„Chciałam zemścić się na koleżance z pracy, ale przesadziłam. Teraz modlę się za jej zdrowie i płaczę pod szpitalem”

Chciałam zemścić się na koleżance fot. Adobe Stock, zigres
„Wszystko przez tę zazdrosną małpę Paulinę. Paulę, Paulinkę. Uśmiechniętą kretynkę z kręconymi jak u owcy kudłami na łbie, krowę, która zrobiłaby wszystko, żeby awansować, mieć biureczko bliżej okna i częstszą możliwość podlizywania się prezesowi, który i tak traktował ją jak blondynkę z dowcipów…”.
/ 20.10.2022 10:30
Chciałam zemścić się na koleżance fot. Adobe Stock, zigres

Byłam wściekła. Nie, raczej wkurzona. Widzę różnicę między zdenerwowaniem a wkurzeniem. A teraz aż mnie nosiło. Wszystko przez tę zazdrosną małpę Paulinę. Paulę, Paulinkę. Uśmiechniętą kretynkę z kręconymi jak u owcy kudłami na łbie, krowę, która zrobiłaby wszystko, żeby awansować, mieć biureczko bliżej okna, pantofelki bardziej błyszczące niż dziewczyny z handlowego i częstszą możliwość podlizywania się prezesowi, który i tak traktował ją jak blondynkę z dowcipów… Zaczęło się od tego, że zauważyłam błędy w rozliczeniach Pauliny.

Spokojnie i życzliwie zwróciłam jej uwagę

W końcu za straty obciążony byłby cały dział.

– Aleś ty naiwna – odparła blond mądrala. – Tak się robi oszczędności. Trzeba dać do podpisania szefowi protokół strat, on nigdy go nie czyta i nie sprawdza, a wliczone w koszty podnoszą efektywność.

– Ale to po pierwsze, bzdura, a po drugie, oszustwo, które i tak wyjdzie na jaw – stwierdziłam zgodnie z prawdą.

– Ale wtedy odpowiedzialność spada na kontrolę – Paulina zaśmiała się piskliwie. – A my zasługujemy na premię. I o to chodzi, droga Małgorzatko. Naucz się tego.

Zbaraniałam. Pracowałam w firmie krótko i dopiero uczyłam się tutejszych „układów”. Pogrzebałam trochę w papierach i natychmiast okazało się, że takie przekręty to normalka, znalazłam ich kilkanaście. I każdy zawsze miał początek i koniec w tym samym miejscu: Paulina. Postanowiłam skończyć te szwindle, ale okazałam się naiwna. Paulinka zrobiła mnie w konia. Któregoś dnia poczęstowała mnie drinkiem, niby z okazji urodzin, których tak naprawdę nie miała. Do końca dniówki pozostał kwadrans, a odrobinka za zdrowie koleżanki nie narusza regulaminu. A jednak. Ta małpa napisała oficjalną notatkę, że „byłam w pracy po alkoholu i prawdopodobnie nie był to pierwszy raz”. Szef nie chciał słuchać wyjaśnień. Nie wiedziałam, że na tym punkcie jest pozbawiony tolerancji. Zostałam zesłana do małej filii biura na przedmieściu, by porządkować dokumentację nietykaną od 14 lat. I właśnie szłam tam pierwszy raz. Szłam, bo od najbliższego przystanku było do tego baraku półtora kilometra.

– Wyobrażasz sobie? Jestem pierwszy raz na tym zadupiu, a będę tu codziennie – żaliłam się przyjaciółce przez telefon. – Dobrze, że chociaż chodnik tu jest. Ojej, nie wiem, Kaśka, na ile mnie tu zesłali i czy ta robota jest ciekawa. Zadajesz idiotyczne pytania. Przyjdź wieczorem, pogadamy. Oczywiście, że z winem. Nara!

Co za miejsce!

Schowałam telefon i spojrzałam na niebieskie tabliczki ledwie trzymające się krzywego słupka.

„Swojska róg Jesiotrowej” – przeczytałam.

Za zardzewiałym płotem znalazłam swoje nowe miejsce pracy. Rozpłakałam się, wytrałam nos, a potem dzielnie przekroczyłam próg.

Cześć, jestem Małgorzata, mam tu… – zaczęłam po wejściu do pokoju oznaczonego logo firmy.

Sympatyczna dziewczyna wstała z wyciągniętą ręką i z uśmiechem powiedziała:

– Blanka. Witam na zesłaniu. Czuj się jak u siebie w pracy.

Ulżyło mi.

– Jest strasznie? – zapytałem.

– Nie. Wszystko jest uporządkowane przez kolejne pokolenia osadzonych – zaśmiała się. – Siedzę, piję kawę, czytam książki i modlę się raz w tygodniu, żeby kurier nie przytaszczył jakiegoś pudła. A teraz będę mogła z kimś pogadać! Wspaniale!

Z wrażenia usiadłam.

– I to wszystko? – czułam się zszokowana. – A praca, sprawozdania itp?

– Małgosiu, tu nawet internetu nie założyli, a telefon mamy stacjonarny. Obite blachą drzwi i trzy zamki cyfrowe to jedyna inwestycja. Taka to robota… – mrugnęła porozumiewawczo. – Ale na wszelki wypadek powiem ci, co gdzie jest.

I tak miejsce mojego zesłania zyskało całkiem sympatyczne oblicze. Blanka była życzliwa i rozmowna, ale kiedy chciałam pobyć sama, nie przeszkadzała. Polubiłam ją, chyba z wzajemnością. Ale nie miałam odwagi, żeby zapytać, dlaczego siedzi w tej ruderze.

– Nie chodzi o jazdę autobusem – tłumaczyłam Kaśce, siedząc na kanapie z kieliszkiem wina. – Ale ta droga, którą trzeba pokonać na piechotę, jest koszmarna! Ponuro, stare rudery, niby-działki, jakaś buda z piwem, pod którą stoi miejscowa bohema, ruiny fabryk, rozpadające się drewniane baraki…

Kumpelka patrzyła na mnie, uśmiechając się ironicznie.

– Histeryzujesz, panienko! Nie dojeżdżasz kolejką elektryczną 50 kilometrów, nie brniesz przez pola do PKS-u, a półgodzinna jazda to dziś normalka. Słuchawki w uszy, muzyczka albo audiobook i czas spędzony z pożytkiem.

– Poprzednio po siedmiu minutach siedziałam przy biurku…

– No to miałaś fart. A ta twoja Paulinka wyrolowała cię jak dziecko – Kaśka chyba mi współczuła. – Myślałaś, jak się jej odwdzięczyć?

– Nawet nie wspominaj o tej larwie. Zresztą, co ja mogę? Teraz to nawet pinezki jej na krzesło nie położę…

– Wiesz, jest internet, lewe konta…

Nie będę się zniżać do jej poziomu. Może kiedyś trafi się okazja do rewanżu. Karma wraca, na pewno dostanie za swoje. Na zdrowie!

Złość minęła mi po tygodniu

Za radą psiapsiółki uzbroiłam się w słuchawki, pożyczyłam kilka książek w wersji audio i nie było źle. No i nie bałam się już tego pustkowia na peryferiach. Zaczęłam za to zwracać uwagę na trasę od przystanku do naszego „biurowca”. Jedna strona ulicy była w całości zielona: drzewa i krzewy trzymające się płotu tworzyły barierę między ulicą i starymi działkami. Druga strona była ucywilizowana: stary chodnik wytrzymał dziesięciolecia. Ale ściany, które ciągnęły się wzdłuż trotuaru były dziwnym zapisem minionych lat. Fragment z czerwonej cegły nosił dumnie blizny po pociskach z czasów wojny. Po kilkunastometrowej przerwie porośniętej bujnie przez chwasty niby znikąd wyrastały z wątłej podmurówki poszarpane fragmenty zardzewiałych stalowych prętów, na których trzymały się resztki poczerniałych desek.

W głębi straszyła opustoszała fabryka otoczona całkiem solidnym jeszcze ogrodzeniem. Wysoki na około trzy metry mur pokrywał szary tynk. I to ta ściana była miejscem prób, wprawek i popisów anonimowych artystów – graficiarzy. Anonimowych dla postronnego obserwatora, bo przecież na ścianie widniały liczne tagi, czyli znaki rozpoznawcze plastyków władających farbami w sprayu. Pierwszy raz zatrzymałam się przy fabrycznej ścianie tylko na chwilę i niewiele zobaczyłam. Zaatakowała mnie kakofonia barw, plam, zygzaków, fal oraz wszelkich karykatur pisma i fragmentów rzeczywistości. Zakręciło mi się w głowie. Otrząsnęłam się, wzruszyłam ramionami i pomaszerowałam dziarskim krokiem do biura, rozkołysana taneczną muzyką w słuchawkach.

– Widziałaś te bohomazy na ścianie po drodze do biura? – spytałam Blankę. – Aż oczy bolą…

Koleżanka wyglądała na zdziwioną.

A mnie się podobają, nawet bardzo – odparła poważnie. – Są niesamowite, tajemnicze, intrygujące i takie… wymowne. Można się na nie gapić godzinami. I ciągle się zmieniają…

– Zmieniają?

– No tak. Jeśli przyjrzysz im się dokładniej, zauważysz to.

– Ale przecież nikt nie dba o tę ścianę, nie odnawia jej, nie zamalowuje starych obrazków…

– Cóż, poobserwuj. Zobaczysz i może cię wciągnie.

Pokiwałam głową, a Blanka, widząc mój sceptycyzm, uśmiechnęła się trochę protekcjonalnie. Kiedy wracałam do domu, ściana wydawała się mniej kolorowa. To zapewne przez zapadający szybko zmrok. Wyróżniało się kilka większych malowideł: Legia King z dużym herbem klubu, rozpaczliwy żółty napis „Janka, wracaj!”, groźny portret wielkiej sowy, stadko różowych flamingów… Uśmiechałam się do tych obrazków, ale mniejszych postaci i napisów nie mogłam już odczytać. Nie wiem, co mnie tknęło, ale nagle wyjęłam z torebki szminkę i „poprawiłam” uśmiech ponurego klowna: zamiast łzawego grymasu śmiał się teraz od ucha do ucha, a odcień mojej pomadki idealnie pasował do jego bladej twarzy. Zadowolona z siebie ruszyłam w podskokach do autobusu.

Potem dorysowałam coś kolejnego

Następnego dnia wyszłam z domu wcześniej, żeby przyjrzeć się kolorowej ścianie. Przechodziłam powoli od obrazka do obrazka, czytałam inskrypcje i co chwila pstrykałam telefonem zdjęcie. Dotarłam wreszcie do miejsca, gdzie domalowywałam uśmiech pajacowi. Aż mnie zamurowało! Zamiast uśmiechu klown wywalił język, jakby był symbolem Rolling Stonesów!

Tak się chcesz bawić? – mruknęłam i sięgnęłam do torebki.

Resztką szminki domalowałam błaznowi plaster na nosie. Zadowolona z siebie zerknęłam na zegarek… Nie zdawałam sobie sprawy, że gapiłam się na ścianę dwie godziny! Pognałam do biura, w którym jak zwykle nic się nie działo. Wracałam przyspieszonym krokiem – byłam ciekawa, czy mój „ścienny” rozmówca odpowiedział na moje mazanie. Dotarłam do ściany i zatkało mnie: cała głowa „mojego” błazna była zabandażowana i wyglądał jak mumia. Odruchowo rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu genialnego graficiarza. Pusto. Byłam przygotowana na dialog: wyjęłam z kieszeni gruby mazak i narysowałam na bandażach wielkie okulary przeciwsłoneczne.

– Fajnie – uznałam i zrobiłam dwa kroki w tył.

Zobaczyłam wtedy zabawny rysunek pędzącego na złamanie karku ambulansu z trupią czachą na burcie i napisem „Zawsze zdążę na czas”. Był to upiorny żart, ale jednak uśmiechnęłam się. A  potem zobaczyłam, że pod karawanem narysowanych jest kilkanaście krzyżyków, a każdy innym kolorem i zapewne inną ręką. Tak jakby ktoś zaznaczał kolejne…

Cholera, czy to są ofiary? – szepnęłam pod nosem. – Nie, to tylko jakiś żart, jakich mnóstwo na ścianach...

I wtedy wpadł mi do głowy szatański pomysł: przed pędzącym wozem narysowałam schematyczną sylwetkę kobiecą z charakterystyczną fryzurą, a żeby nie było wątpliwości podpisałam ją „Paulina”. Uśmiechnęłam się zjadliwie i patrząc na ścianę pełną obrazków, powiedziałam:

– Karma wraca, małpo.

A potem krokiem modelki powędrowałam na przystanek. Po drodze zaprosiłam do siebie Kaśkę. Na pewno się ubawi, kiedy usłyszy o mojej zemście.

Ty to jednak walnięta jesteś – uznała, kiedy opowiedziałam jej historię moich dialogów ze ścianą. – Że też chce ci się czytać te bazgroły.

– Każdy widzi to, co chce zobaczyć! A mnie to pacykowanie sprawiło ulgę. Tylko ten klown jakoś tak dziwnie się zmieniał. Powinnam się zaczaić i zobaczyć, kto się ze mną drażni.

– Ja tam się klownów boję. W filmach zawsze mordują licealistów.

Obie się roześmiałyśmy i przeszłyśmy do innych tematów. Spałam po tym wieczorze jak dziecko. Jak zwykle w piątek. W poniedziałek obudził mnie telefon.

To była Blanka

– Gośka, wracam do centrali. Dostałam esemesa, że od dziś. Poradzisz sobie sama. Wiesz, gdzie są klucze, prawda? No to, trzymaj się dziewczyno. Niedługo i ty wrócisz. Papatki!

– Jasne, wrócę. Lada moment – mruknęłam i poszłam do łazienki.

Pół godziny później Blanka dzwoniła ponownie.

– Gośka, jest dramat. Ta twoja Paulina miała jakiś straszny wypadek. Wpadła pod pędzącą furgonetkę czy karetkę. Jest połamana, w szpitalu, nieprzytomna. Wszystkie dziewczyny tu beczą… Dobra, muszę kończyć. Pa!

Zrobiło mi się zimno. W te pędy ubrałam się i poleciałam do autobusu. Od przystanku prawie biegłam i nagle zatrzymały mnie wielkie bariery: „Teren budowy. Wstęp wzbroniony”. Na mojej drodze jeździły spychacze, koparki i wywrotki. Kręcili się ludzie w kaskach i pomarańczowych kamizelkach.

– Halo! Proszę pana! – zawołałam najbliższego robotnika.

Facet podszedł.

– Co tu się dzieje? Nie mogę przejść.

Dojście z drugiej strony działek, niestety – odparł uprzejmie. – A dzieje się sporo; wyburzamy starocia i będą nowe bloki. Jak wszędzie…

– A ta ściana? Ta co tu wzdłuż chodnika stała?

– Cienka była, to łatwo ją zburzyli. Już wyjeżdża na wywrotkach.

Poszłam na skróty przez działki. A potem w dygocie zadzwoniłam do dziewczyn w centrali, żeby się dowiedzieć, co się stało. Blanka powiedziała mi właściwie wszystko. A ja byłam przerażona: moje głupie rysunki mogły doprowadzić do tragedii? Postanowiłam kupić kwiaty i iść do szpitala. Paula ciągle była w śpiączce. Wyglądała strasznie w tych bandażach, gipsach, z wyciągami i rurkami. I to wkurzające pikanie szpitalnej maszynki pokazującej tętno. Wyszłam z poczuciem winy, a po drodze do domu płakałam. Głupio mi. Kaśka twierdzi, że zwariowałam, bo biegam z flamastrami i puszkami farby po mieście i szukam ścian do malowania, żeby odwrócić omen. Ale minęły dwa miesiące, a Paulina nie odzyskała przytomności. Jedyny skutek moich wypraw to cztery mandaty za niszczenie mienia. Ale co to za niszczenie, kiedy rysuje się serce z imieniem „Paulina”? A przecież może pomóc, prawda?

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA