Od początku mojej zawodowej kariery wydawało mi się, że zatrudnienie „u kogoś” nie jest dla mnie dobrym rozwiązaniem. Nigdy nie lubiłem stałych godzin pracy a przede wszystkim bezsensownie zorganizowanego jej czasu. Może jeszcze gdybym był robotnikiem w fabryce, to bym nie miał nic przeciwko robieniu „od godziny do godziny”. Ale ja zostałem copywriterem w agencjach reklamowych. A tam robota nie może iść zawsze według z góry ustalonego planu.
Czasem przez tydzień nie ma nic do roboty, a w kolejnym tygodniu zasuwamy po dwanaście godzin dzień w dzień. Przy czym szefowi nie przyjdzie do głowy, żeby w tym „bezrobotnym” tygodniu dać nam krótki urlop albo żeby przynajmniej zapłacić więcej za okres wytężonej pracy.
Dlatego kiedy przewinąłem się przez kilka agencji, w których praca była zorganizowana w identyczny sposób, postanowiłem, że pora pójść na swoje, zostać tzw. „wolnym strzelcem”. Czyli mieć płacone tylko za konkretne zlecenie, siedzieć „w pracy” (to znaczy przy swoim biurku) tylko wtedy, kiedy trzeba i ogólnie zarządzać swoim czasem efektywnie.
Byłem przekonany, że przyjdzie mi to bez trudu. Natomiast moja żona była nastawiona do tego sceptycznie. Myślałem jednak, że jej negatywny stosunek bierze się z typowo kobiecej chęci posiadania bezpiecznego źródła dochodów i niechęci do ryzyka. Nie zdziwiłem się więc, kiedy po miesiącu bycia „na własnym” Kasia zapytała mnie:
– Ile zarobiłeś?
– No, wiesz kochanie, na razie niedużo. Dopiero się rozkręcam.
– Na razie to czekasz na to, aż ktoś zadzwoni i ci coś zleci. Musisz być bardziej aktywny, Irek!
Dzwoniła co chwilę i sprawdzała mnie
Uważałem, że przesadza. Ale kiedy po drugim miesiącu powtórzyła swoje pytanie, to ze wstydem przyznałem, że nie zrobiłem żadnych postępów. Miałem jednak mnóstwo świetnych wymówek. A to, że internet nam przez kilka dni nie działał. A to, że ciśnienie ostatnio było niskie i nie miałem „weny”. A to, że jakiś znajomy, na którego liczyłem, zmienił numer komórki, a nowego nie mam skąd dostać. A ktoś inny nie odpowiedział na maila, jeszcze inny nie oddzwonił.
– Wiedziałam, że tak będzie – pokiwała głową Kasia. – Nie potrafisz zorganizować sobie pracy.
– Co ty mówisz?! Przecież pracuję i na wszystko mam czas…
– Może na wszystko tak, ale nie na to, co potrzeba. Zwykle budzę cię telefonem dopiero koło jedenastej – powiedziała z wyrzutem.
– Wiesz, że lubię dłużej pospać.
– Dłużej śpisz, bo nocami grasz w te swoje gry. A potem wstajesz, napiszesz jednego, góra dwa maile, posiedzisz w internecie, jak masz zlecenie, to popracujesz, jak nie, to znowu grasz. A potem, jak ja wracam z pracy, to od razu myślisz, żeby gdzieś wyjść.
– Nie chcę, żebyś mówiła, że cię zaniedbuję…
– Zaniedbujesz pracę, a nie mnie.
– Daj spokój, nie po to szedłem na swoje, żeby harować jak głupi. I tak jestem bardzo zmęczony.
– Zmęczony to ty dopiero będziesz. Od jutra to ja ci organizuję pracę. I bez gadania!
Zadzwonił telefon
Następnego dnia, od ósmej rano, zaraz kiedy Kasia usiadła przy swoim biurku w pracy, zaczął dzwonić mój telefon. Udało mi się go ignorować, a nawet wyłączyć przez sen. Ale potem odezwał się stacjonarny, stojący zbyt daleko od łóżka. Dlatego musiałem się obudzić i doczłapać do niego.
Półprzytomnie powiedziałem do żony, że już nie śpię, ale ona kazała mi wziąć bezprzewodową słuchawkę i pójść do kuchni zrobić sobie kawę. Dopiero gdy ją wypiłem, rozłączyła się, każąc najpierw zapoznać się z planem dnia przypiętym na lodówce. Trzeba przyznać, że Kasia miała wszystko dokładnie rozplanowane. Przewidziała nawet, że i tak trochę zaśpię. A po obudzeniu każda minuta miała swoje przeznaczenie.
Najpierw pół godziny na poszukiwaniu zleceń w internecie. Potem godzina na pisanie maili do znajomych. Następnie trzy kwadranse na domowe zakupy, przerwa obiadowa połączona z lekturą portali. Potem albo praca przy konkretnym zleceniu albo trening w postaci wymyślania haseł w różnych konkursach urządzanych przez firmy.
Muszę przyznać, że nawet mi się to wszystko spodobało, choć nie potrafiłem się do końca trzymać wyznaczonych godzin. Ale gdy zanadto odbiegałem od planu wymyślonego przez moją żonę, ona, jakby wiedziona szóstym zmysłem, dzwoniła do mnie i przywoływała mnie do porządku. I tak było przez kolejny miesiąc. Przyniosło to nawet pewne rezultaty. Ilość zleceń wyraźnie wzrosła, a co najdziwniejsze, wydawało mi się, że jestem mniej zmęczony.
– Widzisz, kochanie? – wypiąłem dumnie pierś. – To była świetna decyzja, żeby pójść na swoje.
– Rzeczywiście, świetna – prychnęła ironicznie. – Przez ciebie grozi mi w pracy zwolnienie.
– Przeze mnie? Jakim cudem?
– A takim, że pół dnia spędzam na pilnowaniu ciebie, żebyś dobrze pracował. Wszyscy to widzą!
– Zupełnie niepotrzebnie, ja już sobie dam radę… To znaczy fajnie, że mi wymyśliłaś taki harmonogram, ale już nie potrzebuję takiego dozoru.
– Tak? No to zobaczymy.
Lepiej żeby ktoś inny marnował mój czas
W kolejnym tygodniu jakoś trzymałem się planu nakreślonego przez Kasię. Ale potem z każdym dniem odchodziłem od niego coraz bardziej. Najpierw małymi kroczkami, na zasadzie, że nic się nie stanie, jak wstanę kwadrans później, jak zagram w jedną małą gierkę albo przez godzinę pogrzebię w internecie. Potem te kroki były coraz większe. I tak po miesiącu z mojej dyscypliny pracy nie pozostało właściwie nic. Liczba zleceń ponownie zmalała. Nie uszło to uwadze mojej żony.
– Wracasz na etat! – zarządziła.
– Ależ kochanie, miałem tylko trochę gorszy okres…
– Irek, spójrz wreszcie prawdzie w oczy. Ty się po prostu nie nadajesz do pracy na swoim, nie potrafisz sobie tej pracy zorganizować. Dlatego będzie najlepiej, jak wrócisz na etat.
– Ale nie znoszę tego bezsensownego marnowania mojego czasu…
– Sam marnujesz go dużo bardziej! Nie widzisz tego?! A ja nie mam zamiaru cię utrzymywać tylko dlatego, że ty nie chcesz marnować czasu, pracując u kogoś, bo wolisz marnować go na własną rękę.
Obraziłem się na żonę i uznałem, że po prostu zazdrości mi sposobu, w jaki mogę pracować. Ale po kolejnych trzech miesiącach, kiedy zleceń nie przybywało, a wręcz przeciwnie – telefon nie dzwonił prawie wcale, musiałem się przyznać do własnej klęski i rozejrzeć za nową pracą.
Dwa lata później, gdy po prostu mnie zwolniono, próbowałem raz jeszcze pracy na własny rachunek. Z tym samym fatalnym skutkiem. Dlatego definitywnie zaprzestałem takich prób, uznając, że z dwojga złego jednak lepiej, żeby to inni marnowali mój czas.
Czytaj także:
„Rodzice mojej dziewczyny mną gardzili. Uważali, że lekarka zasługuje na kogoś lepszego niż mechanik samochodowy”
„Mieliśmy tańczyć na weselu, a płakaliśmy na pogrzebie. Synowa przeżyła tragedię, która wyssała z niej życie”
„Znosiliśmy z mężem patologię za ścianą, żeby zaoszczędzić na domek z ogródkiem. Ale sąsiedzi uwzięli się na nas...”