„Mąż wychował nasze dzieci na ofermy. Nie przejmują się utrzymaniem pracy, bo tatuś zawsze wyśle przelew”

Mój mąż wychował niesamodzielne dzieci fot. Adobe Stock, highwaystarz
„Ciągle drżałam również o moja dzieci, teraz całkiem już dorosłe, ale takie jakieś ślamazarne – niesamodzielne i nieustabilizowane życiowo. Piotr zawsze wspiera ich materialnie, szczególnie Monikę, ale Marka też. Wiem, że wtyka im pieniądze, i to wcale niemałe, czy chcą, czy nie chcą (choć tak naprawdę zawsze chcą)”.
/ 05.07.2023 21:30
Mój mąż wychował niesamodzielne dzieci fot. Adobe Stock, highwaystarz

Pani Teresa, nasza agentka, zadzwoniła późnym wieczorem, czego nigdy wcześniej nie robiła. Miała dla nas super propozycję, taką, „co to się nie zdarza”. Nawet nie chciała rozmawiać z Piotrem, jak nigdy, ja sama jej wystarczyłam. Wyczułam w jej głosie bardzo silne podniecenie i chęć natychmiastowego działania, choćby i w środku nocy. Jakby nie mogła doczekać się rana.

„Też mi robota” – pomyślałam, gdy już odłożyłam słuchawkę.

Czy to zapach pieniędzy wyzwala taką adrenalinę, która nie daje ludziom spokojnie spać? Mnie akurat sen z powiek zawsze spędzały zupełnie inne rzeczy. Na przykład lęk o rodziców, którzy starzeją się w oczach i z każdym dniem przybywa im dolegliwości, po równo każdemu. Które z nich pierwsze odejdzie, zastanawiałam się często ze smutkiem i strachem. A gdy już przyjdzie nieuniknione, jak się odbije na tym drugim?

Czego się spodziewać?

I jak ja sama się w tym odnajdę, ich jedyne dziecko, jedyna podpora na stare lata? Gdybym miała rodzeństwo, z którym mogłabym podzielić się tą troską… Bo na męża liczyć nie mogę. Został sierotą dawno temu, moje lęki są mu obce, a też stosunki z teściami raczej chłodne. Ciągle drżałam również o moja dzieci, teraz całkiem już dorosłe, ale takie jakieś ślamazarne – niesamodzielne i nieustabilizowane życiowo. A gdyby tak nas zabrakło, bo przecież i to nie jest wykluczone, jak by sobie poradzili? Wprost nie mogłam sobie tego wyobrazić. Piotr zawsze wspiera ich materialnie, szczególnie Monikę, ale Marka też. Wiem, że wtyka im pieniądze, i to wcale niemałe, czy chcą, czy nie chcą (choć tak naprawdę zawsze chcą), z tym samym tekstem od lat: „Brać, gdy starzy dają”. Ja tam byłam temu przeciwna, niechby wreszcie stanęli na własnych nogach. Niechby mieli świadomość, że na przykład kolejna utrata pracy oznacza małą katastrofę, a nie wielką przygodę, że życia nie można brać aż tak lekko, że trzeba brać się z nim za bary, podporządkować jego nieubłaganym prawidłom, przymusić się do działania, na coś postawić, czegoś się trzymać i przy czymś trwać, a nie wiecznie bujać w obłokach.

Ciągle im to mówiłam, ale chyba na próżno, patrzyli na mnie tym nieprzytomnym baranim wzrokiem i robili dokładnie to, co zawsze. A ja wierzyłam, że mogę ich jeszcze wychować, przecież na to nigdy nie jest za późno. Tłumaczyć, cierpliwie wbijać do głowy, aż do skutku: co jest w życiu ważne, a co nie. Dziecko dla rodziców zawsze pozostanie dzieckiem, istotą, o którą należy dbać i się nią opiekować. Przecież moi też mnie tak traktują, myślałam, jakże mnie to wzruszało, do łez. Sami wymagają pomocy, a przecież służyliby mi nią natychmiast, gdyby tylko przyszła potrzeba. Też zawsze chciałam taką być – dla swoich dzieci.

No i ten dom…

Ta historia naprawdę przyprawiała mnie o bezsenność. Od momentu, gdy się zaczęła. Oczywiście to był pomysł Piotra, jakże inaczej. W pewnym przeklętym momencie zorientował się, że żyjemy na żyle złota. Ha, ha. Z jakiegoś powodu zaczął nagle studiować ceny mieszkań, może ktoś mu coś podpowiedział, nieważne, już nie pamiętam, ale wyszło na to, że ceny mieszkań na naszym osiedlu należą do najwyższych w całej Warszawie. Kto by pomyślał.

– Słuchaj, jeśli sprzedamy mieszkanie, nawet za taką średnią, wcale niewyśrubowaną kwotę, co to każdy zainteresowany natychmiast chętnie wyłoży, będziemy mogli kupić domek za miastem. Całe życie o tym marzyłem, żeby się wynieść na wieś. Sadzić kwiaty i organiczną marchewkę.

– Marchewkę się sieje, z tego, co wiem, więc nie mów mi o miłości do grządek. I w ogóle zwariowałeś. Jak ja mogę wynieść się na wieś z moimi chorymi rodzicami i dziećmi w wiecznej potrzebie?

– No, to nie musi być żadne zadupie. Na przykład jakaś miejscowość przy linii kolejowej, pół godziny jazdy pociągiem od centrum. A może nawet jeszcze bliżej, w końcu nie musimy kupować nowobogackiego pałacu, to może być niewielka i nawet trochę stara chałupka. Już ja z niej zrobię cudo.

– Tak, tak, widzę to. Naprawdę o niczym innym nie marzę, jak o starej chałupce, którą ty będziesz remontował przez kolejne ćwierć wieku, jeśli tyle pożyjesz. Nienawidzę remontów, tymczasowości i bylejakości. Pociągów zresztą też.

– Kocham twój optymizm i to pozytywne nastawienie.

– A ja twój.

Poszło na noże, on mi zarzucił gnuśność, strachliwość i „chorobliwy brak ambicji”, ja jemu durnowatą lekkomyślność i patrzenie na świat przez różowe okulary.

– To po tobie takie są te nasze dzieci. Nic, tylko mrzonki im w głowach. Same głupie, nierealne pomysły jak u ojca. Zejdźcie wy wszyscy na ziemię, zacznijcie ogarniać rzeczywistość, w której żyjecie, zamiast wymyślać Bóg wie co.

– Źle na moich pomysłach nigdy nie wyszliście. Gdybyś częściej mnie słuchała, a nie wymądrzała się po swojemu, już dawno do czegoś byśmy doszli, a nie beznadziejnie tkwili w tej mysiej dziurze.

– Nasze piękne mieszkanie, moją dumę, nazywasz mysią dziurą? Chyba w głowie ci się przewróciło, naprawdę, te czasy coś robią z ludźmi, czy ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jakich warunkach niektórzy żyją? Wsi się zachciało mieszczuchowi bez pojęcia, własnego domu! Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy? Dopiero cudowna perspektywa – pękające rury, przeciekający dach, psujący się piec i odśnieżanie podjazdu co zimę. Albo całej drogi.

– Piękne mieszkanie… ha, ha. Duma! Z sąsiadami hałasującymi nad głową, pod nogami i z dwóch stron obok. Żyjemy w przegródce, zaszufladkowani jak sztućce, jak łyżeczki do herbaty. Nie przeszkadza ci to? Do samej śmierci tak chcesz? Z widokiem na ten szary blok naprzeciwko? Z wiecznym szukaniem miejsca do zaparkowania? Gdzieś tam rosną drzewa, kwitną kwiaty, śpiewają ptaki, a w letnie wieczory szumią cykady, nie tramwaje i autobusy. Pomyśl o tym. Jeszcze byśmy zdążyli zaznać trochę prawdziwego życia, piękna. Nacieszyć się nim, właśnie teraz, gdy robimy się starzy, gdy umiemy już to docenić. Trzeba tylko troszkę się postarać. Wykazać odrobinkę inicjatywy. Wynajmiemy agencję, która wszystko załatwi za nas. Znajdą nam domek z porządnym dachem i rurami, a nawet piecem, nie martw się, i tak już prawie nie ma zim i śniegu. Kupca na mieszkanie też znajdą, zobaczysz. To całkiem proste. Wszyscy ludzie tak robią, dlaczego nie my?

Z trudem, ale dałam się przekonać

Może nie tyle do samego domku, co do samej idei poszukiwań. Niech sobie wynajmie tę agencję, niech da mi święty spokój. Szczerze mówiąc, przez moment nie wierzyłam, że to się uda. Ale niech się sam przekona, kto ma rację – złorzeczyłam w duchu. Czy to rzeczywiście takie proste i wymagające jedynie „odrobinki inicjatywy” – sprzedać mieszkanie, kupić dom i nie wpaść przy okazji w długi i kłopoty. Już ja tam swoje wiedziałam, wczoraj się nie urodziłam. Jednak optymizm Piotra okazał się studnią bez dna i nawet mnie, znającą męża od podszewki, całkiem zaskoczył. Odbyliśmy ileś tam spotkań z agentką nieruchomości, kobietą o uśmiechu przyklejonym do twarzy „Kropelką”, dla której niezwykle „sympatyczna” i wielce „rozwojowa” oraz „perspektywiczna” jest każda rozpadająca się rudera przy drodze wylotowej z Warszawy.

Przez moje wychuchane M-4 przewinęły się tabuny nabzdyczonych malkontentów krytykujących rozkład ścian, wielkość okien, rodzaj podłogi i wszystko, co mnie samej najmilsze. Najchętniej wypchnęłabym ich przez te małe okna albo wtarła w tę „brzydką” terakotę, a tymczasem szczerzyłam zęby jak pani Teresa i robiłam dobrą minę do złej gry. Idiotka. Ale wreszcie miało być inaczej.

Pani Agato, to chyba strzał w dziesiątkę. Znalazłam ludzi, którzy muszą zamieszkać w Warszawie, chcą zamienić dom na mieszkanie, wasze im jak najbardziej pasuje, i punkt, i wielkość, o nic więcej nie dbają. Nie chcą też żadnej dopłaty. Domek śliczny, nie mogę się doczekać, kiedy go wam pokażę. Może być jutro? Im też zależy na czasie.

Pojechaliśmy następnego dnia. Co prawda nie pociągiem, samochodem, ale to nie było tak daleko. Zobaczyłam nawet podmiejskie autobusy. Gdy dotarliśmy na miejsce, Piotrowi błysnęły oczy. W pobliżu rozciągał się las. Właścicielka powitała nas w drzwiach, starsza ode mnie o dobrą dekadę, może więcej, choć trudno powiedzieć. W jej twarzy było coś nieuleczalnie dziewczęcego i promiennego.

– Witamy, witamy, jestem Asia, proszę się rozgościć, rozejrzeć, a ja zaparzę kawę. Napijecie się państwo kawy?

Nie czekając na odpowiedź (kawa źle mi działa na wątrobę), odfrunęła jak jakiś koliber, drobna i kolorowa, ubrana w legginsy i luźny długi sweter.

– Bo wiecie państwo – krzyczała już z kuchni – nam się tu mieszka doskonale. Powietrze dobre, cisza, spokój, mili sąsiedzi. Nigdy w życiu nie przenosilibyśmy się do miasta, gdyby nie kwestie zdrowotne.

I znów była przy nas. Przemieszczała się tak energicznie i szybko na swoich krótkich nogach, że wyższa od niej o dwie głowy chyba bym jej w życiu nie dogoniła. Pomalowane na jaskrawą czerwień usta zdawały się niezdolne do bezruchu, po prostu bez przerwy mówiła.

– Otóż oboje jesteśmy chorzy i nie wiadomo nawet, jak jeszcze bardziej chorzy będziemy za chwilę. Wszystkiego należy się spodziewać, więc lepiej być blisko szpitali, rozumie pani – mrugnęła do mnie, słowo honoru daję, szelmowsko, starannie zrobionym okiem.

– Rozumiem. Przykro mi bardzo.

– Ależ co tam przykro. Wciąż jeszcze żyjemy! Najgorsze, że nie mogę już prowadzić auta. Gdyby nie to, może nawet byśmy i tu przetrwali. A tak… Ale poznajcie państwo mojego męża.

Siedział w fotelu niczym kukła, owinięty kocem i jakby nieobecny.

Wystarczyło mi jedno spojrzenie

Znam ten wyraz twarzy, te zapadnięte oczy, rysy naznaczone chorobą.

– Andrzejku, państwo chcą zamienić się z nami na lokum. Oni wprowadzą się do nas, a my do nich. Czy to nie cudowne? Jak w przedszkolu: komórki do wynajęcia – zaśmiała się.

Miałam nieprzeparte wrażenie, że śnię. Kobieta zachowywała się tak, jakby właśnie planowała podróż dookoła świata i rezerwowała hotele w egzotycznych krajach. Tak poza tym sprawiała wrażenie całkiem normalnej.

– Zamieszkamy w bloku z windą i w każdej chwili podjedzie po nas taksówka, nie trzeba będzie nikogo prosić o podwiezienie do miasta.

Odwróciła się w moją stronę.

– Bo wie pani, my z Andrzejem tylko sami na tym świecie jesteśmy, bez rodziny, bez dzieci, tak się ułożyło. Oczywiście mamy przyjaciół, ale sama pani wie, jak to jest z przyjaciółmi…

Uśmiechała się tak serdecznie, że nie pozostało nic innego, jak przyznać:

– No wiem. Owszem, wiele razy skrewili.

Tylko dlaczego nagle zachciało mi się z tego powodu śmiać? Było coś zaraźliwego w sposobie bycia pani Joanny. „Asi”. Aura jej dobrego humoru roztaczała się po całym domu i zagarniała nas wszystkich, przybyszów z innego świata. Dom wydał mi się ładny i wygodny, jeszcze bardziej przypadł do gustu Piotrowi, co było do przewidzenia. Mój mąż nie miał wysokich wymagań. Zamiana poszła szybko i bez problemów. Miesiąc później zamieszkaliśmy w nowym domu. Niewiele większym niż nasze mieszkanie i starym, choć ładnie zadbanym. Na Piotra już nawet czekały grządki, na wiosnę musi tylko na nowo je zagospodarowywać. Wiele wskazuje na to, że będzie to robił z niesłabnącym entuzjazmem. Ja, niespodziewanie dla samej siebie, nie mówiąc o reszcie świata, pokochałam spokojne i leniwe życie poza miastem. Właściwie od początku mi się spodobało. Wzięliśmy ze schroniska psa, co od lat było moim marzeniem, ale czułam się zbyt odpowiedzialna, by skazywać zwierzę na życie w środku miasta. Więc chodzę z nim na długie spacery po lesie i uczę się na nowo przyrody.

Wyciszyłam się i uspokoiłam

Do miejskiego piekła wybieram się jedynie wtedy, gdy naprawdę muszę. Odwiedzić rodziców. Spotkać się z synem albo córką, zaprosić ich na kawę i posłuchać ich beztroskiej paplaniny. Już mi ona aż tak bardzo nie przeszkadza. Niech biorą sprawy w swoje ręce, co się będę wtrącać? Ostatnio zadzwoniła nasza agentka.

Tak przykro mi to powiedzieć. Pan Andrzej umarł pod koniec roku. Pani Joanna żyje, ale z tego, co wiem, szuka miejsca w domu starości. Nie namieszkali się w Warszawie, biedni.

Stanęła mi przed oczami – taka młodzieńcza, rozedrgana, wielobarwna. Przez chwilę ścisnął mi serce dojmujący smutek. A potem wzięłam na smycz Buraka. Ruszyliśmy w las. Dopiero gdy uświadomiłam sobie, że nucę tę dawno niesłyszaną piosenkę, poczułam, jak mi dobrze. Cudownie jest maszerować z psem. Wdychać powietrze. Żyć.

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA