czas mieszkała u nas. Dobrze pilnowałam, żeby nie zaglądała na budowę. Chciałam, żeby miała niespodziankę. No i kiedy po raz pierwszy zobaczyła swój nowy dom, nie potrafiła powstrzymać łez radości. Wszyscy zresztą płakaliśmy. A potem imprezowaliśmy w remizie do białego rana. Okazja była przecież nie byle jaka!
Od tamtej pory minęło ponad półtora roku. W naszej wsi wszystko toczy się jak dawniej. Tylko jedno się zmieniło. Marysia częściej niż kiedyś przychodzi na spotkania w remizie. I nie siedzi już w kącie skulona i milcząca. Śmieje się, dowcipkuje ze wszystkimi. Kiedy tak na nią patrzę, to sobie myślę, że warto pomagać. Choćby po to, by zobaczyć taką przemianę i taki szczęśliwy uśmiech.
Czytaj także:
„Syn najadł się szaleju i chciał pomagać sąsiadce. Miałem ją gdzieś, pewnie zasłużyła na to, by na starość być sama”
„Sąsiedzi noszą mnie na rękach, bo uratowałam życie sąsiadki. To nie ja jestem bohaterką, tylko oni są żałosnymi tchórzami”
„Z dobrego serca pomogłam sąsiadce, a inni zrobili ze mnie hienę. Rozpowiadali ploty, że szczerzę zęby na jej spadek”