„Chciałem być dobrym szefem, a stałem się nieczułym katem. Z satysfakcją patrzyłem na przerażenie w oczach moich kolegów”

Szef, który został katem fot. Adobe Stock, Kateryna
„Miałem władzę i nie wahałem się jej używać. Uwielbiałem to uczucie, gdy podwładni słuchali mnie jak wyroczni, gdy nawet nie śmieli rezonować, choć kazałem im robić rzeczy niemożliwe do zrobienia, a potem jednak to robili”.
/ 28.02.2022 11:30
Szef, który został katem fot. Adobe Stock, Kateryna

To nie była łatwa praca. Rynek finansowy jest trudny, nieprzewidywalny, ale lubiłem to. Lubiłem ryzyko, lubiłem mieć rację, lubiłem doradzić klientom tak, że wracali z dobrą whisky albo po prostu z podziękowaniem.

Lubiłbym bardziej, gdyby nie beznadziejny szef. Cokolwiek byśmy zrobili, zawsze było mu mało, zawsze można było więcej, lepiej. Ciągle się czepiał i gdyby nie moje wyniki, pewnie wyleciałbym z roboty dawno temu, bo lubiłem pyskować. Ale w końcu zaczął mieć kłopoty ze zdrowiem – widać i jego stres zżerał – więc zrezygnował z pracy, a ja zająłem jego miejsce.

Nie mogłem uwierzyć, że siedzę w jego gabinecie i mogę robić to, co chcę – przede wszystkim należycie pokierować zespołem prawie dwudziestu ludzi. Moim zespołem. Pomyślałem, że teraz im pokażę, co to znaczy być dobrym kierownikiem.

Chciałem, żeby miejsce pracy było przyjaznym – wystarczająco stresujący był sam zawód – a my byliśmy dorosłymi ludźmi. Nikt nie musiał nas pilnować i prowadzić za rączkę, każdy przecież wiedział, co ma robić.

Już pierwszego dnia wysłałem maila, że znoszę wymóg wysyłania codziennych raportów, także tych tygodniowych. Wyniki i tak będę dostawał na biurko na koniec miesiąca, więc po co się stresować w międzyczasie. Zapowiedziałem lepszą atmosferę, by każdy chciał przychodzić do pracy. Wszystko działało jak trzeba, więc należały się premie. Naprawdę miło mi było słyszeć na korytarzu:

– Dzięki, Jurek!

– Równy gość jesteś…

– Taki kierownik to skarb!

Chcieliście wpuścić w maliny dawnego kolegę? 

Po miesiącu moich rządów nastrój mi się zmienił. Dokładnie po otrzymaniu raportów miesięcznych. Niektórzy ewidentnie mieli robotę gdzieś. Wyniki mogły się różnić, ale aż tak? Porozmawiałem z jednym i drugim, podobno dzieci chorowały, teściowa umarła… Okej, zdarza się. Nie poleciałem po premii, jak zrobiłby to mój poprzednik, nie chciałem być tyranem. Dziękowali niemal ze łzami w oczach.

Kolejny miesiąc – następny spadek. I to  u połowy zespołu. Zrobiłem zebranie, zapytałem o przyczyny, każdy miał jakieś wytłumaczenie. No dobrze, czasem się trafia gorszy okres. Premie znowu dałem godne, a nawet dołożyłem coś na zachętę.

Po kolejnym miesiącu zostałem wezwany wyżej i zapytany, dlaczego premie rosną, choć wyniki mojego zespołu są najgorsze w historii. Zostałem oskarżony o kolesiostwo, marnowanie pieniędzy firmy i zapowiedziano mi, że góra będzie odtąd baczniej się przyglądać temu, co robię jako kierownik, naszym wynikom i wypłatom.

Wróciłem przybity i wkurzony. Przybity, że ktoś mógł uznać moje działania za wykorzystywanie firmy. Wkurzony, że dałem się tak podejść kolegom, którzy się opierniczali, a dostawali za to większe pieniądze niż za pracę w dyscyplinie i strachu, które wprowadzał mój poprzednik. Zwołałem zebranie.

– Moi drodzy, wyniki są tragiczne i nic nie zapowiada poprawy. Chyba uznaliście, że można się obijać, bo dobry, naiwny szef zawsze poklepie was po plecach i da premię. Otóż nie. Dobry Jureczek znika. Skoro nie umieliście docenić tego, co próbowałem zrobić, żeby pracowało nam się milej, od dziś wracają codzienne i cotygodniowe raporty. Z tymi, którzy nie będą wyrabiać norm, zamierzam rozmawiać osobiście. Musimy też udowodnić, że nadal stać nas na porządne wyniki, więc od dzisiaj norma jest o dwadzieścia procent wyższa.

Po biurze rozeszły się szepty. Szepczcie, pomyślałem. Chcieliście wpuścić w maliny dawnego kolegę, to teraz on wam pokaże, na co go stać. Nie będzie już dobrego Jureczka, a premia może tak, a może nie. Codziennie wzywałem tych, którzy spóźniali się z wysyłaniem raportów, albo tych, których wyniki mi się nie podobały.

– Myślisz, że będę tu tolerował lenistwo? – mówiłem, stojąc nad pracownikiem, który patrzył na mnie zdziwiony. Od tej strony mnie nie znali. Ja w sumie siebie też nie, ale zaczynało mi się to podobać. Polubiłem poczucie władzy. – Jak chcesz się opierdzielać, to gdzie indziej. I przyślij mi na koniec dnia coś, co będzie warte mojej uwagi i tolerowania cię tutaj!

Chcieli tyrana? To mają

W biurze zrobiło się ciszej. Umilkły radosne rozmowy, które rozbrzmiewały przez pierwsze miesiące moich rządów. Miałem tę przewagę nad poprzednim kierownikiem, że jeszcze do niedawna byłem członkiem zespołu i wiedziałem o tych ludziach bardzo dużo.

O tym, kto ma kredyty, kto boryka się z chorobą żony, komu ukradli samochód i musi szybko nadrobić w wypłatach, żeby kupić coś nowego… I przestałem mieć skrupuły, by z tej wiedzy korzystać.

Wzywałem delikwenta na rozmowę i pytałem, czy spirala długów to jego ulubiona rozrywka. Albo czy zamiast w M-2 ze ślepą kuchnią chciałby mieszkać od jutra w kartonie. Widziałem przerażenie w ich oczach, zagryzanie warg, pocące się dłonie… i czułem satysfakcję, i upajałem się władzą… A wyniki rosły. Szybko, bardzo szybko.

– Jednak potraficie… – mamrotałem, przeglądając kolejne kartki z cyferkami.

Prawie wyrobili wyśrubowany przeze mnie wynik, ale trochę im zabrakło, więc obciąłem im premie. Po tyle samo każdemu, sprawiedliwie. I podniosłem plan do wykonania o kolejne dziesięć procent.

– Zwolnienie lekarskie? – spytałem, gdy jeden z chłopaków zadzwonił, by poinformować mnie, że nie będzie go przez najbliższy tydzień. – Jasne, kuruj się. Czekaj, czekaj… czy to nie tobie niedługo kończy się umowa? – w słuchawce zaległa długa cisza. – Nie pamiętam, sprawdzę to potem, do zobaczenia – uśmiechnąłem się, wiedząc, że facet przez tydzień będzie umierał ze strachu, czy dostanie nową umowę.

Miałem władzę i nie wahałem się jej używać. Uwielbiałem to uczucie, gdy podwładni słuchali mnie jak wyroczni, gdy nawet nie śmieli rezonować, choć kazałem im robić rzeczy niemożliwe do zrobienia, a potem ściskali poślady i jednak to robili.

Gdy teraz wzywano mnie na górę, gratulowano mi świetnych wyników. Mówiono, jak to dobrze wybrać kierownika z wnętrza grupy, bo ktoś taki najlepiej zna swoich ludzi i umie z nimi współpracować, tak, by efekty były coraz lepsze.

Wszystko układało się jak po maśle, dostałem podwyżkę, a kiedy kroczyłem korytarzem dawni znajomi schodzili mi z drogi. Uprzedzali moje słowa, wysyłali raporty przed czasem, stawali na głowie, by podciągnąć wyniki… A że już się do mnie nie uśmiechali, nie zapraszali na piwo, nie rozmawiali jak ze swoim… trudno, coś za coś.

Po pół roku mojej władzy jedna z dziewczyn wylądowała w szpitalu. Wrzody. Nerwica. Potem druga. A potem wszystko posypało się lawinowo. Nagrali mnie. Jedno spotkanie, drugie, trzecie. Nagrania wypłynęły w dziale personalnym i firma wpadła w panikę.

Natychmiast odsunięto mnie od pracy. Co prawda wysłuchano mojej wersji, ale następnie wysłuchano moich podwładnych, którzy mieli kolejne nagrania, własne. I maile, które wysyłałem. Mnie wydawały się po prostu dosadne, a według firmy były czystym mobbingiem. W trybie natychmiastowym i dyscyplinarnym zakończono ze mną współpracę.

Wszystkim ulżyło

Kiedy słuchałem tych nagrań, nagle zobaczyłem, kim się stałem. Naszym poprzednim szefem. Te same teksty, te same chwyty, nawet mocniejsze. Uczeń przerósł mistrza – pomyślałem przygnębiony i właściwie przerażony.

Może z początku miałem powód do przykręcenia śruby i pokazania, kto tu rządzi, ale później przesadziłem. Władza uzależnia i demoralizuje. Może nie każdego, ale ja stałem się tyranem, którym tak bardzo nie chciałem być.

Mogłem przeprosić, ale nikt moich przeprosin nie chciałby słuchać. Wszystkim ulżyło, że pozbyli się mnie, który nie dość, że ich cisnął, to jeszcze zastraszał, obrażał, poniżał i szantażował, bo znał ich sekrety. Sam się siebie bałem, potwora, który we mnie drzemał, który się obudził, zasmakowawszy władzy.

Zniknąłem więc. Z firmy i z branży. Znalazłem pracę z dala od kierowania czymkolwiek, kimkolwiek, i z dala od odpowiedzialności. Za dużo mniejsze pieniądze, ale to dobrze. Nauczy mnie to pokory, której mi zabrakło. Tego właśnie potrzebuję: dystansu, spokoju, samotności.

Czytaj także:
„Syn to skończony obibok i migacz. Lepiej było adoptować sieroty, niż wychowywać takiego darmozjada”
„Jestem na swoim, bo miałem dość szefa. Ale gdy nie stoi nade mną z batem, to zamiast pracować, gram ile wlezie”
„Po śmierci męża zalewałam się łzami. Potem na jaw wyszły jego zdrady. On nie jest wart mojego cierpienia”

Redakcja poleca

REKLAMA