„Chciałam podarować wnukowi konia na biegunach, ale synowa powiedziała, że nie da dziecku starocia pełnego bakterii”

Synowa zabroniła mi dać prezent dla wnuka fot. Adobe Stock, Viacheslav Yakobchuk
„– Mogłam się od razu domyślić, że to Ewa cię przysłała. Nie powiem, żebym się zgadzała z jej septyczną teorią dotyczącą wychowywania dzieci, ale nie mam za wiele do gadania, prawda? Kupię zatem mojemu wnukowi jakiś plastikowy gadżet z Chin, a siedlisko wirusów spalę – powiedziałam. Nie przepadałam na synową, zrobiła z mojego syna pantoflarza”.
/ 14.08.2022 10:30
Synowa zabroniła mi dać prezent dla wnuka fot. Adobe Stock, Viacheslav Yakobchuk

Z upływem lat coraz więcej wokół człowieka różnych przedmiotów. Odkładanych z przezorności, bo „na pewno kiedyś się przyda”, z sentymentów, bo „nie wypada wyrzucać prezentów” lub po prostu z braku lepszego pomysłu. Jeżeli jest się szczęśliwym posiadaczem strychu, wszystko ląduje właśnie tam; przychodzi jednak chwila, gdy trzeba się zmierzyć z hydrą stugłową…

W końcu padło także na mnie

Powiedzmy sobie szczerze, koniec egzystencji stał się realną przyszłością, należało więc uporządkować otoczenie wokół siebie. No, przecież nie wypada zostawiać innym swoich śmieci, prawda? Na fali podobnych rozważań, wdrapałam się po stromych schodach na strych i z przerażeniem spojrzałam na sterty gratów, pudełek, skrzynek i Bóg wie czego jeszcze.

No, to się wpakowałaś, Gabrysia – mruknęłam, szturchając nogą zakurzony karton, z którego wysypały się stare ozdoby choinkowe.

Kiedy się schyliłam, by je pozbierać, za stołem z ułamaną nogą zobaczyłam znajomy kształt mojego przyjaciela z dzieciństwa. Byłam pewna, że obity pluszem konik na biegunach już dawno skończył na śmietniku! Odsunęłam na bok pudełko z ozdobami, przecisnęłam się między wiklinowymi koszami i sięgnęłam, by dotknąć włóczkowej grzywy, do której kiedyś tak lubiłam się przytulać. O dziwo, była tak samo bujna, choć wydawała się mniej miękka niż kiedyś. Zalała mnie fala wspomnień z dzieciństwa – dawno zapomniane uczucie radości, kiedy cwałowałam na koniku, uśmiechnięta twarz dziadka, od którego dostałam ten wspaniały prezent, i wykrzywiona mama, którą nieustanne skrzypienie biegunów doprowadzało do szału.

Wyciągnęłam konika zza stołu i oświetliłam latarką. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że czas obszedł się z nim łaskawiej niż ze mną. Oprócz grubej warstwy pajęczyn oblepiających pluszową sierść, konik prezentował się nienagannie. Pomyślałam o swoim trzyletnim wnuku, dla którego od tygodni wypatrywałam jakiegoś niebanalnego prezentu.

Czy mogłabym mu dać coś fajniejszego?

Wzięłam pod pachę starego przyjaciela z dzieciństwa i zeszłam na dół, porządkowanie śmieci przestało mnie już interesować. Miotając się między szafkami kuchennymi a łazienką, kompletowałam narzędzia do konserwacji, którą, w związku z ilością kurzu zebranego przez lata przez puszysty materiał, zdecydowałam się przeprowadzić na podwórku… Zabrało to godzinkę, a efekt był olśniewający. Czarne siodło i końska uprząż, potraktowane specjalnym środkiem do konserwacji skóry, błyszczały jak nowe. Bieguny były jeszcze całkiem solidne – nie miały żadnych luzów na łączeniach i wystarczyło je pomalować lakierem bezbarwnym. 

Solidna robota, nie na darmo dziadek zlecił wykonanie zabawki staremu rzemieślnikowi, który przed wojną miał swój warsztat we Lwowie! Pamiętam to, bo kiedyś spotkaliśmy go w mieście i dziadek, z wielką atencją przedstawił nas sobie. Choć byłam małą dziewczynką, poczułam się wtedy jak prawdziwa dama. Dziadek należał do wymierającego gatunku ludzi, dla których dobre maniery były czymś niesłychanie ważnym w peerelowskiej rzeczywistości – to czyniło dziadka w moich oczach kimś w rodzaju co najmniej barona. Byliśmy naprawdę zżyci, więc jego aresztowanie zniosłam bardzo źle. Nie mogłam pojąć, jak można zamknąć w więzieniu tak szlachetną, pogodną i pełną ciepła osobę. Nie miałam wtedy więcej niż osiem lat, nawet nie wiedziałam, o co konkretnie go oskarżano. Nikt mi tego nie wyjaśnił, ale kiedy trochę podrosłam, spytałam ojca.

– Chodziło o jakiś napad na bank – przyznał z ociąganiem. – Gdzieś na prowincji, więc nie mam pojęcia, jak powiązali dziadka z tą historią. Nic nie wiem, Gabrysiu. Przykro mi, wiem, że bardzo go kochałaś.

Wtedy, a skończyłam właśnie szesnaście lat, postanowiłam, że zostanę prawnikiem i w przyszłości oczyszczę dziadka z fałszywych zarzutów. Dla niego osobiście to nie miało już znaczenia, umarł parę lat wcześniej w więziennym szpitalu, ale ja chciałam, by sprawiedliwość zatriumfowała, a nasza rodzina mogła chodzić z podniesioną głową.

Dziadek pozostawał dla mnie bohaterem

Nie wiedziałam wtedy, że sprawa napadu na bank łączyła się z morderstwem. To był naprawdę poważny zarzut, dlatego choć brakowało niezbitych dowodów, że dziadek był w to zamieszany, oparto się na poszlakach. Ówczesnemu wymiarowi sprawiedliwości tyle wystarczyło, by nie wypuścić go na wolność. Do więzienia trafił też rzemieślnik ze Lwowa, którego poznałam – w dniu dokonania napadu ktoś widział go w pociągu na trasie Gliwice – Łódź Kaliska, a właśnie w pobliżu miało miejsce przestępstwo.

Ten człowiek, podobnie jak mój dziadek, do niczego się nie przyznał, ale żaden z nich, niestety, nie miał przekonującego alibi na czas napadu. Jako dorosła osoba tyle tylko zdołałam się dowiedzieć o całej sprawie. Niewiele. Pozostało mi poczucie niesprawiedliwości i żalu za dziadkiem.

„Bądź grzeczną dziewczynką, Gabryniu – napisał do mnie z więzienia w ostatnim i jedynym zresztą liście. – Słuchaj rodziców i dbaj o swego czworonożnego przyjaciela. Zwierzęta z nawiązką odpłacają za miłość, którą im okazujemy”.

Nie mieliśmy nigdy w domu żadnych zwierząt, więc jasnym było dla mnie, że mam dbać o konika na biegunach. Kiedy jednak dostałam ten list, bardziej interesowały mnie już modne ubrania i chłopcy niż bujane zabawki, więc trochę czułam się niezręcznie, czytając ten kawałek. Konik był już od dawna na strychu i nie zamierzałam go znosić.

– Dziadek dawno cię nie widział – tłumaczyła matka. – Przecież pamięta cię jako małą dziewczynkę! Nie miej o to do niego żalu.

Nie o to miałam żal. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie życzył sobie, bym go odwiedzała w więzieniu. To mnie naprawdę bolało.

– Zrozumiesz, gdy dorośniesz– słyszałam od rodziców.

Dorosłam i wydaje mi się, że zrozumiałam motywację dziadka, ale cóż z tego, uczucia żalu nie pozbyłam się do dzisiaj. Nigdy też nie udało mi się oczyścić naszego nazwiska z fałszywych oskarżeń, a upływający czas nie był mi sprzymierzeńcem. Moi rodzice również bardzo przeżyli tę historię, a śmiertelny zawał ojca był jej naturalną konsekwencją.

Nie chcecie tego konika? Nie, to nie

Takie to smutne wspomnienia obudził we mnie przyjaciel z dzieciństwa, choć nie były już tak bolesne jak kiedyś. Ot, życie… Pogłaskałam konika po mokrej jeszcze grzywie i odstawiłam go pod daszek w altance, by wysechł na słońcu. Po zabiegach pielęgnacyjnych wyglądał wspaniale. Cyknęłam mu zdjęcie i przesłałam je synowi na Facebooka.

W końcu mam wspaniały prezent dla wnuka – napisałam. – Prawie pół wieku czekał na Bartka na strychu. Fajny, nie?”.

Syn skomentował post jakoś bez entuzjazmu, a na drugi dzień osobiście zjawił się u mnie zaraz po pracy. Akurat udało mi się znieść ze strychu dwa kartony starych rachunków, niepotrzebnych dokumentów i pożółkłych gazet, i powoli unicestwiałam je w ognisku rozpalonym za domem. Jacek obojętnym wzrokiem obrzucił konika stojącego w altanie tuż obok, dorzucił do ognia jakiś patyk znaleziony pod nogami i zaczął ściemniać, że wpadł zobaczyć, jak mi leci. Nie wierzyłam w tę nagłą synowską troskę, za dobrze go znałam. Bez wątpienia miał konkretną sprawę i byłam dziwnie pewna, że chodzi o pożyczkę.

– Nie, mamo – zaprzeczył stanowczo i lekko obrażonym tonem. – Nie chodzi o pieniądze.

Spojrzałam na niego.

– Tylko się nie obraź – zastrzegł.

Wzruszyłam ramionami w oczekiwaniu kolejnego afrontu, które, odkąd się ożenił, stały się codziennością.

Chodzi o tego konika ze strychu, mamo… Mnie osobiście bardzo się podoba, ale to chyba zły pomysł, żeby obdarowywać nim Bartka.

Osłupiałam. Wydawało mi się, że nikt nie pobije mojego prezentu, a tu proszę, byłam na najlepszej drodze do popełnienia nietaktu! Poczułam się do głębi urażona, choć bardzo starałam się tego nie okazywać.

– Wiesz, synu – powiedziałam – że to była najwspanialsza zabawka, jaką kiedykolwiek miałam? Uwierz mi, Bartusiowi też się spodoba.

Żachnął się:

– Teraz są inne czasy, mamo. Era zabawek interaktywnych, a nie bujanych potworków. Poza tym, czy ty sobie zdajesz sprawę, ile bakterii i drobnoustrojów nagromadziło się na twoim koniku przez te pół wieku spędzone na strychu?

– Aha – przerwałam mu. – Mogłam się od razu domyślić, że to Ewa cię przysłała. I nawet nie zaprzeczaj; bakterie i wirusy nie mają większego wroga w całej galaktyce! Nie powiem, żebym się zgadzała z jej septyczną teorią dotyczącą wychowywania dzieci, ale nie mam za wiele do gadania, prawda? Kupię zatem mojemu wnukowi jakiś plastikowy gadżet z Chin, a siedlisko wirusów spalę. Zadowolony?

– No i wiedziałem, że się obrazisz – powiedział Jacek, ale ulżyło mu wyraźnie, że załatwił sprawę. – W dodatku, ciągle taktujesz Ewę jak osobistego wroga! Miała wątpliwości, czy w ogóle powinniśmy mówić z tobą o tym koniku…

„Jasne, dlatego właśnie wysłała ciebie”. Fakt, nie przepadałam za tą dziewczyną, ale myślałam, że lepiej kamufluję swoje uczucia.

Mówiąc szczerze, byłam zła głównie na syna

Od kiedy zrobił się z niego taki pantoflarz bez własnego zdania? Jakaś zakompleksiona dziewucha z aspiracjami do wielkiego świata, znanego tylko z telewizyjnych seriali, została nagle wyrocznią, alfą i omegą. Gdzie się podziały jego własna inteligencja i rozum? Rozżalona na cały świat, złapałam ukochanego konika i cisnęłam z impetem w ogień. Trysnęły iskry. Brązowy plusz imitujący końską sierść zaczął się zwęglać, a w górę uniósł się czarny, śmierdzący dym. Przez chwilę poczułam, jakbym spalała na stosie ostatnie ogniwo łączące mnie z przeszłością. Nie wiedzieć czemu, przypomniał mi się akapit z listu dziadka: „dbaj o swego czworonożnego przyjaciela”…

Łzy stanęły mi w oczach, nie wiedziałam już, czy to ze wzruszenia, czy od gryzącego dymu.

– No i narobiłaś – usłyszałam zza dymnej zasłony głos Jacka. – Zaraz któryś z sąsiadów zadzwoni, gdzie trzeba, i zapłacisz karę za palenie śmieci. A udawałaś, że wcale nie jesteś zła za tę zabawkę.

Machnęłam tylko ręką na jego wywody. Chciałam, żeby sobie już poszedł i zostawił mnie samą.

– Ej! – krzyknął syn, grzebiąc patykiem w ogniu. – Co to jest?

Też mu się zebrało na żarty. Może jeszcze liczy na wesołe muzykowanie przy ognisku? Nie tym razem. Ogień musiał się dostać do jakiejś łatwopalnej wyściółki w zabawce, bo przez kłęby dymu buchnęły jasne płomienie.

Jacek dostał nagle jakiejś głupawki

Biegał, tupał nogami i gołą ręką próbował dosięgnąć płonącego konika. Udało mu się wreszcie złapać za jeden z biegunów i wywlekł na trawę płonący kłąb szmat i drewna. Teraz zobaczyłam, o co szło: cały „koński” brzuch wypchany był banknotami, które paliły się jaskrawym płomieniem i zamieniając w zwęglone skrawki, szybowały z iskrami do nieba. Jacek zdjął zupełnie nową marynarkę i bez chwili wahania zarzucił ją na zabawkę. Chyba widok płonących banknotów odebrał mu rozum! Ogień jeszcze parę razy próbował wydostać się spod tłumiącego go materiału, ale w końcu zgasł i mogliśmy obejrzeć to, co udało się ocalić. Marynarka nie należała do tej kategorii, połowa „końskich wnętrzności” też uległa zniszczeniu, ale paczki banknotów leżące głębiej wyglądały całkiem dobrze. Było tego sporo, a Jacek wciąż wyciągał nowe z osmalonego korpusu. Układał je w równe stosiki i był taki podniecony, że nie zauważył, iż banknoty nie należą do naszych czasów. Wszystkie pochodziły z peerelowskiej rzeczywistości i były już tylko papierami z kolorowymi obrazkami. Schyliłam się i podniosłam jedną ze spiętych banderolą paczek. Przekartkowałam. Same pięćsetki z wizerunkiem górnika…

Jezu, jaki to kiedyś był majątek, a myśmy tak biedowali po tym, jak tatę wyrzucili z pracy. W brzuchu mi burczało z głodu, kiedy cwałowałam na swoim koniku, tymczasem pod tyłkiem miałam lekarstwo na biedę. Mogliśmy za to kupić chyba cały dom towarowy firmy „Społem”. Z emocji zrobiło mi się gorąco. Takie bogactwo! I nagle dotarło do mnie pytanie, na które właściwie znałam odpowiedź: skąd są te pieniądze i kto je włożył do wnętrza dziecięcej zabawki.

„Dbaj o swego czworonożnego przyjaciela” – radził dziadek w liście, jasno dając do zrozumienia, że wie doskonale, czym wypchany był ów „przyjaciel”.

Te pieniądze to złodziejski łup

Skoku, podczas którego zginął jakiś nierozsądny strażnik. Nagle plik banknotów, który trzymałam w rękach, zaczął mnie parzyć, jakby zajął się ogniem. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tymi pieniędzmi, rzuciłam je więc pod nogi i kopnęłam do ogniska. Czułam się zbrukana zetknięciem ze złodziejskim łupem, jakbym stała się wspólniczką napadu na bank. Wspólniczką morderstwa, za które odpowiadał mój ukochany dziadziuś, wzór cnót wszelakich. Za którego uczciwość gotowa byłam ręczyć karierą w sądownictwie.

Poczułam się zdradzona i samotna. Przysiadłam na piętach i patrzyłam, jak Jacek grzebie patykiem w nadpalonym koniku i wyciąga pojedyncze banknoty. Wypieki na jego twarzy zdradzały nienaturalne podniecenie. Nie miał pojęcia, o co oskarżono mojego dziadka i za co siedział w więzieniu, więc nie zdawał sobie sprawy, skąd mogą pochodzić banknoty. To dobrze, nie musi tego wiedzieć. Znajomość tej części rodzinnych korzeni nigdy do niczego mu się nie przyda. Zdecydowanym ruchem zagarnęłam stos uratowanych banknotów i wrzuciłam je w ogień, który buchnął ze zdwojoną mocą, posyłając w górę deszcz papierowych płatków.

– Co ty robisz?! – krzyknął Jacek, zrywając się na równe nogi. – Zostaw, mamo!

– Są bez wartości – powiedziałam spokojnie, zbierając resztę rozsypanych biletów płatniczych PRL-u. – Poza tym to brudne pieniądze.

– Jak to brudne? – spytał Jacek z jakimś niezdrowym zainteresowaniem.

Widziałam, że czeka na wyjaśnienia. Czeka na jakąś sensacyjną, rodzinną opowieść.

Pieniądze są siedliskiem zarazków i drobnoustrojów, Jacku. Setki, ba, tysiące brudnych paluchów ich dotykały, pozostawiając po sobie ślady. Ewa miała rację, ten konik w żadnym wypadku nie nadawał się na prezent dla dziecka.

Podgarnęłam do ogniska resztkę konika na biegunach, otrzepałam ręce i poszłam do domu, zostawiając za plecami syna i jego zdumienie.

– Idę zaparzyć herbatę – krzyknęłam z ganku. – Chcesz się napić?

Pokręcił głową, wpatrując się w ogień. Tak, płomienie mają w sobie jakąś oczyszczającą magię. Coś, od czego trudno oderwać wzrok. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA