„Syn to skończony obibok i migacz. Lepiej było adoptować sieroty, niż wychowywać takiego darmozjada”

Mężczyzna, który ma dość syna fot. Adobe Stock, georgerudy
„>>Niech diabli porwą tego dzieciaka!<< – przeklinałem w duszy. Po to się tyle staraliśmy, żeby takiego darmozjada wychować? Po to Hanusia niejedną noc przepłakała? Po to były te wszystkie stresy, pielgrzymki do miejsc świętych? Po to tylko, żeby spłodzić tego lenia?!”.
/ 24.02.2022 08:35
Mężczyzna, który ma dość syna fot. Adobe Stock, georgerudy

Mieliśmy zjeść rodzinne niedzielne śniadanie. W miłej atmosferze napić się herbaty. Niczego więcej nie pragnąłem, ale ten skacowany gnojek zepsuł wszystko. Ledwie doczłapał się do kuchni, cuchnąc mieszaniną potu i alkoholu.

Obrzucił nas przekrwionymi oczyma, beknął i jak gdyby nigdy nic powędrował do łazienki oddać mocz. Nie żeby tam jakiś przyzwoity, cichutki strumień, a prawdziwą Niagarę, której dźwięk niósł się jeszcze długo po najbliższych piętrach.

– Zabiję tego skurczybyka! – syknąłem wściekły do żony.

– Ależ, kochanie… – jęknęła.

– On się musi wreszcie wyprowadzić! Nie żartuję! Jeśli nie ty, to ja mu znajdę pomysł na życie! – oświadczyłem jej wściekły.

– Ale przecież Tomaszek ma dopiero 22 lata!

– Ja w jego wieku byłem już mężem i ojcem, i nie śmiałbym zachowywać się tak przy rodzicach. Ja całowałem mojego ojca w dłoń! Wszystko przez ciebie. Okropnie go rozpuściłaś!

– Ojciec, nie krzycz, głowa mi pęka – syneczek raczył wrócić z łazienki, choć wcale nie byłem pewien, czy raczył również obmyć swoje śliczne, bialutkie, nieskalane robotą dłonie. 

Nawet gwoździa wbić w ścianę nie umiał. Nic tylko całymi dniami siedział przed komputerem albo znikał gdzieś z nieodłączną komórką. Tyle że jakoś nigdy nie miał czasu odebrać, kiedy dzwoniła do niego zatroskana matka.

– Głowa ci pęka, pętaku?! Do roboty się weź, a nie całe noce balujesz, a w dzień umierasz.

– Przecież się nie rozdwoję – stwierdził filozoficznie. – Nie mogę pracować i się uczyć, to się po prostu nie uda.

Myślałem, że go uduszę, ale powstrzymałem się tylko przez wzgląd na żonę, która uprzedzając fakty, bezszelestnie wślizgnęła się między nas. Co miałem zrobić? Zabrałem swoją porcję jajecznicy, kubek z herbatą i wycofałem się do gościnnego.

Za dobrze mu było, za łatwo w życiu

„Niech diabli porwą tego dzieciaka!” – przeklinałem w duszy. Po to się tyle staraliśmy, żeby takiego darmozjada wychować? Po to Hanusia niejedną noc przepłakała? Po to były te wszystkie stresy, pielgrzymki do miejsc świętych i godziny spędzone pod gabinetami jakichś magików? Po to tylko, żeby spłodzić tego lenia?!

Urodził się w dziesiątym roku naszego małżeństwa. Dorodny, całe 4,5 kilo, zdrowy i silny. Żona chciała mu dać na imię Bożydar, w podzięce za wysłuchanie modlitw. Szczęśliwie przekonałem ją do imienia po moim dziadku. I tak nasz ukochany jedynaczek został Tomaszem. Tomaszkiem, cholera jasna, jak jeden z bohaterów „Nocy i dni”.

Haneczka na niego chuchała i dmuchała. Zwolniła się z pracy, żeby zapewnić mu szczęśliwe dzieciństwo. Nie powiem, było nas stać, więc nie sprzeciwiałem się jej. Jako górnik nie zarabiałem najgorzej. A w chwili gdy zamykali kopalnię, odszedłem na wcześniejszą emeryturę i jeszcze odprawę mi dali. I jak ten głupi szczeniakowi samochód kupiłem na siedemnaste urodziny!

Co z tego, że używany. Pierwszy w szkole miał własny. Rozbił go po miesiącu, wracając z kolegami z jakiejś balangi. Chciałem stłuc gnojka pasem, ale Hanusia stanęła w jego obronie.
Zawsze go broniła.

Gdy przynosił uwagi z zachowania i za nieodrobione prace domowe, kiedy pił, palił, pyskował, a w weekendy balował do rana; kiedy latem znikał nam na całe tygodnie z domu. Broniła go nawet, jak oblał maturę. I chodziła dumna, gdy po drugim podejściu dostał się na studia. Na jakiś zamiejscowy oddział podrzędnej ekonomicznej uczelni.

Nie powiem, przez chwilę uwierzyłem, że najgorsze mamy za sobą. Łudziłem się, że za rok czy dwa syn wyprowadzi się z domu i poszuka jakiejś pracy w przyszłym zawodzie. Ja w jego wieku odliczałem dni do wolności, ale on ani myślał się usamodzielnić.

Już po pierwszym półroczu stało się jasne, że kierunek nie odpowiada życiowym „aspiracjom” naszego rodzyneczka.

– O rany, nie samymi pieniędzmi człowiek żyje – tak wytłumaczył niezaliczony pierwszy semestr i od razu wręczył mi folder zagranicznej, prywatnej uczelni artystycznej, bo nagle zachciało mu się zostać… fotografem.

Oczywiście nie wyłożyłem ani grosza na ten poroniony pomysł. Za karę musiałem patrzeć na zbolałe miny syna i mojej połowicy. Mieli mi za złe, że podcinam skrzydła przyszłemu Horowitzowi, lecz ja byłem nieugięty.

My mamy spłacać ten kredyt? O nie!

Biedaczysko, przeniósł więc papiery na filozofię, ale jego indeksu nie zobaczyłem nigdy więcej. Byłem przekonany, że nasz darmozjad wcale na uczelnię nie chodzi, choć żona ufała mu bezgranicznie. Gdyby nie ona, dawno pogoniłbym Tomaszka!

– Po co się było tyle starać? Lepiej byśmy zrobili, adoptując 22 lata temu jakieś śliczne rodzeństwo, pomagając sierotkom, a nie modląc się o tego nieroba – sarkałem, kładąc się nocą spać.

– Co ty mówisz! Nie bluźnij, Edziu! Tomek jest sensem mojego życia. W ogień bym za nim wskoczyła. I ty też! – przekonywała mnie Hania. – On ma tylko taki słaby charakter.

– Słaby charakter to mamy my oboje! – wkurzyłem się.

– Nie unoś się tak, Edward, przy twoim nadciśnieniu jeszcze się to wylewem skończy – żona pocałowała mnie w policzek.

Ale trudno mi się było uspokoić. Całą noc wierciłem się, przekręcając z boku na bok, i myślałem, jak wyprowadzić na ludzi naszego jedynaka. Rozwiązanie przyszło następnego ranka, kiedy mnie już maksymalnie wkurzył.

Bo jak wróciłem do kuchni umyć talerz po jajecznicy, żona przyznała mi się, że nasz Tomaszek zaciągnął jakiś horrendalny kredyt na superskuter. Hania w swojej bezgranicznej miłości mu go podżyrowała. Syn przyrzekał, że to nie nowa zabawka, tylko narzędzie pracy, bo zamierza zostać dostawcą jedzenia w pizzerii. Żona z radości nawet nie pytała w której.

Oczywiście, Tomek ją okłamał. Żadnej pracy nie miał. Jakby tego było mało, wkrótce ukradziono mu nową zabawkę, a żonie zostały raty do spłacenia. Przez pierwsze miesiące jakoś starała się je przede mną ukryć, ale kiedy skończyły się jej oszczędności, musiała mi wyznać prawdę.

Omal zawału nie dostałem, widząc, że przez najbliższe lata będę musiał płacić co miesiąc po 400 zł. Bo synek do skutera dokupił sobie elegancki kask, najlepszej jakości rękawice i buty.

– Jakoś sobie poradzimy – Hania drżącą ręką podała mi druki.

– O nie, mowy nie ma! Koniec. Gdzie jest ten drań?! – ryknąłem.

Skoro ona go nie wychowała, ja muszę

Zupełnie niepotrzebnie, bo nasz syneczek, pisklaczek nasz kochany, po śniadanku znowu poszedł spać. Przecież dziewiąta rano to jeszcze blady świt dla filozofa. Wpadłem do pokoju syna i zrzuciłem z niego kołdrę.

– Co ojciec… – nie zdążył dokończyć, bo strzeliłem go z liścia.

Chętnie bym to powtórzył, tylko powstrzymał mnie szloch żony. Zdaję sobie sprawę, że zrobiłem to zdecydowanie za późno. Ale – jak mawiają – lepiej późno niż wcale. Syn aż się skulił po moim ciosie. W końcu miałem dłonie górnika fedrującego przez kilkadziesiąt lat na przodku.

– Pakuj się! – oznajmiłem osłupiałemu Tomaszkowi i poszedłem po swój telefon.

Wybrałem numer mojego brata Andrzeja, który od lat pracował w Anglii jako budowlaniec, zadzwoniłem i zapytałem, czy znajdzie jakieś zajęcia dla Tomka. Brat nie bardzo go widział
u siebie w ekipie.

Wiedział, że mój ananasek do niczego się nie nadaje. Bał się przy tym, żeby nie spowodował jakiegoś wypadku, ale obiecał znaleźć mu pracę w chłodni przy sortowaniu mięsa.

– Praca w sam raz dla Tomaszka – zarechotał. – Już ja się nim zaopiekuję! Zobaczysz, zamieszka w pokoju obok mnie, z chłopakami. Przekona się, jak to jest. A skuter spłaci raz-dwa.

Po tygodniu żegnaliśmy Tomaszka na lotnisku. Ze studiami nie było kłopotu, bo – jak przewidziałem – ancymonek prawie nie chodził na zajęcia, więc i tak semestru by nie zaliczył. Wsiadał do samolotu przerażony, ale wiedział, że ze mną żarty się skończyły. Hania też przestała mnie błagać o litość.

Wolę przemilczeć, co działo się w ciągu kolejnego miesiąca. Syn dzwonił do żony, płacząc
i błagając o pieniądze na powrót. Narzekał na wujka, chłopaków i kolegów z pracy, którzy na każdym kroku z niego kpili. Na marne jedzenie i czujne oko wujka.

– Nawet piwa nie mogę wypić wieczorem, bo uważa, że przez nie spóźnię się rano do roboty!

Żona ze zgryzoty schudła z pięć kilogramów, a i mnie wcale nie było lekko. No ale skoro ona go nie wychowała, to ja musiałem w końcu to zrobić. Od jego wyjazdu minęło pół roku. Skuter spłacony, Tomasz mięśni nabrał. Jest szczęśliwy, bo wujek zabrał go do siebie na budowę, żeby kładł kafelki.

Niedawno syn napisał do mnie, że chciałby wrócić do domu i dalej się uczyć. W odpowiedzi odesłałem mu folder angielskiej uczelni, którym kiedyś machał mi przed nosem, i dodałem, że jestem z niego dumny, a będę jeszcze bardziej, jeśli wytrwa w swoich marzeniach, zarobi na studia i naprawdę będzie się uczył. Wtedy to mu nawet pomogę.

Czytaj także:
„Było mi źle, że mam kochankę w pracy, ale nie mogłem się oprzeć. Ciągle myślałem o tym, co zrobię z nią w nocy”
„Przez 40 lat uszczęśliwiałam mężczyznę, którego nie miałam szans zadowolić. Prawdę odkryłam się na jego pogrzebie”
„Żona przyprawiła mi rogi z frajerem, a on zostawił ją tydzień przed naszym rozwodem. I kto się teraz śmieje ostatni?”

Redakcja poleca

REKLAMA