„Chciałam, by mąż mnie doceniał, a on tylko wymagał i karał. Ślub z nim to mój największy błąd w życiu”

rozczarowana kobieta fot. Getty Images, JGI/Jamie Grill
„Sprzątałam nie dość dokładnie, moje potrawy nie były wystarczająco wyszukane, ubierałam się zbyt mało elegancko. Swoje niezadowolenie okazywał wyłącznie w domu, w cztery oczy, ale nie przepuścił żadnej okazji, by mnie skrytykować”.
/ 22.04.2024 11:15
rozczarowana kobieta fot. Getty Images, JGI/Jamie Grill

Gdzie kończy się granica, której w związku przekroczyć nie wolno? Czy naprawdę jedna strona zawsze musi podporządkowywać sobie drugą? Skąd wiadomo, że dana osoba będzie dobrym materiałem na żonę lub męża? Choć we wczesnej młodości zadawałam sobie czasem te pytania, nie potrafiłam znaleźć na nie odpowiedzi. Nie wiedziałam, że przyjdzie mi ich szukać w dość bolesny dla mnie sposób.

Pochodzę z patriarchalnej rodziny

Wychowałam się w tradycyjnej polskiej rodzinie. Dziś wiem, że był to klasyczny przykład patriarchatu, ale wówczas się o tym nie mówiło i tak naprawdę nikt się nad tym nie zastanawiał. W domu twardą ręką rządził ojciec, nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. Ba, nikomu nawet nie przyszło do głowy, że można byłoby mu się sprzeciwić, czy wejść z nim w dyskusję.

Mama zajmowała się głównie prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci, dorabiała wieczorami do wspólnego domowego budżetu szyciem, czasem też sprzątała w domach bogatych ludzi, za co wpadał ekstra pieniądz. Od dbałości o byt naszej rodziny był jednak ojciec, to on pracował i zarabiał, to on rozporządzał domowymi finansami, to on decydował, czy potrzebujemy nowe ubrania, buty albo książki.

Mimo wszystko swoje dzieciństwo uważam za szczęśliwe. Może dlatego, że nie wiedziałam, że może być inaczej. A może dlatego, że miałam co jeść, miałam co na siebie włożyć i mogłam się rozwijać zgodnie z własnymi możliwościami. Wiedziałam, że ojciec, mimo swojej szorstkości, kocha nas wszystkich. A mama powtarzała mi do znudzenia, że najważniejsze w życiu to znaleźć dobrego męża, który utrzyma rodzinę. Jej się udało.

Ojciec pozwolił mi studiować

Ubierałam się skromnie, nie malowałam się, nie farbowałam włosów. Ojciec na takie fanaberie nie dałby mi kasy, kieszonkowego nie miałam, a żeby mieć jakiekolwiek własne pieniądze, musiałam sobie na nie zapracować. Samodzielnie zarobionych pieniędzy nie wydawałam lekką ręką – zarówno dlatego, że w domu nauczono mnie oszczędzać, jak i dlatego, że wiedziałam, ile trzeba na nie pracować.

Uczyłam się całkiem dobrze, ale nie byłam w niczym wybitna. Na studia poszłam właściwie bez przekonania, zresztą ojciec był do mojego pomysłu z dalszą edukacją sceptycznie nastawiony. To mama przekonała go, że w ten sposób mam szansę na lepszą pracę i znalezienie dobrego kandydata na męża. Co prawda, ojciec utrzymywał, że mężczyzna powinien mieć fach w ręku a nie magistra przed nazwiskiem, ale ostatecznie dostałam jego błogosławieństwo.

Wpadłam w oko wykładowcy

Wśród kolegów na studiach faktycznie trudno byłoby znaleźć tzw. dobrą partię. Miałam kilku fajnych kumpli, ale żaden z nich chyba nie nadawałby się do żeniaczki. Zresztą, chłopcy się mną nigdy zanadto nie interesowali, może dlatego, że byłam taką typową szarą myszką, a może dlatego, że inne dziewczyny były bardziej przebojowe ode mnie i to one zwracały na siebie uwagę męskiej części studenckiej braci.

Jakież więc było moje zdziwienie, gdy po jednym z wykładów koleżanka powiedziała do mnie:

– Maryśka, on cię podrywa!

– Kto? – zdziwiłam się całkiem szczerze.

– No nasz doktorek! – roześmiała się.

– Wykładowcę masz na myśli? – upewniłam się.

– No, a jak!

– Coś ci się pomyliło...

– Wiem, co mówię. Podobasz mu się bardzo, to się rzuca w oczy. Jak to mówią: zagiął na ciebie parol.

I okazało się, że miała rację.

Zaczęliśmy się spotykać

Z tygodnia na tydzień i ja zaczęłam zauważać to, co dla Anki było takie oczywiste. Doktor Jacek coraz częściej zwracał się na wykładach bezpośrednio do mnie i wykorzystywał każdy najmniejszy pretekst do tego, bym została z nim w sali wykładowej sam na sam. Z jednej strony byłam szczerze zaskoczona, z drugiej natomiast bardzo schlebiało mi jego zainteresowanie. Czułam się wyróżniona.

Oczywiście nie mogło być mowy o żadnym ognistym romansie. Nie tak mnie wychowano, a i wykładowca chyba nie zaryzykowałby swojej kariery. Sądziłam więc, że po ukończeniu studiów nie będę już miała więcej z doktorem Jackiem do czynienia. Tymczasem po obronie pracy magisterskiej czekała mnie miła niespodzianka. Po wyjściu z uczelni wpadłam wprost w ramiona byłego wykładowcy!

– Czy świeżo upieczona pani magister da się zaprosić na kawę? – zapytał, wręczając mi bukiet kwiatów.

– Panie… – bąknęłam zmieszana.

– Jacku, mów mi Jacku! – powiedział, biorąc mnie pod ramię.

Nie protestowałam. Na jednej kawie się nie skończyło. Zaczęliśmy spotykać się regularnie.

Rodzice byli zadowoleni

Po kilku miesiącach zdecydowałam się przedstawić go moim rodzicom, zresztą sam na to trochę nalegał.

Ojciec początkowo odnosił się do Jacka z lekką rezerwą, później jednak miałam wrażenie, że się dogadali. Mama pod pretekstem pomocy przy przygotowywaniu posiłku zaciągnęła mnie do kuchni.

Córuniu, jaką ty dobrą partię złapałaś! – nie kryła entuzjazmu.

– Bałam się, że wam się nie spodoba…

– Żartujesz? Taki profesor, szarmancki, elegancki! Dobrze ubrany, pewnie dobrze na tej uczelni zarabia…

– Jeszcze nie profesor, mamuniu. No, a zarabia oczywiście więcej, niż ja… I widzę, że się z ojcem chyba dogadali.

– Taki mądry, światły, obyty w świecie człowiek to skarb! Trzymaj się go, córuś!

Byłam grzeczną panią domu

Pobraliśmy się kilka miesięcy później. Ojciec był wyraźnie zadowolony, mama całą uroczystość chlipała ze szczęścia i wzruszenia. Ja wiązałam z tym małżeństwem wielkie nadzieje. Wierzyłam, że mąż będzie mnie wspierał na każdym kroku i pomoże mi zbudować poczucie własnej wartości, które mocno u mnie kulało. Niebawem miało okazać się, że moje nadzieje były płonne.

Początkowo nie widziałam w naszej relacji niczego niepokojącego. Jacek wymagał ode mnie, by w domu było czysto, by obiad był przygotowany na konkretną godzinę, bym mu nie przeszkadzała, gdy pracuje lub odpoczywa, ale wszystko to wydawało mi się normalne, bo znałam to z domu rodzinnego. Owszem, ja też chodziłam do pracy, ale moja praca nie była przecież tak ważna i absorbująca jak kariera naukowa mojego męża.

Nic mu nie pasowało

Z biegiem czasu jednak wymagania Jacka w stosunku do mnie stawały się coraz większe. Coraz częściej słyszałam krytykę. Sprzątałam nie dość dokładnie, moje potrawy nie były wystarczająco wyszukane, ubierałam się zbyt mało elegancko, gdy wychodziliśmy gdzieś razem lub gdy odwiedzali go współpracownicy z małżonkami. Swoje niezadowolenie okazywał wyłącznie w domu, w cztery oczy, ale nie przepuścił żadnej okazji, by mnie skrytykować.

Na dodatek przekonał mnie do posiadania wspólnego konta bankowego. Wmówił mi, że w małżeństwie nie ma innej opcji, a ja uwierzyłam, przy czym pozbawił mnie możliwości dysponowania środkami na nim zgromadzonymi. Nie miałam karty, bo twierdził, że do konta przysługuje tylko jedna, a przecież on nie może być bez grosza przy duszy. Pieniądze na sprawunki dostawałam do ręki, w gotówce. Moim zmartwieniem było, by wystarczyły mi na wszystko.

Kiedy jego zdaniem nie wywiązałam się ze swoich obowiązków, znęcał się nade mną psychicznie. Ileż to razy słyszałam, że do niczego się nie nadaję, nikt mnie nie zechce i powinnam być mu wdzięczna, że zechciał się ze mną ożenić!. Z czasem zaczął mi też ograniczać fundusze – dziś wiem, że nazywa się to przemocą ekonomiczną. No, ale nigdy nie podniósł na mnie ręki, więc zdaniem wielu – nie miałam na co narzekać.

W końcu pękłam

Tkwiłabym w tej chorej relacji pewnie do końca życia, gdyby nie żona jednego z kumpli Jacka z uczelni. Wraz ze swoim mężem gościła u nas dość często i chętnie pomagała mi w kuchni, gdy serwowałam kolejne przygotowane przeze mnie dania. Lubiłam ją, bo była zawsze uśmiechnięta, potrafiła zagadać, zażartować i rozładować atmosferę.

Pewnego dnia spotkałam ją przy wyjściu z pracy.

– Aldona? A co ty tutaj robisz? – zdziwiłam się.

– Czekam na ciebie. Pewnie nie uda mi się wyciągnąć cię na kawę?

– Nie, wiesz, spieszę się do domu… – odparłam, lekko zmieszana. – muszę zdążyć z obiadem, nim Jacek wróci z uczelni.

– Nie masz nic przeciwko temu, żebym cię odprowadziła? – zapytała, ale czułam, że tak naprawdę wcale nie czeka na moją zgodę.

W drodze do domu wyciągnęła ze mnie wszystko: że Jacek zabiera mi praktycznie wszystkie pieniądze, że jestem jego służącą i popychadłem, że znęca się nade mną na każdym kroku… Zapytała mnie, czy naprawdę chcę dalej tak żyć. Gdy pękłam, obiecała pomóc mi ze wszystkim.

Poradziła, bym na początek po prostu założyła osobne konto i przekierowała na nie wypłatę. Niebawem spróbuję się wyprowadzić. Potem będę się starała o rozwód. Dziś wiem, że ślub z Jackiem to była jedna wielka pomyłka.

Czytaj także: „Przyjaciółka porzuciła męża dla bogatego kochanka. Myślała, że wyciśnie z obu trochę grosza, ale srogo się przeliczyła”
„Nie chciałem dać żonie satysfakcji, gdy odeszła do kochanka. Dziś jeżdżę Mercedesem, a ona płacze w maluchu”
„Gdy zostawiła mnie dziewczyna, rodzice nie pozwolili mi wrócić do domu. Mówili, że jestem dorosły i mam sobie radzić”

 

Redakcja poleca

REKLAMA