Pamiętam, że już w dzieciństwie chciałam zostać fryzjerką. Moją pierwszą „klientką” została duża lalka z Czechosłowacji o długich blond lokach. W jedno popołudnie straciła swoje warkocze, a na jej głowie pojawiła się modnie wystrzępiona fryzurka. O dziwo, mama wcale się o to nie gniewała. Po latach wyznała mi, że nowe włosy Klaudii po prostu jej się spodobały.
– Od zawsze miałaś talent w rękach! – pochwaliła mnie.
Talent talentem, jednak na otwarcie własnego salonu potrzeba pieniędzy! Dlatego po szkole zawodowej wkręciłam się na staż do renomowanego salonu fryzur w Warszawie, chowając swoje marzenia do kieszeni. Mijały lata, doskonaliłam się w swoim fachu, zdobyłam kilkanaście stałych klientek, no i zarabiałam niezłe pieniądze. Ale wciąż było za mało na uruchomienie biznesu. Aż tu nagle…
Postanowiłam postawić na jakość
Koleżanka zadzwoniła z wiadomością, że w naszym urzędzie pracy szykują się dotacje dla drobnych przedsiębiorców.
– Dostaliśmy pieniądze z unii, żeby powstrzymać emigrację młodych ludzi z regionu. Ty się jeszcze łapiesz wiekowo, więc wracaj! – powiedziała.
I tak musiałam podjąć decyzję, czy zostaję w Warszawie, żyjąc z dnia na dzień, czy też wracam na prowincję, ale z nadzieją na lepsze jutro. W rezultacie spakowałam się i w ciągu miesiąca byłam znowu w domu.
Koleżanka pomogła mi napisać rozsądny biznesplan i… dostałam te pieniądze! Nie posiadałam się ze szczęścia. Przy pomocy znajomych fachowców na parterze domku rodziców urządziłam salon, na honorowym miejscu powiesiłam zaś moje zdjęcia ze znanymi osobami, które strzygłam w stolicy. Zrobiły wrażenie na nowych klientkach. Natomiast ceny, które ustaliłam, lekko je przeraziły. Ale cóż, pracując na markowych kosmetykach, postawiłam na jakość, i dlatego za usługi w moim salonie trzeba było zapłacić więcej niż u innych fryzjerów w miasteczku.
Niestety, szybko się zorientowałam, że klientki wcale tak ochoczo nie sięgają do kieszeni, mimo moich zdjęć z VIP-ami i luksusowej atmosfery. Nie było zbyt wielu chętnych, musiałam więc zwolnić jedną z dwóch pomocnic, które tak optymistycznie zatrudniłam. Wkrótce też zauważyłam, że mam nawet sporo rezerwacji na strzyżenie i modelowanie, ale za to mało na farbowanie czy trwałą…
„Ciekawe dlaczego?” – zaczęłam kombinować, a oświeciło mnie, gdy stała klientka przyszła po świeżej trwałej tylko po to, by modnie skrócić włosy. No tak! Najpierw poszła tam, gdzie taniej, a do mnie po wykończenie fryzury! Wiadomo, że cały czas się szkolę, poznaję nowe trendy i sposoby strzyżenia. Klientki były zachwycone dobraniem i dopracowaniem fryzury, lecz po farbę czy trwałą wolały iść do konkurencji!
„Co za chore myślenie! – zżymałam się . – Moje farby są przecież lepsze i zdrowsze!” Cóż, miejscowe elegantki najwyraźniej miały to w nosie…
Myślałam, że nikt się nie zorientuje
I tak nadszedł moment, kiedy nie tylko nic nie zarobiłam, ale w dodatku zamknęłam miesiąc ze stratą. Nie miałam nawet z czego zapłacić pomocnicy. „Tak dłużej być nie może!” – pomyślałam, zastanawiając się, co powinnam zrobić.
Wiedziałam, że jeśli zrezygnuję z patronatu renomowanej firmy, będę mogła obniżyć ceny, pracując na tańszych kosmetykach, równocześnie jednak stracę elegancki szyld i prawo do szkoleń w stolicy. W ten sposób mój salon szybko upodobniłby się do wielu innych zakładów fryzjerskich w mieście i polegnę. Bo nic już nie przyciągnie do mnie klientek… Z kolei jeśli nadal będę zamawiała drogie produkty, to pójdę z torbami! Tak czy siak będę musiała zamknąć swój wymarzony salon, przyznać się do porażki i znowu zacząć pracować na cudzy rachunek.
Przepłakałam cały weekend, tonąc w czarnych myślach, ale że nie należę do słabeuszy, pozbierałam się i podjęłam decyzję! W poniedziałek zaprosiłam swoją pomocnicę na poważną rozmowę. Miałam do niej zaufanie, była u mnie już od kilku miesięcy i dała się poznać jako sumienna, oddana pracownica. Zresztą nie miałam wyjścia, musiałam ją wtajemniczyć w plan.
– Będziemy trochę oszukiwały… – zaczęłam bez ogródek. – Oczywiście musimy nadal zamawiać kosmetyki i preparaty renomowanej firmy, bo inaczej zabiorą nam z szyldu salonu swoje logo, ale zdecydowanie mniej niż do tej pory. Po cichu zastąpimy je tańszymi produktami.
– Ależ klientki się zorientują! Chociażby po opakowaniach! – jęknęła Gabrysia.
– Nic nie zauważą! – syknęłam. – Wleje się tani płyn do trwałej do pojemnika po droższym i tyle! Myślisz, że będą sprawdzały? Na pewno nie!
Jak wymyśliłam, tak zrobiłam. Ceny za usługi naturalnie pozostały bez zmian. Interes się rozwijał. Może jeszcze nie rozkwitał tak, jak bym sobie tego życzyła, ale wszystko szło w dobrym kierunku. Po tańsze płyny i utrwalacze do trwałej, bo na niej było najłatwiej oszukiwać, jeździłam do odległej hurtowni, aby nikt nie mógł mnie skojarzyć z moim salonem. Przelewałam je w domu do starych pojemników z logo i zawoziłam do pracy.
Szło nam jak z płatka aż do feralnego dnia, gdy… spaliłam włosy pani Marylce! Jak to się mogło stać, do dzisiaj nie mam pojęcia. Czy dlatego, że płyn był jakościowo bardzo słaby, może nawet stary? A może dlatego, że pracowałam na nim po raz pierwszy? Zaprzyjaźniony już ze mną hurtownik polecił mi ten preparat jako „nowość od niedrogiego producenta”, co oznaczało prawdopodobnie firmę „krzak” na drugim końcu Polski, prowadzoną gdzieś w garażu i kontrolowaną niezbyt często, jeśli chodzi o zachowanie standardów jakości.
Wzięłam go, bo pachniał ładnie, więc nie mógł wzbudzić podejrzeń klientek, a kosztował tyle co… woda. Grunt, że po jego użyciu zorientowałam się od razu, że z włosami klientki jest coś nie tak. Kiedy je spłukiwałam, były szorstkie w dotyku jak wiązka drutów, a poza tym łamliwe – zdecydowanie za dużo spłynęło ich do rury odpływowej.
Natychmiast więc, udając że to zwykła odżywka, nałożyłam babie na głowę genialną maskę, drogą jak sto diabłów, która przywróciłaby do życia nawet włosie wyciągnięte ze starego fotela. I na szczęście pół godziny później fryzura klientki, po profesjonalnym uczesaniu, lśniła niczym hełm kosmonauty i falowała lekko jak polne łany. Prezentowała się super i pani Marylka wyszła z mojego zakładu zachwycona jak zwykle.
Odetchnęłam z ulgą, zamiast wzmóc czujność. Nie wiem dlaczego zawiódł mnie po raz kolejny mój instynkt samozachowawczy… Powinnam była natychmiast wylać do zlewu wszystkie niemarkowe płyny i pozbyć się tanich kosmetyków. Tymczasem minął kolejny dzień i nic się nie działo, więc uznałam, że nie będzie tak źle i klientka nie pojawi z pretensjami.
Ale mnie załatwiła...
Jakże się myliłam! Trzeciego dnia wpadła do mojego salonu jak rozjuszony byk, z rozszerzonymi nozdrzami. A kiedy zdjęła z głowy lekką chusteczkę, moim oczom ukazała się nastroszona szopa podobna do połamanego wiechcia słomy.
– Co pani zrobiła z moimi włosami?! – wrzasnęła. – Są kompletnie zniszczone! Umyłam je rano i chyba połowa wypadła!
– Przecież kiedy dwa dni temu wychodziła pani ode mnie, była pani bardzo zadowolona – najpierw próbowałam udawać niewiniątko, lecz czułam przez skórę, że tak łatwo się nie wywinę.
Pani Marylka to wielka pyskata baba, w dodatku ma forsy jak lodu. Razem z mężem prowadzi gospodarstwo produkujące zdrową żywność i podobno mają podpisane kontrakty nawet z Niemcami! Jest zaprawiona w negocjacjach, więc wiedziałam, że nie da się spławić. Poza tym, jakby rozpuściła język po okolicy, opowiadając wszystkim, co ją u mnie spotkało… Nie miałabym już czego szukać w rodzinnym mieście!
– Nie mam pojęcia, jak pani ułożyła mi wtedy fryzurę – wrzeszczała teraz – ale po umyciu włosów mam na głowie dokładnie to! – szarpnęła kosmyk i połowa… została jej w dłoni. – To skandal!
Był sobotni poranek i w salonie siedziały dwie klientki. Ta z farbą na głowie zaczęła wiercić się niespokojnie, z coraz większym zdumieniem oglądając występ pani Marylki. Druga także wydawała się zaniepokojona.
– Zobaczmy, co tutaj mamy… – zaczęłam spokojnym tonem. – Proszę usiąść, pani Marylo – wskazałam klientce fotel.
Oglądając przez chwilę to, co doskonale znałam, wykonałam palcami delikatny masaż głowy, aby uspokoić klientkę, a potem stwierdziłam:
– Rzeczywiście, pani włosy są w gorszej kondycji, co się często zdarza po trwałej… Proponuję zabieg regeneracyjny z użyciem maski. Jest dosyć drogi…
Zamierzałam zaproponować jej rabat w wysokości 50 procent, ale na dźwięk słowa „drogi” klientka zerwała się z fotela ze wściekłą miną i wpadła do pomieszczenia służbowego.
– Aha! Płyn do trwałej! Ciekawe, jakiego świństwa pani używa?! – wyleciała z kantorka z butlą w ręce i zanim zdążyłam zaprotestować, zaczęła ją dokładnie oglądać.
– Przeterminowany! – wrzasnęła po sekundzie z triumfem w głosie. – Widzi to pani, pani Kolkowa? – spytała, podsuwając butlę z płynem pod nos klientce z farbą na głowie, jakby powołując ją na świadka.
Tego nie przewidziałam! Przelewając tani płyn do pojemnika z markowym logo, nie zwracałam uwagi na to, że jest on dosyć stary, i według stempelka producenta jego „zawartość” dawno straciła już ważność.
– To ja może przyjdę później! – druga klientka zerwała się z krzesła i nie mówiąc nawet „do widzenia”, wybiegła z salonu.
Ta z farbą została, ale jej wytrzeszczone z przerażenia oczy mówiły same za siebie.
– Nie wiem, jak to się stało! Złożę reklamację u producenta – zaczęłam się plątać.
– Ja żądam zadośćuczynienia od pani! A nie od producenta! – wypaliła Borzęcka. – To pani powinna zwrócić uwagę na datę produkcji! Tu chodzi o bezpieczeństwo klientek!
– Oczywiście, ma pani rację – zgodziłam się z nią od razu, czując, że tonę. – Proponuję pani zabieg regenerujący za darmo…
– Jeden? – prychnęła lekceważąco rozzłoszczona baba.
– Jeden raz na tydzień. Aż… włosy znowu nabiorą blasku – rzuciłam szybko, obliczając w myślach, że stracę na tej wpadce ze dwa tysiące.
Znów będę cienko przędła
Poprosiłam klientkę, aby usiadła i poczekała chwilę, aż będę wolna, po czym zaczęłam zmywać farbę zniecierpliwionej klientce.
– Jeśli się pani niepokoi o jakość kosmetyku, to proszę spojrzeć na tubkę. Data ważności jest aktualna – podsunęłam jej opakowanie farby, gratulując sobie w duchu, że tym razem, przez przypadek, wykorzystałam oryginalny, markowy preparat.
Babka skinęła głową wyraźnie uspokojona, pani Marylka także wydawała się całkiem zadowolona ze swojego wyglądu po pierwszym zabiegu regeneracji. Już wychodząc z salonu, rzuciła jednak:
– To mówi pani, że to może być wina producenta? Tak znany koncern wpycha fryzjerom przeterminowane preparaty? Nie wiem, czy jednak nie powinnam się tym zająć i nie napisać do nich skargi. Albo zawiadomić Federację Konsumentów. Jak pani sądzi? – przeszyła mnie badawczym wzrokiem.?
Rany boskie!
– No nie wiem… – zaczęłam, usiłując pozbierać myśli. – Może jednak ten płyn przeleżał u mnie w zakładzie. Teraz tego nie potrafię sprawdzić…
„Jeżeli baba zawiadomi koncern, sprawdzą swoje faktury i wyjdzie na jaw, że od pół roku nie kupowałam od nich płynu, a nadal niby na nim pracuję… – kombinowałam w panice. – Stracę prawa do posługiwania się logo, a może nawet pozwą mnie do sądu! A zaraz potem zrobi to pani Maryla, wyczuwając okazję do zarobienia na odszkodowaniu!”.
Nagle przyszedł mi do głowy genialny pomysł.
– Może… czasami wpadnie pani na układanie włosów, pani Marylo? Tak po przyjacielsku? – zaproponowałam ostrożnie.
– Ze strzyżeniem? – upewniła się podstępna krowa. – Bo wie pani, ten płyn i jeszcze brak paragonu. Rzadko go pani wydaje…
Zbladłam chyba jeszcze bardziej i szybko skinęłam głową.
– Hmm… Dobrze! – dopiero wtedy zgodziła się na moją propozycję i wyszła z godnością.
A pode mną ugięły się nogi. Powiedziała o paragonie! Wiadomo przecież, że w tym interesie czasami zgarnia się pieniądze „do fartuszka”, a ona z zemsty gotowa mi nasłać tutaj urząd skarbowy, który prześledzi moje dochody! No i ta wizja pozwania do sądu…
Taka sytuacja nie może się powtórzyć
Usługi fryzjerskie są umową o dzieło, a właściwie tak zwaną umową rezultatu. Jeśli zrobię coś źle, to mimo mojej próby naprawienia szkody – niezadowolona klientka może się domagać odszkodowania przed sądem do dziesięciu lat po wadliwym wykonaniu usługi! A pani Maryla w dodatku zapewniła sobie świadka w osobie pani Karoliny. Dotarło do mnie, że właśnie zafundowałam sobie klientkę, którą Bóg wie jak długo będę musiała czesać za darmo!
A co, jeśli ta historia się rozniesie? I któraś z jej koleżanek przyleci do mnie za chwilę z „reklamacją”? Te baby gotowe puścić mnie z torbami! Wszystko przez to, że zrezygnowałam ze swoich młodzieńczych marzeń i zamiast być dobrą fryzjerką, zostałam fryzjerką pazerną na pieniądze…
– Koniec z oszustwami! – postanowiłam i jeszcze tego samego dnia wywaliłam do śmieci wszystkie tanie preparaty.
Znowu będę ledwo wiązała koniec z końcem, ale trudno! Lepsze to niż wezwanie do sądu i przegranie sprawy.
Czytaj także:
„Mnie i Jacka połączyła przed laty miłość, ale nie dane nam było zostać rodzicami. Doczekaliśmy się za to... wspólnego wnuka”
„Krzysztof zawrócił mi w głowie. Kłamał, że dla mnie odejdzie od żony. O mało nie wypuściłam z rąk prawdziwej miłości”
„Syn urodził się chory, nie spełnił oczekiwań męża. Żeby ratować małżeństwo oddałam małego pod opiekę obcym ludziom”