Ewę zobaczyłem w parku podczas codziennego joggingu. Od razu wpadła mi w oko, ale w pierwszej chwili nie śmiałem do niej zagadać, bo zajmowała się dzieckiem. Kobiety obarczone potomstwem pozostawały poza sferą moich zainteresowań i nie była to wina ich sytuacji życiowej, tylko moja. Nie czułem się gotowy do interakcji z młodymi przedstawicielami homo sapiens, nie tęskniłem za posiadaniem własnego potomstwa, a co dopiero cudzego. Uważałem, że mam jeszcze czas na obarczanie się rodzinnymi obowiązkami, a wizja podporządkowania życia małemu człowieczkowi jakoś do mnie nie przemawiała.
Rodzina? Nie teraz
Ewa jednak nieświadomie zburzyła mój światopogląd, stanowiła ze swoim synkiem nierozerwalną całość, musiałem więc od nowa przemyśleć priorytety. Albo będę z nią i Marcelem, albo nigdy jej nie zobaczę. Nie musiałem się długo zastanawiać, wybrałem i się zaczęło. Jak tylko Marcel zorientował się, że jego mama i ja stanowimy parę, natychmiast zmienił co do mnie zdanie. Do tej pory byłem dość sympatycznym wujkiem, co to i na barana poniesie i pobiega po trawie za piłką, wznosząc dzikie okrzyki, teraz zaś stałem się zaborczym uzurpatorem, facetem, którego jak najszybciej trzeba przepędzić, okazując mu tyle niechęci, ile wlezie. Niewiele wiedziałem o dzieciach i nie miałem pojęcia, jak go do siebie przekonać.
Pewnego dnia Marcel tak energicznie zabrał się do wyrzucania mnie z domu, że stracił równowagę. Złapałem go w ostatniej chwili, podniosłem wierzgającego do góry i przytrzymałem w wyciągniętych rękach na wysokości swojej twarzy. Tak się zdziwił, że przestał lać łzy i spojrzał na mnie zaciekawiony. Był tak zabawny, że złość natychmiast ze mnie wyparowała.
– Fajny jesteś, charakterny, ale fajny – powiedziałem i pomyślałem, że nie od rzeczy będzie czymś go zająć.
Podrzuciłem smarkacza w górę i złapałem, potem jeszcze raz. Zachichotał. Sukces! No dobra, to hop pod sufit!
– Co robisz, on się boi, to jeszcze małe dziecko! – Ewa próbowała przejąć synka, ale się wywinęliśmy.
– Ha! Mama myśli, że jesteś mięczakiem – powiedziałem konspiracyjnie, wciąż trzymając Marcela w wyciągniętych rękach naprzeciwko twarzy.
– Nienienie – zaniósł się śmiechem i złapał mnie za głowę. – Chcę hop!
Tym go do siebie przekonałem, zwykłą zabawą. Od tej pory postanowił darować mi życie, choć jeszcze czasem traktował mnie z rezerwą, która jednak topniała w miarę, jak ja się do niego przyzwyczajałem. To nastąpiło niepostrzeżenie, początkowe kłopoty z akceptacją nauczyły mnie, że różnie bywa, ale trafiają się też słoneczne chwile, jeśli tylko dziecko wyczuje, że jest darzone szczerym zainteresowaniem i uwagą. To było dla mnie całkiem nowe doświadczenie, nawet dość miłe, jeśli się dobrze zastanowić. Oswajanie małego człowieczka powiodło się do tego stopnia, że mogliśmy z Ewą zacząć planować przyszłość. Zamieszkaliśmy razem i od tej pory oboje stali się częścią mojego życia.
Nie miałem pojęcia, że dziecko jest tak absorbujące
Wieczorem, kiedy udało się ułożyć Marcela do snu, oboje padaliśmy na twarz, toteż ucieszyłem się kiedy rodzice Ewy zaproponowali, że wezmą młodego na weekend do siebie. Urlop od dziecka zaplanowaliśmy starannie, żeby wyszaleć się za wszystkie czasy. Cześć planów od razu wzięła w łeb, bo obudziliśmy się zbyt późno. Dziwnie było leżeć w łóżku bez rozrabiającego od świtu dziecka.
– Ciekawe, czy nie tęskni – rzuciłem niezobowiązująco, nie chcąc stresować Ewy.
To ona była mamą Marcela, ja się nim tylko zajmowałem.
– Na pewno nie, lubi być u dziadków – mruknęła nie otwierając oczu.
Skoro tak twierdziła, nie miałem nic do gadania. Kim byłem, żeby podważać zdanie matki? Coraz bardziej przyzwyczajałem się do Marcela, a on do mnie. Był bardzo podobny do Ewy, ale starał się naśladować moje ruchy i sposób mówienia, co było miłe i zabawne, ale stwarzało krępujące sytuacje. Jak na przykład ta w parku. Spacerowaliśmy razem, Marcel miał już cztery lata i gadał jak nakręcony, gestykulując i robiąc miny.
– Jaki ładny chłopczyk, podobny do mamy. I do taty też – zaczepiła nas sympatyczna starsza pani.
– Jestem podobny do taty – przyświadczył z dumą Marcel i dalej nadawał o swoich ulubionych samochodach.
Pierwszy raz mnie tak nazwał, nie byłem pewien, co o tym myśleć. Ewa się nie odezwała, ja też. Nie poruszaliśmy tego tematu aż do wieczora, kiedy to stwierdziłem, że sytuacja wybitnie mi nie leży. Trzeba to w końcu załatwić, przecież i tak jesteśmy rodziną.
– Chciałbym adoptować Marcela, co ty na to? – rzuciłem w przelocie, idąc do łazienki, gdzie młody moczył swoje samochodziki.
– Ale… jesteś pewien?
– Jestem. Trzeba uregulować sytuację prawną, i tak jest moim synem – krzyknąłem do niej z łazienki.
Akurat pilnowałem smarkacza, żeby się nie utopił.
Ewa zaczęła płakać
No, tego się nie spodziewałem…
– Co się stało mamie? – Marcel oderwał wzrok od zabawek.
– Nie wiem – odparłem, nie umiejąc wyjaśnić dziecku skomplikowanych relacji między dorosłymi.
Ewa nachyliła się nad Marcelem.
– Chcesz, żeby Konrad był twoim tatą, a ty jego synkiem?
– Taak! – młody wystrzelił z wanny, rozchlapując wokół wodę i pianę.
Złapałem go, żeby się nie poślizgnął, i o mało nie wylądowałem razem z nim w wannie.
– Tak będzie lepiej, Marcel będzie wiedział, na czym stoi. To znaczy, że ma ojca – tłumaczyłem Ewie swoją decyzję. – Będziemy rodziną. W świetle prawa, bo i tak przecież nią jesteśmy.
Wszyscy troje chcieliśmy tego samego, ale istniał jeszcze biologiczny ojciec dziecka, drań, którego nie obchodziło, że spłodził fantastycznego syna. Odnaleźliśmy go z wielkim trudem, bo jego rodzice nie chcieli powiedzieć, gdzie mieszka. Bali się, że Ewa pozwie łobuza o alimenty, ale kiedy wyjawiła im nasze zamiary, ucieszyli się. Chyba bardzo chcieli pozbyć się kłopotu. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, kiedy nagle biologiczny tatuś zmienił zdanie. Nie sądzę, by kierowało nim uczucie do syna, raczej bał się, co ludzie powiedzą, jeśli zrzeknie się prawa do dziecka. Walka o Marcela trwała dwa lata, biologiczny ojciec gorąco deklarował, że zależy mu na synu, ale nie raczył się pojawić, żeby go poznać, wszystko załatwiał zdalnie, przez pełnomocnika. To ostatecznie przekonało sędziów, by odebrać mu prawa rodzicielskie.
Rok później zostałem ojcem Marcela
Jedynym prawdziwym, jakiego ma. Dziś Marcel ma osiem lat, jest najbardziej udanym synem, jakiego mogłem sobie wymarzyć. Bycie jego tatą to nie zawsze łatwe zadanie, zaliczam wzloty i upadki, ale nie zamieniłbym się z nikim. Spotykając Ewę w parku, wygrałem los na loterii, chociaż z początku wcale się na to nie zanosiło. Ostatnio żona napomyka, że jeśli chcemy zdecydować się na drugie dziecko, to już najwyższy czas. No nie wiem. Nie tęsknię za przekazaniem swoich genów, mam już syna, nie jestem też mistrzem interakcji z dzieciakami, oczywiście z wyjątkiem Marcela. Napomknąłem o tym Ewie, a ona się uśmiała.
– To samo mówiłeś o Marcelu, a zobacz, jakim jesteś dobrym ojcem. Wystarczy ci miłości dla drugiego maleństwa.
– No nie wiem – powtórzyłem. – Marcel mógłby być zazdrosny, jego komfort jest najważniejszy. Chciałbyś mieć braciszka albo siostrzyczkę?
– No nie wiem – zastanowił się Marcel, wkładając kciuki w kieszenie dżinsów i kiwając się na piętach, zupełnie jak ja, kiedy nie mam pojęcia, co powiedzieć.
– Z czego mama się śmieje?
– Jaki ojciec, taki syn. Kocham was – oznajmiła Ewa, poważniejąc.
– My ciebie też – zapewnił ją Marcel w imieniu nas obu.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”