„Chciałem nauczyć córkę wartości pieniądza. W rezultacie sąsiedzi pomyśleli, że nie stać mnie na prezent dla dziecka”

ojciec córka nastolatka fot. Drazen
„Moja córka wymarzyła sobie kolejną drogą rzecz. Tym razem była to elektryczna deskorolka. Wymyśliłem, że przeprowadzę na niej eksperyment wychowawczy i zaproponuję jej, żeby sama zarobiła pieniądze na ten gadżet. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw”.
/ 16.07.2023 16:30
ojciec córka nastolatka fot. Drazen

Wraz z początkiem września wśród dzieciaków szkoły społecznej, do której uczęszczała nasza córka, zapanowała nowa moda: na elektryczną deskorolkę.

Wszystkie najlepsze koleżanki Janki po wakacjach zajeżdżały pod szkołę na tym cudzie techniki, którego tylko ona jedna jeszcze nie miała. Co ją oczywiście martwiło i czego przed nami nie ukrywała.

Muszę wychować moją córkę

– Dobrze, a ile toto kosztuje? – zapytałem, bo lubię konkretne rozmowy.

– Tysiąc trzysta złotych – zaraportowała dobrze zorientowana Janka.

Moja żona tylko westchnęła, a ja zacmokałem z dezaprobatą.

– Mało to nie jest…

– Ano nie – zgodziła się posłusznie córka ma jedyna, wpatrując się we mnie błagalnie.

Nie uległem i po namyśle kontynuowałem:

– Zatem masz dwa wyjścia: albo zrezygnuj, albo zapracuj.

Skrzywiła się jak po zgryzieniu cytryny. Dalej byłem twardy.

– Skarbie, własną wątrobę bym ci oddał i serce z płucami w razie potrzeby, ale muszę cię też wychowywać. – powiedziałem.

– Ależ ja jestem świetnie wychowana! – oburzyła się latorośl, a zaraz potem strategicznie się przymiliła: – Dzięki tobie, tato. I mamie oczywiście też.

Posłała rodzicielce lizusowski uśmiech, na co małżonka wydała z siebie stłumione prychnięcie. Potem spojrzała na mnie, unosząc brwi w niemym pytaniu: „Czy ty wiesz, skarbie, do czego zmierzasz?”.

Wiedziałem. Nie chciałem dopuścić do zbędnego drenażu mojego portfela kolejną dziewczęcą zachcianką typu: „Bo koleżanki mają, jak mnie kochasz, to mi kup” – a tym samym do zasilenia stosu gadżetów, które się już znudziły albo przestały być modne – jak tablet, elektryczna hulajnoga czy dron.

Chciałem natomiast, by moja córka zrozumiała, że pieniądze nie rosną na drzewach, że trzeba się wysilić, by je zdobyć, i nawet jeśli zarabiam sporo i stać mnie na jej rozpieszczanie, to jednak powinna znać granice. Powinna się nauczyć, że nie można mieć wszystkiego tylko dlatego, że się chce. Kto ma ją tego nauczyć, jak nie rodzice?

Lepiej, żebym ja ją trochę przeczołgał, zanim zrobi to życie. A jeśli dzięki temu eksperymentowi nabierze respektu do mojej pracy, też się nie pogniewam.

– Miło mi, że doceniasz nasze starania – powiedziałem. – Tym łatwiej zrozumiesz. Jeśli naprawdę marzysz o tej deskorolce, to postarasz się na nią zarobić.

Janka wzięła się pod boki.

– Niby jak? Mam trzynaście lat, tato. Tak dla przypomnienia. Chyba nie mogę nigdzie oficjalnie pracować, to nie dziewiętnasty wiek czy coś, a żebrać ani kraść nie będę – rzuciła wyzywającym tonem i dodała złośliwie: – Nie tak mnie wychowałeś.

Ola znów wydała z siebie prychnięcie. Następnie zaplotła ręce na piersi i… czekała na ciąg dalszy.

Fakt, nieletniość naszej córki stwarzała pewien problem. Polska to nie Trzeci Świat, nawet jeśli niektórzy uważają inaczej, i na podstawie umowy o pracę lub zlecenie nie wolno zatrudniać osób, które nie ukończyły szesnastu lat. Wyjątkiem jest praca na rzecz podmiotów prowadzących działalność kulturalną, artystyczną, reklamową lub sportową. I tu pojawiła się furtka.

– Możesz na przykład rozdawać ulotki – podrzuciłem pomysł.

Janka ściągnęła usta, zmarszczyła brwi i mruknęła:

– Sprawdzę.

Praca dla 13-latki

Temat deskorolki uległ zawieszeniu na jeden dzień. Janka dokonała rozeznania, nazajutrz pojawiła się z wynikami internetowego śledztwa i oznajmiła stanowczo, że rozdawanie ulotek nie jest dla niej.

– Bo? – zapytałem.

Uniosła rękę i zaczęła zginać kolejne palce, wyliczając:

– Bo płacą góra dyszkę za godzinę. Bo to ponoć najgorsze zajęcie z dorywczych. Tak mówią studenci, ci, co roznosili ulotki, a ja wciąż chodzę do podstawówki. Bo ludzie nie lubią, gdy wciska im się coś, czego nie chcą. Bo pracodawcy się czepiają. Bo się zaśmieca ulice i posesje – uniosła drugą rękę. – Bo trzeba latać z ulotkami czy mróz, czy deszcz, czy upał. Bo trzeba się nachodzić, nagadać. Bo jestem za mała, by ktoś mnie traktował poważnie. Bo koronawirus i będą mnie przeganiać z bloków jak zarazę…

Teraz ja uniosłem ręce.

– Poddaję się. Roznoszenie ulotek odpada. A co powiesz na… nianię? – zaproponowałem.

– Nie zgadzam się – natychmiast odparła za naszą córkę moja żona.

Zdumiał mnie ten błyskawiczny protest, wyrażony tonem kategorycznym, więc teraz ja uniosłem brwi w niemym pytaniu.

– Pozwól, że ja też ci coś przypomnę – wzięła się za wyjaśnienia małżonka. – Nasza córka to jedynaczka, nie ma młodszego rodzeństwa, a wszyscy jej kuzyni są starsi od niej. Jedyną żywą istotą, jaką się kiedykolwiek zajmowała, był chomik, którego o mało nie zagłodziła na śmierć. Jej kwalifikacje na opiekunkę są zerowe, by nie rzec ujemne.

Racja, zapomniałem. Zerknąłem na córę mą pierworodną i jedyną. Pokiwała smętnie głową, zgadzając się z matką swą przemądrą i rumieniąc się ze stosownym zawstydzeniem. I chyba oddychając też z ulgą. Cóż, niańczenie dzieci mogło być cięższe niż roznoszenie ulotek, a na pewno byłoby obciążone dużo większą odpowiedzialnością.

Zaczynałem czuć presję. Chciałem czegoś nauczyć moje dziecko, a nie miałem pomysłu, jak to zrobić. Już dawno temu ustaliliśmy z żoną, że nie będziemy Jance płacić za pomoc w pracach domowych. Mam ją wynagradzać za posprzątanie jej własnego pokoju, zrobienie porannych zakupów czy pozmywanie naczyń? Może jeszcze będziemy jej płacić za to, że się uczy? No już bez przesady. Ale w takim razie…

W zamyśleniu spojrzałem przez okno na podjazd, gdzie stał mój brudny po ostatnim rajdzie po kałużach samochód.

– Hm, no to może umyjesz moje auto? I tak chciałem jechać na myjnię. Przy okazji można wyczyścić wóz w środku. Zamiast na stacji, mogę zapłacić tobie. Powiedzmy, nieco mniej, żebyś była konkurencyjna. Co ty na to? – wydawało mi się, że to świetny pomysł.

Spojrzałem na żonę. Nie prychała, nie krzywiła się, nie unosiła brwi, nie zaplatała ramion, chyba więc pomysł jej się spodobał. Córcia odparła zaś wolno:

– Pomyślę… – odparła Janka.

Mam w domu bizneswoman

Dwa dni później przedstawiła mi swój cennik. Dwadzieścia złotych za czyszczenie auta wewnątrz, trzydzieści pięć z zewnątrz. Pięćdziesiąt za całość. Mój wóz będzie jej wprawką i autoreklamą zarazem. A żeby biznes się udał, musi być popyt, więc postanowiła zrobić ulotki i rozwiesić je w okolicy.

Biznes, popyt, reklama? Takie słowa w ustach mojej córeczki? No, no… Nie zamierzałem tamować jej inicjatywy, skoro potraktowała sprawę serio, jak wyzwanie i chęć udowodnienia mi, że naprawdę zależy jej na deskorolce, że to nie kolejny kaprys.

Przez pół dnia męczyła się nad tekstem ogłoszenia, po czym powieliła je na naszej domowej drukarce, wykańczając toner i zużywając wszystkie kartki. Cóż… Dobrze, że nie oczekiwała od nas pomocy w kolportażu. Sama rozniosła ulotki po naszym osiedlu domków jednorodzinnych, z nadzieją na szybkie uzbieranie funduszy.

Rozumowanie mej rozbudzonej biznesowo córy biegło następującej tropem: skoro najbliższa stacja benzynowa z myjnią i odkurzaczem na żetony znajduje się stosunkowo daleko, okoliczni kierowcy będą zainteresowani konkurencyjnymi cenowo usługami sąsiadki, która mogła wykonać swoje zadanie na podjeździe, w garażu klienta albo nawet przed naszym domem, jak klient będzie sobie życzył.

W treści ogłoszenia Janka napisała otwarcie, że zbiera na elektryczną deskorolkę. Podała adres, gdzie podjechać autem, i mój numer komórki. Miałem robić za bufor bezpieczeństwa i pierwszą selekcję.

Zmęczona, ale zadowolona Janka wróciła do domu, a nazajutrz od samego rana – była akurat sobota – wzięła się za sprzątanie w środku i pucowanie z zewnątrz mojego wozu. W ramach owej autoreklamy. Kiedy godzinę później zerknąłem przez okno, żeby sprawdzić, jak jej idzie, zobaczyłem dwa inne auta zaparkowane nieopodal. A potem… rozdzwoniła się moja komórka.

Jeden z sąsiadów właśnie jechał na stację benzynową, żeby wypucować samochód, ale gdy zobaczył ogłoszenie Janki, zmienił kierunek i podjechał pod naszą furtkę. Zaraz też do mnie zadzwonił. Córka kończyła sprzątać naszego volkswagena, więc zszedłem na dół i przeparkowałem go, żeby zrobić miejsce sąsiadowi. Za nim w kolejce czekał inny sąsiad, znany mi z widzenia.

Postałem i pogadałem z klientami mojego dziecka. Z uznaniem kiwali głowami, nie tyle jako właściciele brudnych aut, bardziej jako rodzice pociech przywykłych do bezrefleksyjnego wyciągania ręki po to, czego chciały. Wzruszało ich dziecko, które było gotowe się wysilić, by owo coś dostać, więc płacili mojej Jance bez żalu i wahania. Nawet napiwek dali.

– Tato, jak tak dalej pójdzie, to uzbieram kasę w miesiąc! – cieszyła się.

– O ile nadal będą chętni na twoje usługi – studziłem jej zapał. – Bo przecież nikt nie czyści samochodu codziennie.

– Może nie, ale za to tutaj ludzie mają po dwa, a nawet po trzy auta – argumentowała.

– Też racja. Może wstrzeliłaś się w niszę rynkową. Tylko żebyś od nadmiaru roboty się nie wykończyła – ostrzegłem. – I nauki nie zaniedbała. Żaden gadżet nie jest tego wart.

Ani żaden eksperyment wychowawczy, dodałem w duchu.

Moje obawy okazały się płonne. Podobnie jak nadzieje Janki. Mieszkaliśmy na osiedlu, gdzie ludziom dobrze się powodziło, co teoretycznie dobrze wróżyło planom naszej bizneswoman, ale w ostatecznym rachunku chyba im zaszkodziło. Bo jednak kierowcy woleli zapłacić więcej w profesjonalnej myjni i otrzymać fachową usługę z prawem do reklamacji, zamiast wynajmować sąsiadkę-nastolatkę, której nie wypada poganiać ani krytykować, gdy coś pójdzie nie tak.

Zlecenia szybko się skończyły

Mój telefon milczał, klientów było jak na lekarstwo, wizja deskorolki się oddalała, a Janka traciła ducha oraz… wyczucie. Wracała ze szkoły i polowała na samochody, stukała w szybkę i proponowała swoje usługi. By nie rzec mocniej, że się z nimi narzucała.

Widziałem podobne akcje na zamkniętych przejazdach kolejowych albo w korkach, gdy żądni paru złotych czyściciele przednich szyb potrafili być bardzo namolni. Zamiast dumy z córki czułem zażenowanie. Tylko co miałem zrobić? Sam ją zachęcałem do zarabiania, a teraz gdy rzeczywistość objawiła swe szare, a nie różowe oblicze, miałem ją stopować? A jak się na amen zrazi? Choć jeszcze gorzej będzie, jak sąsiedzi zaczną dzwonić z pretensjami…

– Kochanie, może jednak trochę przystopujesz z tą agresywną podażą usług? – zaapelowałem delikatnie.

– W sensie? – obruszyła się. – Mów do mnie tak, żebym zrozumiała.

– W sensie, że jak czatujesz na auta pod garażami, na światłach, pod sklepikiem, możesz odnosić skutek odwrotny od zamierzonego – tłumaczyłem spokojnym tonem. – Ludzie nie lubią być nagabywani, na siłę uszczęśliwiani…

– Ale jak będę tylko czekać, aż się sami do mnie zgłoszą, do Gwiazdki nie uzbieram tej kasy. I co, zimą mam jeździć na deskorolce? W śniegu, w mrozie?

– Zaraz tam w śniegu… – mruknąłem. – Kiedy tu u nas na nizinach śnieg ostatnio widziałaś…

– Oj, tato! Wiesz, o co mi chodzi! – powiedziała z wyrzutem.

Wiedziałem i czułem jej frustrację. Spojrzałem na żonę. Westchnęła i bezradnie rozłożyła ręce. Też nie wiedziała, jak mamy zjeść tę żabę. Eksperymentów mi się, cholera, zachciało. Najchętniej po prostu dołożyłbym córce kwotę, której jej brakowało i zawiózł do sklepu. Niech sobie kupi tę deskorolkę.

Ale czy to będzie wychowawcze? Czy nie wyjdę na kogoś, kto zmienia zasady w trakcie trwania umowy? Czy czegoś ją to nauczy poza tym, że można się wycofać, gdy jest trudno? Że jak coś jej nie wyjdzie, tata posprząta, ruszy z odsieczą, zapłaci? Oczywiście chciałem, by miała we mnie oparcie, by zawsze mogła na mnie liczyć. Ale nie w tego typu sytuacji, którą na dokładkę sam stworzyłem.

Może powinienem skłonić ją do poszukania innej pracy? Albo dać jej kasę, a potem odciągać z kieszonkowego? Albo zrobić z tego prezent, awansem na urodziny albo pod choinkę? Dawno nie miałem takiego dylematu.

Poniewczasie dotarło do mnie, że gdy się chce eksperymentować, zwłaszcza wychowawczo, to trzeba porządnie sprawę przemyśleć, rozważyć wszelkie możliwe trudności i konsekwencje, a nie iść na żywioł. Ja tego nie zrobiłem i dlatego teraz byliśmy w kropce.

Nie tak to miało wyglądać

Rankiem kurier dostarczył pakę. Nadawca nieznany. Adresat: moja córka. W paczce był najnowszy model elektrycznej deskorolki. Bez żadnej kartki, wyjaśnienia, niczego.

Janka była zachwycona. Nie zadawała sobie pytań: kto, dlaczego, czemu w taki sposób. Uznała, że jej wysiłki zostały dostrzeżone i nagrodzone. Wyszlibyśmy z żoną na okrutników, gdybyśmy kazali jej to zwrócić. Zresztą… niby komu?

Tak więc Janka miała swoją wymarzoną deskorolkę, a my poczucie dyskomfortu. Czy ktoś docenił inicjatywę naszej córki, czy przeciwnie – miał dość jej nagabywania? A może uznał, że mamy kłopoty finansowe i nie stać nas na taki prezent? Bez względu na powód, efekt był ten sam: naciągnęliśmy kogoś na zakup deskorolki dla naszego dziecka. Chciałem nauczyć Jankę szacunku do pieniądza, a być może nauczyłem ją cwaniactwa. Oby nie. Obym martwił się na wyrost.

Czytaj także:
„Wychwalałam syna pod niebiosa, a okazało się, że to diabeł wcielony. Gówniarz bezkarnie żerował na ludzkiej słabości”
„Syn ukradł ze sklepu zabawkę, bo nie chciałam mu jej kupić. Powinnam ją zwrócić, ale mi wstyd, że wychowałam złodzieja”
„Mąż wychował nasze dzieci na ofermy. Nie przejmują się utrzymaniem pracy, bo tatuś zawsze wyśle przelew”

Redakcja poleca

REKLAMA