„Chcieliśmy zacząć wspólne życie na poziomie, lecz los rzucał nam kłody pod nogi. Dziś wiem, że to było przeznaczenie”

mężczyzna poderwał ukochaną fot. iStock, nortonrsx
„W ten ciepły, wiosenny dzień miło było położyć się w cieniu drzewa, na miękkiej trawie, i patrzeć w niebo. W oddali szemrał strumień, a ja pomyślałam, że jestem szczęśliwa. Z moim Jackiem. Właśnie tutaj i teraz”.
/ 24.06.2023 21:30
mężczyzna poderwał ukochaną fot. iStock, nortonrsx

Pierwszy raz zapuściliśmy się w te „nasze okolice” jeszcze jako studenci. Był piękny majowy dzień, Jacek i ja postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę rowerową. Jechaliśmy długo, mijając najpierw bloki, a potem szeregowe domki, aż dotarliśmy do miejsca, które od już na pierwszy rzut oka wprawiło nas w zachwyt.

Wokół rozciągały się rozległe łąki, poprzecinane gdzieniegdzie polnymi dróżkami, przy których rosły niewysokie drzewka. Wśród nich tu i ówdzie widać było małe domki, obok nich – ogromny sad pełen kwitnących jabłoni, a za nim ogródki działkowe.
I jeszcze ten strumień szemrzący nieopodal…

Stanęliśmy sto metrów dalej, by rozłożyć się pod dziką jabłonią rosnącą przy drodze. W ten ciepły, wiosenny dzień miło było położyć się w cieniu drzewa, na miękkiej trawie, i patrzeć w niebo. W oddali szemrał strumień, a ja pomyślałam, że jestem szczęśliwa. Z moim Jackiem. Właśnie tutaj i teraz.

– Tak tu pięknie – szepnęłam w rozmarzeniu, przymykając oczy. – Jak w jakimś cudownym rajskim ogrodzie…

Węszyliśmy to tu, to tam

Dziesięć lat później, gdy szukaliśmy dla nas mieszkania, od razu pomyśleliśmy o tym zakątku. Pojechaliśmy na rekonesans. Okazało się, że nasz „rajski ogród” bardzo się zmienił. Zniknęły małe domki rozsypane wśród pól; zastąpiły je osiedla dwu, trzypiętrowych domów. Ale nadal było tu zielono. Ostał się jabłoniowy sad, sporo przydrożnych drzew i krzewów. I strumyk.

W ciągu ostatniego roku odwiedziliśmy nasz „rajski ogród” chyba z milion razy. Węszyliśmy to tu, to tam. Oglądaliśmy mieszkania w każdym  domu, na każdej kondygnacji. I wreszcie znaleźliśmy to nasze wymarzone.

– Jest idealne – stwierdziłam, spoglądając na plan trzypokojowego lokum na parterze, z dużym ogrodem od strony południowej. – W sam raz dla nas.

– Za drogie – stwierdził Jacek, a mnie od razu napłynęły do oczu łzy.

Wiedziałam, że ma rację. Przez lata ciułaliśmy grosz do grosza, żeby uzbierać na wymarzone M3. Oboje zarabialiśmy nieźle, więc mieliśmy już na koncie całkiem sporą sumkę. Z powodzeniem wystarczyłoby na mieszkanie… Niestety, akurat nie na to!

Żeby je kupić, musielibyśmy wziąć kredyt, a tego mój mąż bał się jak diabeł święconej wody. Jacek został wychowany w przeświadczeniu, że banki to samo zło. Jego rodzice stracili oszczędności całego życia, gdy na początku lat 90. Polskę dopadła hiperinflacja.

– Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby mieli wtedy zaciągnięty kredyt?! – zawsze pytał, patrząc na mnie wymownie.

Z ciężkim sercem odpuściłam

Zaczęliśmy szukać mieszkania w innych dzielnicach, choć nie byłam pewna, czy słusznie. Przejrzeliśmy tysiące ofert, zjeździliśmy całe ciasto, ale nic nie mogło równać się z „rajskim ogrodem”. Wiele razy przekonywałam męża, że przecież aż tak dużo nam nie brakuje do wymaganej sumy, więc nic się nie stanie, jeśli weźmiemy niewielką pożyczkę.

– Czterdzieści tysięcy to nie tragedia, kochanie – mówiłam.

On jednak uparcie trwał przy swoim. Miałam jeszcze nadzieję, że ceny spadną choć trochę, ale próżno się łudziłam. W dodatku w tej okolicy zaczęły znikać kolejne mieszkania. Bałam się, że ktoś kupi i to nasze wypatrzone. I rzeczywiście, wkrótce na stronie biura nieruchomości pojawiła się przy nim adnotacja „Zarezerwowane”.

Następnego dnia Jacek wsadził mnie w samochód i zawiózł na miejsce, które określił jako „bardzo obiecujące”. Jechaliśmy długo. Wysiadłam z samochodu bez entuzjazmu.

– I jak ci się podoba? – spytał mąż.

Rozejrzałam się wokół. Cisza, spokój; kilka jednorodzinnych domów, a wśród nich nowe osiedle złożone z trzech czteropiętrowych budynków położonych tuż przy niewielkim lesie.

– Ładnie, ale… – zaczęłam niepewnie.

– Widzisz tamte okna? – przerwał mi szybko Jacek, wskazując najwyższe piętro. – Cztery pokoje, oddzielna kuchnia, garderoba, taras. Wykończenie w cenie. Za… (tu podał dokładnie tę kwotę, jaką dysponowaliśmy). Powiedzieli, żeby się pospieszyć, bo jest kilku chętnych.

Decyzję podjęliśmy szybko

Była rozsądna, choć niezgodna z tym, co czuliśmy. Kupujemy. Mimo postanowienia podjętego lata temu, gdy pierwszy raz zawitaliśmy do „rajskiego ogrodu”. Nie wiedzieliśmy, że los nie pozwoli nam tak łatwo się z tej pierwszej decyzji wycofać… Zaczęło się od tego, że popsuł nam się samochód. I to dokładnie w dniu, kiedy mieliśmy jechać do notariusza na podpisanie umowy z deweloperem. Nie wiadomo, czy to od dużego mrozu, który przyszedł dosłownie dzień wcześniej, czy z jakiegoś innego powodu. Po prostu samochód nie chciał zapalić i już. Pojechaliśmy autobusem…

Ku naszemu zaskoczeniu dotarliśmy nawet kilka minut przed czasem, czyli godzinę przed zamknięciem kancelarii. Przywitaliśmy się grzecznie z przedstawicielem dewelopera oraz panią notariusz i zadowoleni oddaliśmy nasze dowody osobiste do spisania danych. Pięć minut później kobieta wróciła z wielce zakłopotaną miną.

– Przykro mi, ale nie możemy podpisać umowy… – powiedziała, a ja nie wiedzieć czemu odetchnęłam z ulgą. – Ważność pana dowodu wygasła dwa tygodnie temu – zwróciła się do męża.

Omal nie parsknęłam śmiechem, widząc minę Jacka. Zawsze był zapominalski, więc najwyraźniej wyleciało mu z głowy, że dokument tożsamości należy wymieniać co 10 lat, a on właśnie kilka dni wcześniej skończył 28.

– I co teraz? – spytałam, bo Jacka najwyraźniej go zamurowało.

– A może ma pan ważny paszport? – podsunęła rozwiązanie pani notariusz.

Owszem, tak było, tylko ten paszport, znajdował się w wynajmowanym mieszkaniu na drugim końcu miasta! Na pewno nie zdążymy z nim wrócić… Zaczęliśmy błagać ich oboje o przesunięcie terminu podpisania umowy. Jednak przedstawiciel dewelopera zdecydowanie pokręcił głową:

– Mamy chętnych, którzy gotowi są podpisać umowę od ręki, choćby jutro.

W końcu ustaliliśmy, że pojedziemy po paszport, a oni na nas poczekają. Ale nie dłużej niż do zamknięcia kancelarii. Mieliśmy więc niecałą godzinę! Wybiegliśmy z budynku jak szaleni, po drodze dzwoniąc po taksówkę.

– Cholera jasna!  – klął Jacek. – Że też musiało się to zdarzyć akurat dziś!

Przyjechała taryfa i ruszyliśmy. Już po chwili uświadomiliśmy sobie, że właśnie rozpoczęły się godziny szczytu. Całe miasto było zakorkowane… „W takim tempie w życiu nie zdążymy nawet dojechać do domu, nie mówiąc już o powrocie” – pomyślałam i jakoś szczególnie mnie to nie zmartwiło.

Wtedy mąż wpadł na świetny pomysł. Tramwaj! Porusza się szybciej… Wyskoczyliśmy z taksówki i pognaliśmy na przystanek. Jacek co chwilę zerkał nerwowo na zegarek. Zostało nam tylko czterdzieści minut! Weszliśmy do zatłoczonego wagonu, przejechaliśmy kilkanaście stacji i już myśleliśmy, że będzie dobrze, gdy cztery przecznice od naszego domu tramwaj zaburczał, prychnął, jęknął i… rozkraczył się na amen. Spojrzeliśmy po sobie. Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, wyskoczyliśmy z tramwaju i popędziliśmy do domu, klucząc wśród pryzm śniegu.

– Ja się zabiję! Co za dzień! – sapał Jacek, gdy wywracał mieszkanie do góry nogami w poszukiwaniu paszportu.

Paszport powinien leżeć w teczce z dokumentami w szafie. Tyle że go tam nie było… Zostało nam dwadzieścia minut.

– Wiesz, że nawet jak zaraz go znajdziemy, w życiu nie uda nam się zdążyć do notariuszki – stwierdziłam w końcu.

Rozdygotany mąż spojrzał na mnie z rozpaczą. Wiedział, że mam rację.

– Nie martw się – starałam się go jakoś pocieszyć. – Może ten facet tylko tak gadał, że są inni chętni…

Niestety, mówił prawdę

Tydzień później mieszkanie zostało sprzedane, a my tego samego dnia znaleźliśmy paszport Jacka. Był tam, gdzie być powinien – w teczce z dokumentami, którą sprawdzaliśmy tysiąc razy. Schował się za obwolutą niedużego albumu, który przywieźliśmy z Grecji. W tym samym czasie rezerwacja „naszego” mieszkania w „rajskim ogrodzie” została… anulowana.

Ktoś najwyraźniej zrezygnował z zakupu – i upatrzony przez nas lokal znów stał wolny! Co oczywiście nie zmieniało faktu, że nadal był dla nas za drogi. Przynajmniej według mojego męża.

Tymczasem po Nowym Roku przydarzył się nam kolejny cud… Ceny mieszkań zaczęły spadać na łeb na szyję. Ruch na rynku nieruchomości zdecydowanie się zmniejszył i deweloperzy postanowili spuścić z tonu i skusić klientów nowymi promocjami. Wczesną wiosną, kilka miesięcy po tej historii z notariuszką, nasze wymarzone mieszkanie zostało przecenione o trzydzieści tysięcy złotych.

Kiedy handlowiec usłyszał, że jesteśmy gotowi przelać całą kwotę w ciągu tygodnia od podpisania umowy, opuścił jeszcze dziesięć – i byliśmy w domu! I to dosłownie, bo klucze otrzymaliśmy praktycznie od razu. Tak zamieszkaliśmy tam w naszym wymarzonym „raju”. Bo jak to w „Alchemiku” ujął słynny brazylijski pisarz Paulo Coelho: „Jeśli czegoś naprawdę gorąco pragniesz, to cały Wszechświat potajemnie sprzyja twojemu pragnieniu”.

Czytaj także:
„Szwagierka podrzuciła nam syna jak kukułcze jajo. Pokochałam go jak własne dziecko, nie pozwolę tej jędzy mi go odebrać”
„Zakochałam się w Pawle, a on pokochał mnie, ale nie mogliśmy być razem. Na drodze do naszego szczęścia stała jego żona”
„Chciałam, by przystojniak z pracy mnie pokochał, więc wskoczyłam mu do łóżka. Mieliśmy przeżyć upojną noc, ale... zasnęłam”

Redakcja poleca

REKLAMA