Od zawsze lubiłam święta. Zwłaszcza Boże Narodzenie miało szczególne miejsce w moim sercu. Świąteczne porządki, ubieranie choinki, szykowanie prezentów, godziny spędzone w kuchni na przygotowywaniu świątecznych potraw, a potem czas w rodzinnym gronie przy suto zastawionym stole i śpiewanie kolęd – cała ta tradycja bardzo mi się podobała.
Święta były ważne
W moim rodzinnym domu zarówno Boże Narodzenie, jak i Wielkanoc, obchodzone były niezwykle hucznie i zgodnie z tradycją. Choć rodzicom się nie przelewało, to świąteczny stół uginał się od przygotowywanych na tę okoliczność tradycyjnych potraw. Już miesiąc wcześniej wszyscy domownicy zaganiani byli przez mamę do świątecznych porządków – należało posprzątać w każdym kącie, wypucować wszystkie okna i wytrzepać wszystkie dywany.
Również przygotowania kulinarne zaczynały się odpowiednio wcześniej. Trzeba było zrobić pierniczki, które potem miały zawisnąć na choince, a i zakwas na czerwony barszcz musiał zostać wstawiony odpowiednio wcześniej. Potem w domu pojawiała się choinka, którą tata zawsze dostawał od znajomego leśniczego, a którą można było ubrać w przygotowane wcześniej papierowe łańcuchy dopiero w Wigilię.
Mój mąż był wychowany w podobny sposób, więc w takim duchu wychowywaliśmy też nasze dzieci. Wspólne ubieranie choinki, wspólne śpiewanie kolęd, wspólne wyjścia do kościoła na Pasterkę…
Mam wspaniałą synową
Odkąd jednak mit Mikołaja legł w gruzach, dla mojej córki święta przestały być magicznym czasem. Choinkę ubierał Artur z tatą, do porządków trudno ją było zagonić, a w kuchni na każdym kroku udowadniała, że ma dwie lewe ręce, więc lepiej nie zatrudniać jej do pomocy. Nie mieściło mi się to w głowie.
Z biegiem czasu zaczęłam odkrywać, że nie tylko ze świątecznymi tradycjami jest mojej córce nie po drodze. Coraz częściej szukała wymówek, by nie pójść z nami do kościoła, buntowała się przeciwko chodzeniu na lekcje religii.
Mijały lata, mój syn Artur ożenił się z cudowną, ciepłą i serdeczną dziewczyną. Stworzyli wspaniałą rodzinę. Byłam dumna, kiedy zapraszali nas do siebie od czasu do czasu na obiad. Na święta przyjeżdżali do nas, choć oczywiście nie na całe, bo i rodziców mojej synowej musieli odwiedzić. Kompletnie nie rozumiałam moich koleżanek, które narzekały na swoje synowe – ja swojej nie miałam absolutnie nic do zarzucenia!
Zadbali o mnie
Gdy kilka lat temu zmarł mój Krzysztof, byłam zdruzgotana. To Krysia, moja synowa, była pierwszą osobą, przy której pozwoliłam sobie na łzy. Zaopiekowała się mną lepiej niż własną matką, pomogła poradzić sobie z żałobą, poukładać życie na nowo. Z przerażeniem myślałam o nadchodzących świętach Bożego Narodzenia.
– Mamo, zabierzemy cię na święta do nas, dobrze? – przemówiła do mnie jak do małego dziecka.
– Krysiu, dziecko, ale jak do was? – nie rozumiałam.
– W tym roku wyprawimy święta u nas. Zamiast zwalić ci się na głowę z małym dzieckiem, po prostu zabierzemy cię do siebie.
– Ale czy ty sobie dasz radę?
– Mamo, z twoją pomocą na pewno!
Pierwsze święta bez Krzysztofa spędziłam wśród najbliższych. Artur i Krysia dołożyli wszelkich starań, bym czuła się u nich potrzebna i bym jak najmniej rozpamiętywała o tym pustym miejscu przy stole, które już zawsze pozostanie puste, bo Krzysztof już nie wróci.
Coś mnie podkusiło
Odtąd dzieci zapraszały mnie do siebie na każde święta. Na Boże Narodzenie ubierałam z wnukiem choinkę, na Wielkanoc malowaliśmy pisanki i szliśmy z koszyczkiem do kościoła. Dzieciaki mi się udały, szanowały i kultywowały tradycję. I tylko gdzieś z tyłu głowy co jakiś czas pojawiała się myśl, że Krysia jest mi bliższa niż własna córka…
Ania wciąż nie założyła własnej rodziny. To znaczy, podobno kogoś miała, ale przecież bez ślubu to nie rodzina. Wyrzucałam niewygodne fakty z pamięci, trzymając się kurczowo wiary w to, że przecież moja rodzona córka nie może być taka aż do cna zła…
Próbując samej sobie udowodnić, że córka też mi się udała, pod wpływem impulsu postanowiłam złożyć jej niezapowiedzianą wizytę w Wigilię. Krysia z Arturem próbowali mnie bezskutecznie odwieść od tego pomysłu.
– Mamo, nie sądzę, by zwalanie się komuś na głowę bez zapowiedzi było okej – tłumaczył mi Artur.
– Ależ synku, co też opowiadasz! Przecież to moja córka…
– Córka, z którą utrzymujesz dość chłodne stosunki.
– Chcesz powiedzieć, że jestem wyrodną matką?
– Nie, mamo, chcę powiedzieć, że nie wpadacie do siebie z wizytą kilka razy w miesiącu.
– Mamo, Ania może nie być gotowa na twoją wizytę – wtrąciła się Krysia.
Zniechęcali mnie
– Kochanie, przecież nie wybieram się do niej na wczasy. Chcę tylko usiąść z nią przy wigilijnym stole.
– Ale ten stół może się mocno różnić od twoich oczekiwań…
O, jakże prorocze były to słowa! Gdy zadzwoniłam do drzwi mojej córki, po chwili stanęła w nich Ania. W dresie. Nie wiem, która z nas była bardziej zaskoczona. Gdy weszłam do salonu, jedynym, co świadczyło o zbliżających się świętach, była choinka. Mała, sztuczna i jakoś tak skąpo ubrana. Na stole były tylko dwa nakrycia, a jakiś mężczyzna nalewał właśnie barszcz.
Córka bez słowa zniknęła w kuchni, za chwilę pojawiła się z talerzami i sztućcami dla mnie. Zjedliśmy ten barszcz (z torebki! w życiu czegoś tak obrzydliwego nie jadłam), a potem jakieś kupne pierogi. Nie było opłatka, krzyża… O dwunastu potrawach nawet nie wspominam. A ten obcy facet wciąż przytulał moją córkę, mówił do niej „kochanie” i wyglądał na bardzo zadomowionego.
Gdy zaproponowali kawę i ciasto, szybko się wykręciłam, że Krysia i Artur na mnie czekają. Ania nawet nie próbowała mnie zatrzymywać. Gdy zadzwoniłam do drzwi domu mojego syna, otworzyła mi Krysia ze słowami:
– Czekaliśmy na ciebie, mamo!
Byłam załamana
Następnego dnia siadła koło mnie, podając mi pachnącą goździkami herbatę.
– Chcesz pogadać?
Chciałam. Opowiedziałam jej o wszystkim. O tym obcym facecie, który sprawiał wrażenie zadomowionego („To Jurek, mamo, są ze sobą już trzy lata. Fajny, wartościowy facet”). O barszczu z torebki („Przecież Ania nigdy nie lubiła gotować”) i kupnych pierogach („Takich jak ty robisz i tak by nie zrobiła”). W końcu stwierdziłam:
– Krysiu, tak się nie godzi! Chyba powinnam ją wydziedziczyć…
– Mamo, pozwól Ani żyć tak, jak chce. Daj jej być szczęśliwą. Jej szczęście nie zależy od dwunastu potraw na wigilijnym stole, ale od kochającego mężczyzny u jej boku. Uważasz, że to źle?
Jeszcze nie wiem, co uważam, muszę to przemyśleć. Ale jedno wiem na pewno: mam bardzo mądrą synową!
Krystyna, 64 lata
Czytaj także:
„Myślałem, że praktyka u mistrza zrobi ze mnie artystę. Ukradł nie tylko mój czas i talent, ale też grube pieniądze”
„Myślałam, że znalazłam pracę moich marzeń. Nie przypuszczałam nawet, co będę musiała zrobić, by dostać zasłużoną pensję”
„Gdy zaszłam w ciążę jako nastolatka, rodzice zabrali mi dziecko. Serce mi pęka, gdy moja córeczka mówi do mnie >>siostro<<”