Kiedy skończyłam piętnaście lat, faceci zaczęli zachowywać się wobec mnie jak stado napalonych pawianów. Pierwszy był nauczyciel polskiego w gimnazjum. Musiałam przesiąść się z pierwszej ławki na koniec sali, bo codziennie – zamiast omawiać lektury albo tłumaczyć meandry gramatyki – zanurzał wzrok w moim dekolcie.
Kolegom z klasy też odbiło. Jeszcze przed wakacjami graliśmy razem w kosza, a we wrześniu zapchali mi telefon SMS-ami pełnymi miłosnych wyznań (to od klasowych kujonów) lub świńskich propozycji (cała reszta).
Początkowo czułam się zawstydzona
Tym bardziej że koleżanki zaczęły patrzeć na mnie spode łba, no i przestałam dostawać zaproszenia na ich urodzinowe imprezy. Z biegiem czasu odkryłam jednak, że ta moja fizyczna atrakcyjność niesie ze sobą więcej korzyści niż minusów.
Sezonowa praca w czasie ferii albo wakacji? Wystarczyło, że przeszłam przez nasze centrum handlowe, a już faceci zasypywali mnie propozycjami zatrudnienia w charakterze hostessy, kelnerki lub na zastępstwo sekretarki. Prawo jazdy? Instruktor podał mi je niemal na tacy, choć w czasie egzaminu omal nie stłukłam kierunkowskazu. Zaliczenie z matmy? Kosztowało jeden zalotny uśmiech…
Szybko zaczęłam więc uważać się za lepszą od innych – dziewczyn, które łapały pracę w sklepie i od razu zakładały rodziny; koleżanek męczących się na studiach wieczorowych. Oraz od facetów, którzy nie mieli kluczyków do mercedesa.
– Znajdź sobie dziewczynę na swoją miarę i nie zawracaj mi głowy żałosnymi umizgami – powiedziałam Kubie, koledze z liceum, kiedy z naręczem czerwonych róż odwiedził mnie w salonie piękności, w którym zatrudniłam się zaraz po zaliczeniu policealnej szkoły fryzjerskiej.
Zawsze marzyłam o tym, żeby zostać modelką!
Tak, zakończyłam edukację na nożyczkach i grzebieniu. Mierzyłam jednak wyżej. Znacznie wyżej. Chciałam być modelką. Zarabiać, bywać, czytać o sobie w gazetach plotkarskich. Wgryźć się zębami w ten tort o nazwie Wielki Świat!
Strzyżenie i czesanie traktowałam jako zajęcie tymczasowe. Na regale w swoim pokoju miałam przecież koronę Miss Nastolatek powiatu płockiego sprzed kilku lat oraz oprawione w ramki zdjęcia z sesji fotograficznej, która była jedną z nagród za ten tytuł.
No właśnie, zdjęcia… Swoje portfolio zawierające dwadzieścia parę fotek w różnych pozach i stylizacjach rozesłałam do wszystkich lepszych fotografów (i tych trochę mniej lepszych też). W odpowiedzi dostałam kilkanaście mejli. Niestety, żadnego z nich nie przysłał Wolański ani inny znany fotograf.
Zainteresowani mną artyści należeli do drugiego czy raczej trzeciego garnituru fotografików. Kilku z nich w ogóle nie znałam, więc zastanawiałam się, jakimi to kanałami dotarło do nich moje portfolio.
Co gorsza, połowa odpowiedzi zawierała mniej lub bardziej zawoalowane propozycje bliższej, pozamerytorycznej, że tak powiem, współpracy. Tym, oczywiście, nie odpowiedziałam. A co do reszty…
Cóż, od czegoś trzeba było zacząć
Po krótkiej wymianie korespondencji umówiłam się na parę sesji zdjęciowych w Warszawie. No i się zaczęło. W środę rano, w studio umieszczonym w dawnej hali fabrycznej Polskich Zakładów Optycznych na Pradze, robiłam za uciekającą pannę młodą. Taką wizję artystyczną miał pan fotograf. Strój panny młodej składał się ze skąpej bielizny, wianka i butów na obcasach. Zmarzłam jak diabli!
Tego samego dnia po południu byłam już na Mokotowie. Studio w dawnych zakładach mięsnych. Ciemno, zimno, grube mury. A ja byłam rusałką. Pan fotograf pozwolił mieć na sobie tylko tiulową sukienkę. No i znowu ten cholerny wianek.
W czwartek, już lekko podziębiona, trafiłam do Śródmieścia. Tym razem studio było mniejsze od pokoju moich rodziców w bloku na płockich Podolszycach. Nawet już nie pytałam fotografa, jakie kadry sobie zamarzył. Od razu rozebrałam się do majtek. Szkoda mi było czasu, za dwie godziny czekała mnie sesja na Woli.
Do wieczora w piątek zdążyłam być jeszcze Syrenką, kobietą-kotem i ubraną w poszarpany worek hipiską. Nigdy dotąd, włączając w to lekarzy i podglądaczy, tylu facetów nie oglądało mnie nago. Do Płocka wróciłam w sobotę ciężko zakatarzona.
Kilka tygodni później, gdy traciłam już nadzieję, że ten mój fotograficzny maraton w stolicy przyniesie jakiekolwiek efekty, dostałam telefon. Fotograf od rusałki informował, że ma zamówienie z jakiejś redakcji pisma dla nastolatek na sesję modową z moim udziałem. Do zarobienia trzysta złotych. Brutto. Pytał, czy jestem zainteresowana…
2 godziny później wsiadałam w autobus
Takie były początki. Zaledwie pół roku później przeniosłam się do miasta stołecznego na stałe. Wynajęłam do spółki z inną fotomodelką niewielką kawalerkę. Czy robiłam karierę? Wtedy wierzyłam, że jestem od niej zaledwie o krok, góra dwa kroki. Że już za chwilę rozwinę skrzydła. Tymczasem pozwalałam się rozbierać znanym i mniej znanym fotografom.
Efekt? Dwa razy mignęłam na trzecim planie telewizyjnej reklamy, czterokrotnie zaistniałam na fotkach w magazynach o modzie, miałam okładkę w piśmie dla panów i raz umówiłam się na kolację z aktorem popularnego serialu. I chociaż teraz widzę, jak wątłe były te moje sukcesy, to wtedy wydawało mi się, że czerpię z życia pełnymi garściami.
– Masz w sobie wielki potencjał – powtarzali mi na zamkniętych imprezach w modnych klubach (byłam tam zwykle tylko hostessą, ale to w końcu też coś) podchmieleni szefowie agencji reklamowych, drobni reżyserzy czy fotograficy.
A ja rozpaczliwie chciałam wierzyć, że mówią to szczerze, nawet jeśli po wspólnej, szalonej zabawie, przestawali odbierać ode mnie telefony.
Mój niedoszły mentor zasnął za kierownicą
Tamtej nocy, kiedy zdarzył się wypadek, nawet nie pamiętam. Byłam zamroczona proszkami, jakie dał mi mężczyzna, z którym wsiadłam do samochodu. Kompozytor. Napisał parę taktów do reklamówki soku czy dżemu… Jak wszyscy faceci, wokół których krążyłam wtedy niczym ćma i on obiecywał, że „nagra mi jakąś fuchę w telewizji, bo ma tam mocne wejścia”.
Od policjantów, którzy prowadzili śledztwo, dowiedziałam się, że jego samochód bez żadnych śladów hamowania – jakby kierowca zasnął – uderzył w uliczną latarnię. Mój niedoszły mentor wyszedł z wypadku tylko ze złamanym palcem.
Ja ocknęłam się dopiero kilka dni później, sparaliżowana od pasa w dół. Kompletnie straciłam wolę życia. Przeklinałam, płakałam i użalałam nad sobą, a potem jeszcze miałam pretensje, że wszyscy omijają mnie szerokim łukiem. Ale cóż…
Ze szpitala wypisali mnie do ośrodka rehabilitacyjnego w Konstancinie. Standardowa procedura – uczą w nim samodzielności takich „kulawych” ludzi jak ja. Nie chciałam się jednak niczego uczyć. Po co? Przecież moje marzenia, nadzieje i plany, po prostu całe moje życie zostało definitywnie skończone.
Kuba wziął sprawy w swoje ręce
Dosłownie! Do domu rodziców w Płocku wróciłam jako wrak człowieka. Trzeba było mnie myć, nosić do toalety, ubierać. Od ciągłego leżenia groziło mi zapalenie płuc, osteoporoza i odleżyny. Dogorywałam. I wtedy w drzwiach mojego mieszkania znowu pojawił się facet z bukietem kwiatów.
– Rok temu przegoniłaś mnie z różami, więc teraz przyniosłem tulipany – uśmiechnął się Kuba. – Mogę wejść?
Od tego czasu odwiedzał mnie codziennie. Nawet po kilka razy. Zdarzało się, że wpadał do mnie przed pracą, żeby powiedzieć „dzień dobry” i spytać, czy na popołudnie ma wypożyczyć jakiś film na DVD, czy raczej wolałabym pograć w „Monopol”. Tylko on potrafił mnie rozbawić i, co ważniejsze, zmusić do ćwiczeń.
Dzięki Kubie wreszcie zaczęłam poruszać się na wózku. Najpierw po domu, potem po podwórku pod blokiem, aż wreszcie – w rok od wypadku – mogłam samodzielnie wyjechać po zakupy.
– Właściwie dlaczego to robisz? – spytałam, kiedy pewnego wieczoru wcierał mi w stopy sudokrem, bo pojawił się na nich ślad odleżyn. – Z litości?
– Z miłości – powtórzył niemal jak echo.
– Ty… mnie kochasz?!
– Po prostu cię kocham – odparł lekko zniecierpliwionym głosem. – Muszę się z tego jakoś specjalnie tłumaczyć?
Nasz ślub odbył się tuż przed sylwestrem, pod koniec ubiegłego roku. Do ołtarza pomknęłam sama, z piskiem opon wpadając w ramiona ukochanego. Rozpierała mnie nieopisana radość…
Zamieszkaliśmy w wynajętej kawalerce
Kuba specjalnie znalazł taką na parterze, z wygodnym podjazdem dla niepełnosprawnych na klatkę schodową.
– Żebyś zawsze mogła wyjść z domu, kiedy tylko będziesz miała na to ochotę – wyjaśnił. – Bez czekania, aż ja wrócę z pracy, bez proszenia o pomoc sąsiadów.
Cały Kuba! Wszystko, co robił, było dokładnie zaplanowane i wyliczone. Dostosowane do moich obecnych, a nawet przyszłych potrzeb. No właśnie… przyszłość.
Trzy miesiące później, na początku marca, musiałam pójść do lekarza. Trudno dostać się do ginekologa, gdy jest się osobą na wózku. Większość specjalistów boi się nas, tłumaczy brakiem miejsca w gabinecie i specjalistycznego sprzętu.
– Jest pani w ciąży – powiedział mi już kilka chwil później.
W jego głosie, mimo że bardzo starał się nad nim zapanować, wyraźnie słyszałam zdumienie. Fakty były jednak bezsporne. Na monitorze USG wyraźnie widać było drobną, skuloną fasolkę, w środku której – pik, pik, pik – biło maleńkie serce.
– Gratuluję, ale muszę uprzedzić, że w pani stanie ciąża i poród łatwe nie będą.
Powiedział też, że nasze maleństwo urodzi się już w maju, a ja poczułam, jak w okolicach mojego serca, steranego i obitego niczym schodzący z ringu bokser, wzbiera wielka fala gorąca. Gorąca? To za mało powiedziane. Fala szczęścia i dzikiej, niepohamowanej radości.
Zaczęłam się śmiać, zanosić ze śmiechu, a potem z oczu popłynęły mi łzy. Śmiech, szloch – wszystko naraz. Kiedy zaniepokojony odgłosami dochodzącymi zza drzwi gabinetu wpadł Kuba, byłam w stanie tylko mocno się do niego przytulić. Porwał mnie na ręce, podniósł, pytająco zajrzał w oczy i…
Zrozumiał. Bez słów
Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Naprawdę? – upewnił się jeszcze.
– Naprawdę! – odpowiedzieliśmy z lekarzem zgodnym chórem.
Od tamtego czasu Kuba obchodzi się ze mną jak z jajkiem. Rano budzi mnie zapach świeżych bułeczek i gorącego kakao, w ciągu dnia pieszczą mnie jego SMS-y: „Kocham Cię, uważaj na siebie”, a po południu po naszym mieszkanku rozchodzą się zapachy gotowanych przez niego przysmaków.
Dzięki bezwarunkowej miłości, którą mnie otoczył, i za sprawą rozwijającego się w moim brzuchu maleństwa, po raz pierwszy w życiu czuję się spełniona.
Czytaj także:
„Marzyliśmy o odnowieniu starych znajomości, ale nasi przyjaciele zmienili się nie do poznania. Przemądrzałe bufony”
„Rodzinna tajemnica rozdzieliła mnie z kochankiem z młodości. Zakazana miłość, choć słodka, nie była nam dana”
„Mąż skutecznie zniechęcał mnie do powrotu do pracy po ciąży. Było mu wygodnie z pełnoetatową służącą i kucharką”