W zeszłym roku skończyłam 62 lata i ze zdumieniem stwierdziłam, że nigdy nie byłam na prawdziwej zabawie sylwestrowej. Mam na myśli bal w wielkiej sali, z tańcami, eleganckimi strojami i wykwintnymi potrawami. Do tej pory wraz z mężem spędzaliśmy tę noc w gronie znajomych, kameralnie, albo prostu w domu, zwłaszcza gdy córka była mała i nie chciałam jej nikomu podrzucać.
Potrzebowałam odreagować
Poprzedni rok był dla mnie trudny. Ciężko chorowałam i długo dochodziłam do siebie. W grudniu było już dobrze, a jeśli odczuwałam zmęczenie, to raczej psychiczne, spowodowane życiem w ciągłym strachu. I nadal do końca nie zniknął. Zrozumiałam, że moje zdrowie to słabe ogniwo, że w każdej chwili może pęknąć.
Efekt tych przemyśleń? Jeśli teraz nie zabaluję w sylwestra, to już chyba nigdy. Dlatego razem z mężem i czwórką przyjaciół podjęliśmy śmiałą jak na nasz wiek decyzję – szalejemy!
Mieszkamy na wsi, w okolicy nie ma żadnych porządnych lokali, w których można zjeść dobrą kolację, a co dopiero iść na bal. Zaplanowaliśmy więc, że pojedziemy do najbliższego dużego miasta na sylwestra organizowanego w eleganckim pensjonacie, prześpimy się tam i po śniadaniu wrócimy do domu.
Byłam naprawdę podekscytowana i niecierpliwie czekałam na noc sylwestrową. Niepokoiło mnie odrobinę, że od Wigilii sypał śnieg, ale pocieszałam się, że to nie są jakieś wielkie opady, które będą wymagać odśnieżania drogi wiodącej na wzgórze, gdzie znajdował się nasz dom.
Pogoda wszystko popsuła
Trzydziesty pierwszy grudnia przywitał nas gęstą ścianą śniegu, sypiącego się z nieba ogromnymi płatami. Piaskarki nie miały szans do nas dojechać. Irek koło południa krzątał się już koło garażu, zakładając łańcuchy na koła.
Wiedziałam, że to może nie wystarczyć. W przeszłości bywały już bowiem takie zimy, że tylko samochody z napędem na cztery koła i w łańcuchach dawały radę sforsować śnieg na naszej górskiej drodze. A nasz peugeot do takich czołgów się nie zaliczał.
– Psiakrew! – zaklął Irek godzinę później. – Nic nie zrobimy! Nie zjedziemy na dół.
– Łańcuchy nic nie pomogą?
– Nie. Na dodatek wjechałem w zaspę, koła zabuksowały. Jesteśmy uziemieni.
Spojrzałam na ładną, bordową sukienkę, którą kupiłam specjalnie na sylwestra, i westchnęłam z żalem. Kto wie, kiedy będę miała okazję ją włożyć. No cóż, wyglądało na to, że zabalujemy w piżamach i kapciach przed telewizorem.
– Pomogę ci w obiedzie – zaoferował się Irek. – Muszę się czymś zająć.
– Dobrze, zaraz ci…
Rozdzwonił się telefon. Odebrałam. To była Iza, nasza przyjaciółka, z którą mieliśmy balować.
– Lucynko, masakra jakaś! Nie zjedziemy z tej góry!
No tak, wszyscy mieszkaliśmy na tym samym wzgórzu i widać ich też odcięło od świata.
– Basia z Mirkiem to samo – ciągnęła przyjaciółka. – Wygląda na to, że nasz bal wraz z rezerwacją szlag trafił.
I jeszcze odcięli prąd
Wspólnie się zastanawiałyśmy, czy znamy kogoś, kto jest w stanie dojechać do nas autem terenowym i nie jest akurat w drodze na przyjęcie, ale nikt nie przychodził nam do głowy. Rozmowę coś przerwało i nie mogłam się ponownie do Izy dodzwonić.
Tymczasem… wysiadł prąd, a moja komórka, którą chwilę wcześniej podłączyłam do ładowarki, zapikała trzykrotnie i się wyłączyła. Na szczęście, telefon Irka był naładowany, więc mąż zadzwonił i zgłosił awarię.
Sprawa okazała się dość poważna – niemal cała wieś została odcięta od prądu. Awarię spowodował rzecz jasna gęsto padający śnieg. Dowiedzieliśmy się tyle, że służby będą pracować w trybie awaryjnym, w razie potrzeby nawet całą noc. Ale jak długo to wszystko potrwa? Nie mają pojęcia. Nie wydzwanialiśmy więcej, z obawy, że jak telefon Irka padnie, zostaniemy całkiem odcięci od informacji i możliwości wezwania pomocy. Pozostało nam uzbroić się w latarki i cierpliwość i czekać pośród zapadającego zmierzchu oraz ciszy…
Ale niespodzianka
Koło osiemnastej było już całkiem ciemno. Wyglądałam przez okno, obserwując nieustannie wirujące płatki śniegu, i naraz zobaczyłam coś dziwnego – dwie żółte plamki poruszające się w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj była droga, a teraz zastąpił ją biały całun. Wyglądało jak…
– Irek, ktoś tu jedzie!
– Niemożliwe. Przecież nikt tu nie ma terenówki.
– Zobacz sam.
Światła się zbliżały. A wraz z nim duży traktor z oponami wielkości dorosłego człowieka. Maszyna zatrzymała się na naszym podjeździe, a ze środka wyskoczyli…
– Wariaci! – krzyknęłam i wybiegłam na zewnątrz, by powitać przyjaciół, którzy mieli z nami świętować sylwestra. – Co wy tu robicie? – przekrzykiwałam silnik.
Basia uściskała mnie i wskazała na kierowcę.
– Kojarzysz Franka z Łazów?
Mężczyzna się ukłonił. Odwzajemniłam ukłon.
– W zeszłym roku kupił nowiutką maszynę do pracy w polu. Mocna bestia! Teraz jeździ po okolicy i za drobną opłatą pomaga wydostać się sąsiadom z zasp.
– Kiedy przejeżdżał koło nas, podjęliśmy szybką decyzję – włączył się jej Staszek.
– Zabieramy Mirka i Gosię i jedziemy do was. W końcu to niedaleko. A i waszego peugeota przy okazji wydostaniemy.
– Jesteście niemożliwi! – śmiałam się.
– Uratujemy ten wieczór!
– Mamy sałatki, które zdążyliśmy zrobić, zanim odcięło prąd – wtrąciła się Gośka.
– Powinno wystarczyć na nasze starcze żołądki.
– Oraz trochę wina – dodał Mirek. – Na apetyt!
Wystroiliśmy się jak na bal
Szybko uporaliśmy się z uwolnieniem naszego auta ze szponów zimy, zapłaciliśmy wybawcy i weszliśmy do domu. Zapaliliśmy świeczki, które dawały światło i tworzyły przytulną atmosferę.
Basia, Staszek, Gosia i Mirek ubrali się jak na bal, dosłownie, nie w przenośni. Nie mogliśmy być z Irkiem gorsi i również wbiliśmy się w nasze sylwestrowe kreacje. Przynajmniej się nie zmarnują, czekając w szafie nie wiedzieć jak długo na kolejną szansę.
– Szkoda, że nie możemy włączyć jakiejś muzyki – westchnął Staszek.
– I potańczyć – dodałam z żalem.
Może nie jestem urodzoną tancerką, kondycji też nie mam już takiej jak kiedyś, a mój mąż wolał słuchać muzyki, niż do niej tańczyć, ale umówiliśmy się, że podczas naszego pierwszego w życiu balu nie będziemy unikać parkietu. Pech chciał, że na parkiet w ogóle nie dotarliśmy.
– Mam pomysł – Irek wstał z fotela.
Ujął latarkę w dłoń i zniknął w korytarzu.
– Co on kombinuje? – zastanawiała się Basia.
– Nie wiem, ale mam dobre przeczucie – odparł Mirek.
Irek wrócił po kilku minutach… ze swoją starą, ale zadbaną gitarą. W młodości grywał na niej, teraz tylko okazyjnie, ale pewnych rzeczy się nie zapomina.
Bawiliśmy się świetnie
Nastroił instrument i zaczął grać. Przeboje, które wszyscy znają i kochają, choć się do tego nie przyznają. Może stare, ale jare. Nowoczesne nuty, rytmy i rymy, jak mawia mój wnuk, do mnie jakoś nie przemawiają. Brak prądu wymusił na nas powrót do przeszłości, co zrobiliśmy ochoczo. Bawiliśmy się przednio, śpiewając, klaszcząc i tańcząc. Solo, w parach, nawet węża zrobiliśmy.
Około dwudziestej trzeciej trzydzieści podjęliśmy decyzję, że mimo mrozu przywitamy nowy rok na zewnątrz. Ubraliśmy się ciepło, zabraliśmy szampana oraz kieliszki i wyszliśmy przed dom. Fajerwerki puszczali panowie, a Irek zapewnił mnie, że mają nad nimi pełną kontrolę. Tym większą, że pogotowie tu nie dotrze w razie czego.
– Też mi pocieszenie – mruknęłam.
Mogłam nie dożyć tego dnia
Otuliłam się szczelniej płaszczem i spojrzałam na roześmiane grono przyjaciół. Nie, nie będę im psuć nastroju moimi obawami. Niech się bawią, niech się cieszą. Życie jest kruche, prawda, ale ponieważ w każdej chwili może się skończyć, trzeba z niego korzystać, póki się da. Unikanie każdego ryzyka to kiepski sposób na szczęście, bo w ten sposób można wiele stracić. A sztuczne ognie w tym roku były wyjątkowo piękne. Może dlatego, że mogłam ich wcale nie zobaczyć, nie doczekać…
Zbliżała się północ. Irek ze Staszkiem szykowali się do wystrzelenia korków od szampana.
– Dziesięć, dziewięć, osiem…
Wiele wycierpiałam i po wszystkich tych bolesnych terapiach, po zmaganiu się ze strachem nadal nie doszłam w pełni do siebie. Ale jeśli można mówić o zaletach choroby, to niewątpliwie takie otarcie się o śmierć skłania do przemyśleń i przewartościowania priorytetów. Dziś wiem, że muszę myśleć o sobie. Zdrowy egoizm to podstawa. Jeśli o czymś marzę, czegoś pragnę, to powinnam po to sięgnąć.
– Jeden…! Szczęśliwego Nowego Roku!
Byłam wzruszona i wdzięczna
Wybiła północ. Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się w wielkim, grupowym uścisku, a szampan pienił się w kieliszkach. Wraz z mężem i przyjaciółmi nie należeliśmy do osób przesadnie wylewnych, które lubią składać sobie poetyckie, wyszukane życzenia. Wypowiedzieliśmy je więc raz, grupowo, a potem każdy dodawał coś od siebie, mniej lub bardziej dowcipnie.
– A przede wszystkim zdrowia wszystkim życzę i każdemu z osoba, bo… bo wiadomo czemu! – zakończył Staszek, wyraźnie wzruszony.
Czyżby z mojego powodu? Wróciliśmy do domu i niedługo potem włączyło się światło.
– W energetyce nie kłamali – ucieszył się Irek. – Naprawdę pracują całą noc.
– Dzięki czemu nie będziemy musieli jeść po ciemku – stwierdziłam praktycznie. – Podgrzeję zupę.
Poszłam do kuchni, a za mną ściągnęli wszyscy imprezowicze. Dyniowa zupa krem z imbirem i grzankami, która świetnie rozgrzewała, była tylko dodatkiem do domowego wina, słodkości i rozmów po świt.
Siedzieliśmy do szóstej rano, wpatrując się w sypiący za oknem śnieg, gadając, żartując, śmiejąc się, pijąc i jedząc, ciesząc się swoim towarzystwem. Zrozumiałam, że ani trochę nie żałuję wystawnego balu, orkiestry, wodzireja i wyszukanych potraw. Obecność bliskich mi osób była dokładnie tym, czego potrzebowałam.
Nie żałuję tej nocy
O świcie przestało padać, więc koło południa na naszej górce wreszcie pojawiła się odśnieżarka. Dzięki temu na późny obiad mogła przyjechać nasza córka z mężem i dzieciakami. W czasie posiłku Marta spojrzała na mnie zmartwiona.
– Przykro mi, mamo, że nie dotarliście na bal. Zawieźlibyśmy was, ale my też nie dalibyśmy rady tu się przedrzeć…
– Martusiu, to był najlepszy sylwester w moim życiu. Przysięgam. Z przyjaciółmi, z tańcami, śpiewami, fajerwerkami. Tata grał na gitarze…
– Publicznie? I serio nie żałujesz? Marzyłaś o wielkim balu. Obiecałaś sobie, że jak wyjdziesz z choroby, to na emeryturze w końcu...
– …wybiorę się na wielki, wystawny bal. Ale wiesz, jak jest: człowiek myśli, Pan Bóg kreśli. Wyszło, jak wyszło. Nie żałuję. Nie chcę tracić ani sekundy na zbędne żale. Zwłaszcza że cudnie się bawiłam
– uśmiechnęłam się do męża, który przesłała mi nad stołem całusa.
Kiedy dzieci pojechały, rozsiedliśmy się z Irkiem na kanapie. Dopiero wtedy poczuliśmy, jak bardzo jesteśmy zmęczeni.
– Zarywanie nocek to chyba już nie dla nas… – ziewnęłam potężnie.
– Raz na rok można. À propos, co robimy za rok?
– Nie wiem. Może znowu coś spontanicznego?
Irek zmarszczył brwi.
– Hm, jeśli „spontanicznie” oznacza mocowanie się z łańcuchami i wyciąganie auta z zaspy, to ja już wolę zjechać z tej góry tydzień wcześniej.
– Oj, nie narzekaj. Później było fajnie.
– Było. Choć mam na rękach pęcherze od szarpania strun. Wyszedłem z wprawy.
Moja kochana maruda. Swoje musiał powiedzieć, choć wiedziałam, że podobało mu się nasze balowanie tak samo jak mnie.
Mam nadzieję, że przede mną jeszcze co najmniej kilka sylwestrowych nocy. Może jedną z nich spędzę na wielkim balu? A może uznamy, że lepiej polecieć do Paryża i pić szampana z gwinta pod wieżą Eiffla? Wiem jedno: nieważne gdzie, ważne z kim. Banał, który sprawdza się w zdrowiu i w chorobie, w zabawie i w smutku.
Czytaj także: „Dla moich dzieci święta to tylko prezenty. Mąż ma mi za złe, że wychowuję materialistów bez szacunku do tradycji”
„Siostra oznajmiła, że nie spędzi świąt z zakłamaną rodziną. Wrzuciła mnie do jednego wora z toksyczną matką”
„Mąż kolejne święta spędzi w szpitalu. Kiedyś kochałam jego powołanie, teraz jestem wściekła, bo karpia muszę jeść sama”