W czasach moich rodziców czy dziadków rozwody zdarzały się niezwykle rzadko. Dwoje ludzi ślubowało sobie miłość aż po grób – i trwali przy sobie, na dobre i złe, w dostatku i ubóstwie, w zdrowiu i chorobie. Decyzja o ślubie podejmowana była na całe życie i wymagała od obu stron w związku starania o to, by na starość nadal patrzeć w tym samym kierunku.
Marzenia są dla ludzi
Jak większość dziewcząt z mojego pokolenia, wychowałam się na bajkach o księżniczkach, „Ani z Zielonego Wzgórza” i powieściach sióstr Brontë. Z wypiekami na twarzy czytałam historie miłosne, ocierając łzy wzruszenia i śniąc później o podobnych przygodach ze mną w roli głównej. Marzyłam o białej sukni z welonem oraz o mężczyźnie, który nie tylko przeniesie mnie przez próg w dniu ślubu, ale też będzie mnie nosił na rękach przez całe życie.
Wiadomo, życie oczywiście weryfikuje takie marzenia, ja jednak byłam dobrej myśli, ufając, że znajdę prędzej czy później człowieka, z którym będę chciała być. Z którym będę się potrafiła cieszyć i smucić, który będzie dla mnie podporą i którego ja będę wspierać. I wreszcie takiego, z którym będę się chciała zestarzeć. Bo przecież nie ma nic piękniejszego, niż na starość usiąść w wygodnym fotelu trzymając za rękę siedzącego obok towarzysza życia.
Pochodziłam z dobrze sytuowanej rodziny. Byłam więc dobrą partią, panną z posagiem. Liczyłam jednak na to, że dla człowieka, z którym się zwiążę, nie będzie istotne moje materialne zabezpieczenie, ale to, jaka jestem. Kiedy poznałam Wiktora, intuicja mówiła mi, że to właśnie ten. On zresztą też próbował mnie przekonać, że jest mi zapisany w gwiazdach. Zaufałam i jemu, i mojej intuicji, i przyjęłam oświadczyny.
Pracować – by żyć, żyć – by pracować
Miałam niewiele ponad 20 lat, gdy wychodziłam za mąż. Obydwoje jeszcze z Wiktorem studiowaliśmy, ale stwierdziliśmy, że nie ma sensu czekać ze ślubem aż do skończenia studiów. Zamieszkaliśmy w moim mieszkaniu, które kilka lat wcześniej otrzymałam w spadku po babci. Powoli realizowaliśmy kolejne cele w naszym wspólnym już życiu: każde z nas ukończyło studia, każde też znalazło całkiem niezłą posadę.
Oczywiście, nie miałam w planach wielkiej kariery. Praca miała być dla mnie źródłem utrzymania, wyznawałam zasadę, że pracuje się po to, by żyć, a nie odwrotnie. Mój mąż, jak się okazało, miał odmienne poglądy na tę kwestię: praca stała się sensem jego życia.
– Wiktor, kochanie, czemu tak późno wróciłeś? – pytałam, gdy mój małżonek zjawiał się w domu trzy godziny później, niż powinien.
– Skarbie, mamy urwanie głowy w pracy! – odpowiadał, siadając do stołu.
– Odgrzać ci krupniczku? – pytałam, krzątając się koło niego.
– Oczywiście, konia z kopytami bym zjadł!
– Tego nie przygotowałam, ale mogę ci odsmażyć udko z kurczaka. Szkoda, że nie uprzedziłeś, o której wrócisz, nie musiałbyś teraz jeść wszystkiego odgrzewanego.
– Aneczko, twoje obiadki nawet odgrzewane smakują wyśmienicie!
Niestety, takie późne powroty Wiktora zdarzały się coraz częściej. Jak przystało na kochającą żonę, czekałam na niego z ciepłym posiłkiem. Przedtem odbębniłam swoje godziny w pracy, zdążyłam zrobić zakupy, przygotować obiad, ogarnąć dom, czyli zrobić wszystko to, co gospodyni domowa z prawdziwego zdarzenia zrobić powinna. Nauczyłam się też tak dobierać jadłospis, by dania były łatwe do podgrzania.
Dla mnie to była dobra nowina
Pewnego wieczoru czekałam jednak na Wiktora mocno podekscytowana. Miałam dla niego ważną nowinę i ufałam, że będzie się cieszył równie mocno, jak ja. Mój mąż, mimo późnej pory, zauważył, że coś jest na rzeczy.
– Coś dzisiaj świętujemy? – zapytał. – Zapomniałem o jakiejś rocznicy? Urodzinach?
– Tak, świętujemy – odpowiedziałam, uśmiechając się od ucha do ucha. – I nie, o niczym nie zapomniałeś.
– Uff, to dobrze. – Wiktor najwyraźniej się odprężył.
– A więc, kochanie, mam dla ciebie dobrą nowinę!
– Zamieniam się w słuch.
– Będziemy mieli dziecko!
– Jesteś pewna?
– Tak, zrobiłam badania, jestem w ciąży!
– To wspaniale! – wykrzyknął mój mąż i wziął mnie w objęcia.
Siedem miesięcy później na świat przyszła Gabrysia. A kolejne dwa lata później powitaliśmy na świecie Michałka. Macierzyństwo bardzo mi się podobało, czułam się świetnie w roli matki, choć wiadomo, bywały trudne chwile. Niemniej opóźniałam, jak tylko mogłam, moment powrotu do pracy. Czas spędzony z moimi dziećmi w domu był dla mnie czasem wspaniałym. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, jak wspaniale nam będzie na emeryturze!
Dorobiliśmy się wnuków
Lata mijały, dzieci dorastały. Wiktor uczestniczył w ich wychowaniu tyle, o ile. Zdecydowanie bardziej wolał siedzieć w pracy do późna. Żeby chociaż były z tego jakieś potwornie duże pieniądze, to może zrozumiałabym jego zaangażowanie. Tymczasem moja pensja wciąż była nieco wyższa niż jego pobory. Najwyraźniej wyszłam za mąż za niepoprawnego pracoholika.
Udało nam się szczęśliwie wydać Gabrysię za mąż. Michał natomiast co prawda dwukrotnie zrywał zaręczyny i już myślałam, że zostanie sam, ale ostatecznie też znalazł swoją drugą połówkę. Naturalną koleją rzeczy było to, że na świecie pojawiły się nasze wnuki. Dzieciaki od czasu do czasu chętnie mi je podrzucały, choć tak naprawdę mogłam się nimi zająć jedynie w weekendy.
Ze zdumieniem odkryłam, że wychowując własne dzieci, miałam zdecydowanie więcej sił. Dopiero po dłuższym zastanowieniu przeszło mi przez myśl, że byłam wtedy „parę” lat młodsza. Człowiek wciąż jednak zapomina o tym, że się starzeje. Stwierdziłam natomiast, że wraz z wiekiem nabyłam też nieco mądrości życiowej. I dlatego postanowiłam, że wnuków nie będę wychowywać, tylko rozpieszczać. Od razu zrobiło mi się lepiej.
Gdy patrzyłam, jak szybko rosną dzieci moich dzieci, moje serce się radowało. Podobno ludzie nie do końca potrafią zaakceptować fakt, że przybywa im lat. Ja wręcz przeciwnie, bardzo się z tego cieszyłam. Oznaczało to bowiem dla mnie jedno: moje marzenie o tym, by zestarzeć się z ukochaną osobą i wspólnie odpocząć na emeryturze, było coraz bliższe spełnienia. Czyż mogło mnie spotkać większe szczęście?
Nadeszła upragniona emerytura
Najwyraźniej moje radosne rozmyślania o wspólnym starzeniu się z mężem musiałam wieść w złej godzinie. Życie miało dla mnie przygotowanych jeszcze trochę niespodzianek. I niekoniecznie miały mi się one spodobać. Póki co jednak zbliżały się moje sześćdziesiąte urodziny, na które oczekiwałam z utęsknieniem. Oznaczały bowiem, że będę mogła zrezygnować z pracy i zacząć pobierać emeryturę.
Tak też się stało. Osiągnąwszy wiek emerytalny złożyłam w pracy wypowiedzenie, a w ZUSie wniosek o emeryturę. Z tej okazji wyprawiłam nawet uroczysty obiad, na który zaprosiłam Gabrysię i Michała z małżonkami i dziećmi. Gdy przy deserze padło pytanie o to, co ja teraz będę robić, odpowiedziałam z entuzjazmem: „Odpoczywać! A w wolnych chwilach ewentualnie rozpieszczać moje wnuki”.
Moje dzieci akceptowały moją decyzję i rozumiały radość, jaka towarzyszyła mi w związku z przejściem na emeryturę. Znały mnie dobrze, wiedziały, jaki miałam stosunek do swojej pracy zawodowej. Zdawały też sobie sprawę, że nie potrafię się nudzić i na pewno znajdę sobie mnóstwo ciekawych zajęć. Jedynie Wiktor kompletnie mnie nie rozumiał. Intuicja podpowiadała mi jednak, że jest coś jeszcze…
Przeczucie mnie nie zawiodło
Mój wewnętrzny głos znów miał rację. Przekonałam się o tym niespełna rok po przejściu na emeryturę. Najpierw zadzwoniła do mnie przyjaciółka i wprosiła się na kawę.
– Aniu, znasz mnie i wiesz, że daleka jestem od roznoszenia plotek, ale muszę ci coś powiedzieć – wykrztusiła z siebie w końcu.
– Co się stało? – zaciekawiłam się.
– Byłam wczoraj w galerii handlowej, tej wiesz, koło stadionu. I widziałam twojego Wiktora. U jubilera. Z jakąś małolatą! Kupował jej biżuterię.
– Wiktor z małolatą? U jubilera? Może ci się przywidziało?
– Nie, Aniu. Stałam tam wystarczająco długo i widziałam wystarczająco wyraźnie. Dziewczę kilka dekad młodsze od niego!
– No ale może coś opacznie zrozumiałaś… – chwytałam się ostatniej deski ratunku.
– Nie, Aniu, tu nie było miejsca na interpretację. Twój Wiktor ma romans.
To był dla mnie mocny cios. Jednak już dwa dni później czekał mnie kolejny. Mój mąż wrócił z pracy wcześniej niż zwykle i najzwyczajniej w świecie zaczął się pakować.
– Co robisz, Wiktor? – „kochanie” jakoś nie chciało mi przejść przez gardło.
– Wyprowadzam się – obwieścił krótko.
– Do tej małolaty, której kupowałeś ostatnio biżuterię?
– Tak – Nawet nie drgnęła mu powieka.
– Zapomniałeś już, jak 40 lat temu ślubowałeś, że mnie nie opuścisz aż do śmierci?
– Ślubowałem cudownej, pięknej i energicznej kobiecie. A ty kim się stałaś?
– Przyganiał kocioł garnkowi. Spójrz na siebie i powiedz szczerze, ile w tobie zostało z tego Wiktora, który wiódł mnie do ołtarza 40 lat temu!
– Malwina mnie kocha! – obruszył się.
– Rozczaruję cię. Malwina kocha twoje pieniądze. A właściwie nasze pieniądze. Już niedługo się o tym przekonasz.
Mój mąż się wyprowadził, a ja wniosłam pozew o rozwód. Z orzeczeniem o winie. Udowodniłam ją bez problemu. Pozbawiłam go też wszystkiego, oprócz jego własnych zarobków. Najwyraźniej zapomniał, że podpisaliśmy intercyzę. A może zwyczajnie nie spodziewał się, że się z nim rozwiodę. Ciekawe, kiedy Malwina go zostawi…
Czytaj także:
„Krewni uważali, że bez faceta jestem bezwartościowa. Chcieli mi zabrać kota, bo twierdzili, że przez niego jestem sama”
„Mama twierdzi, że bez mężczyzny nie dam sobie rady. A ja nie chcę brać byle chłystka i żałować, że przegrałam życie”
„Lubię czuć się lepsza od innych. Nikt nie wie, że mój mąż ma ciężką rękę, a każdy siniak to moja cena za luksus”