Wolałem pożyczać swoje nowe auto kumplowi, który był kierowcą zawodowym, niż synowi. W końcu w tym wieku różne rzeczy przychodzą do głowy. No i bardzo się pomyliłem…
To było moje oczko w głowie
Bardzo długo zwlekałem z kupnem nowego samochodu. Ciągle były jakieś pilniejsze wydatki, a ja marzyłem tylko o jednym modelu. Kiedy go w końcu kupiłem, ustaliłem reguły gry z moim dwudziestoletnim synem.
– Jeżeli choć raz go weźmiesz bez mojej wiedzy, zapomnij, że jeszcze kiedykolwiek dam ci kluczyki – zagroziłem. – Nie życzę sobie żadnych stłuczek ani obtarć. I żadnego jedzenia chipsów w samochodzie!
Oczywiście moje nadzieje, że Julek nie będzie nim jeździł, okazały się płonne.
Co kilka dni była jakaś niezwykle ważna sprawa, nie do załatwienia bez samochodu… Auto ubezpieczyłem, ale na naszym osiedlu wszystkie garaże są zajęte, a parking strzeżony za daleko. Udało mi się tylko załatwić miejsce pod blokiem – zamykane metalową blokadą. Nie byłem zachwycony, bo na osiedlu zawsze kręciła się grupa meneli. Jeszcze kopną po pijaku, zarysują. Pocieszałem się tylko tym, że widzę auto z okna.
Kilka tygodni po kupnie samochodu wpadł do nas Mirek – mój przyjaciel. Pochwaliłem się nowym nabytkiem i widziałem, że udało mi się zaimponować Mirkowi. Starannie oglądał wóz, uparł się nawet, żeby podjechać na kanał i obejrzeć podwozie. Był zachwycony moim wyborem. Nie ukrywam – sprawiło mi to przyjemność.
Mirek był zawodowym kierowcą, więc miałem do niego w tej dziedzinie całkowite zaufanie. Kiedy więc miesiąc później zadzwonił i zapytał, czy zgodziłbym się pożyczyć mu samochód, może nie skakałem z radości, ale też nie miałem obaw.
– Przepraszam, chłopie, że cię o to proszę. Nikt nie lubi pożyczać nowego wozu. Ale znasz mnie – nigdy nie miałem nawet stłuczki. Samochód wróci umyty. Nie dam rady zabrać ojca do szpitala autobusem, a za taksówkę z tego lasu zapłacę majątek. Ale po zabiegu odstawiam starego do domu i natychmiast odwożę ci wózek… – obiecał.
Bez problemu się zgodziłem
Wiedziałem, że ojciec mojego przyjaciela, zdecydowanie starszy już i schorowany człowiek, mieszka w leśniczówce, z dala od sensownych połączeń komunikacyjnych. A Mirek z kolei był akurat w fazie drugiej młodości, tej, która nadchodzi u faceta tuż po pięćdziesiątce. Jakiś czas temu chwilowo zamienił samochód na wysokiej klasy motocykl, taki z amerykańskich filmów. Trudno sobie wyobrazić, żeby mógł nim wieźć starego człowieka po zabiegu w szpitalu…
Samochód oczywiście pożyczyłem. Mirek zabrał go w poniedziałek wieczorem i serdecznie dziękując, oddał we wtorek po południu – oczywiście w idealnym stanie, umyty i zatankowany pod korek. Specjalnie pokazałem Julkowi wnętrze auta.
– Widzisz? Tu nie ma nawet okruszka! A tobie wystarczy wsiąść na kwadrans, żeby kierownica się lepiła! – powiedziałem.
Kilka tygodni później Mirek znów poprosił o pożyczenie samochodu. Jego ojcu się pogorszyło i znów musiał jechać do szpitala. Tak jak poprzednio, Mirek oddał auto następnego dnia w idealnym stanie. Co z tego, kiedy dzień później zgodziłem się pożyczyć samochód Julkowi, żeby pojechał ze swoją dziewczyną na mierzeję. Chcieli zrobić sobie ognisko nad wodą i zanocować. Zgodziłem się, bo sam kiedyś zabierałem tam jego matkę. Dodatkową przygodą było zawsze ukrywanie się przed pogranicznikami, którzy nie znosili biwakujących w strefie granicznej, tuż obok obwodu kaliningradzkiego. To były piękne czasy…
Kiedy Julek oddał samochód, musiałem zapłacić za pranie tapicerki. Nigdy nie zrozumiem, jak można wylać litr coca-coli na siedzenie i rozgnieść czekoladę na podsufitce. Zapowiedziałem synowi, że przynajmniej przez dwa miesiące ma szlaban na korzystanie z samochodu. I nawet ucieszyłem się, kiedy Mirek, bardzo zmartwiony wciąż pogarszającym się stanem zdrowia ojca, kolejny raz poprosił o pożyczenie auta. Bardzo proszę! Niech gówniarz zazdrości. Może się wreszcie czegoś nauczy…
Przy okazji zapytałem Mirka, czy nie potrzebuje może jakiejś pomocy w tym szpitalu. Przyjaciel był rozwiedziony, nie miał rodziny, opieka nad ojcem musiała być dla niego dużym obciążeniem. A moja żona pracowała parę lat w administracji szpitala i ma tam jeszcze niezłe znajomości… Mirek podziękował za ofertę, ale zdecydowanie odmówił.
– Ma tam wszystko, czego trzeba. Po prostu się starzeje, a że nigdy o siebie nie dbał, to teraz ja mam kłopot, a ty ze mną….
Myślałem, że padnę trupem
Szlaban dla Julka cofnąłem przed terminem. Przekonał mnie, że musi pojechać z kolegami na mecz i że tak będzie bezpieczniej, niż gdyby pojechali pociągiem. Wiadomo – w pociągu mogą być kibole… Wrócił bardzo późno, więc samochód zobaczyłem dopiero rano. Pamiętam doskonale ten moment. Wychodzę do pracy, podchodzę do auta i na wysokości prawego błotnika widzę grubą rysę na jakieś pięćdziesiąt centymetrów. Myślałem, że dostanę apopleksji! Z trudem powstrzymałem krzyk, wróciłem do mieszkania i z całej siły potrząsnąłem śpiącym Julkiem.
– Wstawaj! Jak zdołałeś to zrobić?! Pożyczyłeś samochód na jeden wieczór! Jak trzeba jeździć, żeby tak zarysować samochód! Nigdy więcej nie dam ci kluczyków! – krzyczałem.
Julek był zaspany, ale jego zdumienie i sprzeciw były szczere.
– Tato, ja nie mam pojęcia, o czym ty mówisz! Nie miałem żadnego wypadku, nawet otarcia, niczego ci nie zarysowałem! Chyba bym o tym wiedział, nie? Przysięgam, że to nie ja!
Mój syn ma sporo wad, ale nigdy nie umiał kłamać. Czułem, że mnie nie oszukuje, ale z drugiej strony rysa na samochodzie nie wzięła się znikąd. Zakładając, że Julek mówił prawdę… To musiała być ta banda żuli z osiedla. Nie pracują, piją od rana od nocy, a potem, tak dla rozrywki, podpalają kosze na śmiecie, wyrywają oparcia ławek i niszczą ludziom samochody. Oczywiście mogłem sobie kląć pod nosem, ale nie miałem żadnych dowodów, nikogo nie złapałem za rękę, a na naszym osiedlu nie było monitoringu. Jedyne, co mogłem zrobić, to pojechać do lakiernika…
Fachowiec potwierdził, że Julek nie kłamie. Rysa na karoserii nie była skutkiem otarcia o drzewo czy słupek, tylko dziełem człowieka wyposażonego w ostry przedmiot. Dwa tygodnie później byłem lżejszy o parę złotych, ale samochód znów wyglądał jak nowy. Akurat kiedy odebrałem go z warsztatu, zadzwonił Mirek.
– Przepraszam cię, mam nadzieję, że to już ostatni raz. Chyba będę jednak musiał sprzedać motor i kupić normalny samochód. Nie mogę w nieskończoność pożyczać twojego wozu. Naprawdę mi już głupio, ale z ojcem marnie…
Absolutnie szczerze zapewniłem Mirka, że to żaden kłopot. Mam blisko do pracy, żona pracuje w domu i wcale aż tak bardzo nie potrzebujemy samochodu. Owszem, Julek chętnie by jeździł codziennie, ale pomoc człowiekowi w potrzebie jest ważniejsza od wycieczek.
Nie wiedziałem, dlaczego ktoś się mści
Mirek jak zwykle oddał samochód następnego dnia, we wtorek, a w środę ja zdecydowałem się pojechać nim do pracy, bo strasznie lało. Kiedy wyszedłem z klatki, od razu widziałem, że coś jest nie tak. Samochód wyglądał niby tak samo, ale inaczej niż zwykle. Kiedy podszedłem bliżej, zrozumiałem, gdzie leży różnica. Wszystkie cztery opony były flakami… Nie ma takich zbiegów okoliczności. Ktoś celowo przebił moje opony. Pomyślałem o bezmyślnych wandalach spod monopolowego i obejrzałem pozostałe samochody na podwórku. Wszystkie były w porządku. Ktoś postanowił wyżyć się akurat na moim aucie…
Owszem, może ekipa żuli nie była ze mną szczególnie zaprzyjaźniona, ale to sąsiad z pierwszego piętra groził im policją, kiedy rzucali butelkami. Sprawdziłem samochód sąsiada – nic mu nie dolegało. Czyżby w grę wchodziła zawiść? Czy chodziło o to, że mój samochód był nowy i raczej drogi? Czyżby któryś z mieszkańców osiedla nie mógł mi darować, że jednak dałem radę go kupić? A może to ten sam zawistnik porysował mi wcześniej karoserię?!
Od tamtego dnia zacząłem się bacznie przyglądać sąsiadom. Oczywiście zgłosiłem też sprawę na komendę, ale po minach policjantów widziałem, że to zbyt błaha sprawa, żeby się nią poważnie zajęli. Naprawa kompletu opon trochę mnie kosztowała, zwłaszcza że – jak stwierdził pan Jurek, wulkanizator – mój zawistny sąsiad zrobił to wyjątkowo skutecznie.
– Wie pan, to aż dziwne. Bardzo fachowa robota. Jakby to robił nie pierwszy raz, miał do tego i siłę, i odpowiednie narzędzie… Może macie tam na osiedlu jakiegoś wariata, który nienawidzi samochodów i ich właścicieli? No, wie pan, jakiś szalony rowerzysta, który uważa, że motoryzacja to przekleństwo…
Jakiegoś wariata mieliśmy na osiedlu z całą pewnością. Ale to, co wydarzyło się tydzień później, nie nadawało się już nawet na kiepski żart. Po pracy pojechałem do centrum budowlanego za miasto – chciałem kupić nowe karnisze. Kiedy zatrzymałem się na światłach i już za moment miałem ruszyć na zielonym, w samochodzie stojącym z lewej strony otworzyła się szyba.
Zobaczyłem mężczyznę w ciemnych okularach, który zupełnie bez uśmiechu zrobił w moim kierunku dziwny gest, a sekundę później cisnął jakiś przedmiot w moją stronę. Coś rozprysło się na szybie, zalewając ją czerwoną farbą. Samochód z lewej ruszył z piskiem opon. Ja, z zalaną szybą i w szoku, powoli potoczyłem się na parking. Zdążyłem tylko zobaczyć, że samochód był czarny i chyba było to bmw…
Obcy mężczyzna mi groził. Wcześniej były fachowo przebite opony, a jeszcze wcześniej uszkodzony lakier. Ten ciąg wydarzeń nie mógł być przypadkiem…
Mam wroga i ten wróg nie żartuje. Przebiegłem w myślach wszystkie zdarzenia z ostatnich miesięcy, szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Nie przypomniałem sobie jednak, żebym komukolwiek się aż tak naraził.
Owszem, czasem się zniecierpliwię w warzywniaku, kiedy sprzedawca nie ma drobnych, ale generalnie jestem dość łagodnym człowiekiem, który stara się dobrze żyć z ludźmi. A może nie chodziło o mnie, tylko o samochód? Natychmiast pomyślałem o Julku. W tym wieku ma się głupie pomysły, także za kierownicą…
Po powrocie do domu odbyłem poważną rozmowę z synem. Przysięgał, że nie ma niczego na sumieniu. Nie miał żadnego wypadku, nie wdał się w żadną awanturę, nie parkował na miejscach dla niepełnosprawnych i nie zastawił bramy żadnej rezydencji. Nie było powodu, żeby mu nie wierzyć. Mirek? Po pierwsze, był świetnym kierowcą, a po drugie, woził tylko chorego staruszka do szpitala. Nawet jeżeli czymś podpadł ochroniarzowi na szpitalnym parkingu, to chyba tamten nie wozi się bmw!
Moje zdziwienie nie miało granic
Jeszcze coś przyszło mi do głowy. Być może padłem ofiarą pomyłki. Ktoś, na przykład jakiś gangster, jeździ identycznym samochodem i zostałem z nim pomylony. Zgłosiłem oczywiście sprawę na policji, mówiąc także o swoich podejrzeniach. Policjanci spisali zeznanie, pokiwali głowami, ale wiedziałem, że w dalszym ciągu niczego z tym nie zrobią…
Czerwona farba – olejna, jak się okazało – miała fatalne skutki dla mechanizmu drzwi. Zastygła w środku i blokowała szybę. Musiałem pojechać do warsztatu, gdzie mechanik, pan Ryszard, rozebrał drzwi kierowcy na części pierwsze. Przy okazji powiedział, że wjedzie na kanał i sprawdzi zawieszenie, bo w tych samochodach zdarzają się wady.
Kiedy przyjechałem odebrać auto, pan Ryszard podrapał się w głowę.
– Panie Włodku, zawieszenie jest ok, ale niech mi pan powie, tak z ciekawości… Czy pan zamawiał jakiś specjalny model? Chodzi mi o te zaczepy.
Zgłupiałem.
– Jakie zaczepy? Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. To jest normalny, seryjny egzemplarz, kupiony w salonie. Ja jestem pierwszym właścicielem…
Pan Ryszard był wyraźnie zakłopotany.
– No nie wiem, to może ja jestem niedouczony. Ale wie pan, w mechanice robię od trzydziestu lat i tysiące samochodów oglądałem od dołu. A czegoś takiego nigdy nie widziałem. Sprawdzałem w specyfikacji technicznej, ale też nie ma…
Pokazał mi to, podnosząc samochód na podnośniku. Moje auto miało na podwoziu zamontowane cztery zagadkowe uchwyty – faktycznie robiły wrażenie zaczepów służących do montowania czegoś. Uchwyty były pomalowane na kolor podwozia, ale chwila starannej obserwacji wystarczała, żeby nabrać podejrzeń, że nie są zamontowane fabrycznie…
Możliwości były tylko dwie. Albo kosmici porywają nocami mój nowy samochód, żeby go zamieniać w latający spodek, albo te dziwne uchwyty zamontował mój przyjaciel Mirek. Tylko po co? Chyba nie wozi ojca do szpitala pod samochodem?!
To była czysta intuicja. Po powrocie do domu poprosiłem żonę, żeby uruchomiła swoje stare kontakty w szpitalu i zadała jedno pytanie – niestety, w paskudny sposób łamiące przepisy o ochronie danych osobowych. Odpowiedź przyszła prawie natychmiast. Właściwie już się jej spodziewałem, ale zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie. Żadnego pacjenta noszącego nazwisko mojego przyjaciela nie przyjęto do szpitala w ciągu ostatnich trzech lat. Żadnego nie poddawano zabiegom, o których opowiadał mi Mirek. A więc mnie okłamywał…
Miałem pewien plan
Mogłem pójść na policję, ale znamy się z Mirkiem ponad czterdzieści lat – od podstawówki. Poza tym zakładanie uchwytów na cudze podwozie i pożyczanie samochodu w innym celu niż deklarowany to jeszcze nie przestępstwo. Oczywiście być może policjanci od razu zrozumieliby związek między uchwytami a gangsterem w bmw, ale postanowiłem najpierw samemu pobawić się w detektywa…
Zacząć musiałem od czekania. Musiałem wytrzymać trzy tygodnie, do chwili kiedy zadzwonił Mirek i zbolałym głosem powiedział do słuchawki:
– Włodek, wiesz, ja już mam tego serdecznie dosyć. Myślałem, że nie będę więcej cię o to prosił, nawet już mam upatrzony nowy samochód. Ale jeszcze nie kupiłem, a z ojcem znowu jest bardzo źle. Muszę go znów zawieźć do szpitala, w czwartek. Pożyczyłbyś wózka?
Byłem wściekły, ale opanowałem emocje. Jak gdyby nigdy nic odpowiedziałem, że nie ma sprawy, że zdrowie taty najważniejsze i że może brać auto. Umówiliśmy się na czwartkowe popołudnie. Miałem dwa dni na zorganizowanie akcji… Musiałem w to zaangażować Julka, a Julek wciągnął w naszą sprawę swojego kumpla, syna właściciela szkoły dla kierowców i zapalonego kierowcę rajdowego.
W czwartek czekali obaj w sportowej hondzie kumpla pod naszym blokiem.
Kiedy Mirek ruszył spod naszego domu, czekałem już w drzwiach klatki. Chłopaki podjechali, a ja szybko wsiadłem na tylne siedzenie. Kumpel Julka naprawdę był rajdowcem. Chwilę później byliśmy dwadzieścia metrów za Mirkiem jadącym moim samochodem i już nie straciliśmy go z oczu.
Śledziliśmy go aż do bramy nieznanej mi posesji, w którą skręcił. Tam nie mogliśmy za nim wjechać, więc zdecydowaliśmy się czekać pięćdziesiąt metrów przed bramą, schowani za kontenerami na śmieci. Nie wiedziałem, co zrobimy, jeżeli nic się teraz nie wydarzy…
Ale nie czekaliśmy długo. Mniej więcej pół godziny później Mirek wyjechał z bramy. Ruszyliśmy za nim – jechał prosto na przejście graniczne. Przekroczył granicę z obwodem, podczas gdy my, nie mając stosownych dokumentów, zostaliśmy na parkingu po polskiej stronie. Tym razem czekanie trochę potrwało, bo samochód z Mirkiem pojawił się ponownie dopiero parę minut po szóstej rano, kiedy właściwie musiałem już jechać do pracy. Dogoniliśmy Mirka na drodze i zmusiliśmy, żeby się zatrzymał. Kiedy stanął na poboczu, podziękowałem chłopakom za pomoc i przesiadłem się do swojego samochodu. Dalszy ciąg akcji był już męską rozmową pomiędzy mną a moim przyjacielem…
Mógł mnie nieźle urządzić
To nie była trudna zagadka, a mieszkając całe życie niedaleko granicy, powinienem był ją dawno rozwiązać. Mirek wpadł w kłopoty finansowe i postanowił dorobić sobie przemytem papierosów. Nie miał w tej kwestii doświadczenia, ale kiedy zobaczył mój wysoko zawieszony samochód, wpadł na pomysł dorobienia pojemnika doczepianego do podwozia. Mieściło się tam ponad sto tak zwanych sztang z papierosami, a skrytka była niewidoczna, dopóki nie wjechało się na kanał… Nie przewidział tylko, że jego pomysł bardzo nie spodoba się konkurencji.
Przemyt papierosów na tej trasie był od zawsze pod kontrolą lokalnej mafii, która nie życzyła sobie żadnego rywala. Samego Mirka jeszcze nie namierzyli, ale mój samochód i miejsce jego parkowania – owszem. Ponieważ zaś Mirek był amatorem, postanowili zacząć od bardzo delikatnych ostrzeżeń. Ale następnym razem pewnie połamaliby mi kości, czego mój przyjaciel też jakoś nie przewidział…
Nie doniosłem na Mirka policji, ale zażądałem całkowitego zwrotu kosztów: lakieru, wulkanizacji, naprawy drzwi… Do dziś mam też spory żal do przyjaciela, a nasze kontakty mocno się rozluźniły. I mogę wam dać prostą radę. Jeśli chcecie mieć przyjaciół, nie pożyczajcie im samochodu…
Czytaj także:
„Na ślubnym kobiercu stanęłam w ciąży i przysięgałam Piotrowi wierność. Sęk w tym, że nie on był ojcem mojego dziecka”
„Mój stalker okazał się mężczyzną z uwodzicielskim głosem. Wbrew rozsądkowi, chciałam się rzucić w jego ramiona”
„Dopiero po 40-tce poczułam, że chcę być matką. Rodzina puka się w czoło i wytyka mnie palcami. Mam w nosie ich zdanie”