„Cały czas brałam udział w wyścigu szczurów. Gdy straciłam pracę dotarło do mnie, że jestem 40-latką bez własnego życia"

załamana kobieta fot. Adobe Stock, ty
„Nie przejmowałam się za bardzo, jak firma zmuszała ludzi do odejścia. Myślałam sobie – no cóż, takie zasady tu panują, nic na to nie poradzę. Ale teraz, kiedy sama znalazłam się na celowniku, dotarło do mnie, jak paskudne są to zagrywki”.
/ 30.04.2024 08:30
załamana kobieta fot. Adobe Stock, ty

To coś zupełnie przewróciło mój świat do góry nogami. Moje dotychczasowe życie runęło jak domek z kart. 

Życie na prowincji miało plusy

Wywodzę się z niewielkiej miejscowości. Tak malutkiej, że w czasach szkolnych na każdego przybysza spoglądało się niczym na bóstwo. Rzecz jasna, więcej osób opuszczało wioskę, niż do niej przybywało. Jeżeli ktoś postanawiał się tu osiedlić, zazwyczaj był to ktoś bogaty, kto wyprowadził się z dużego miasta dla fanaberii albo z pragnienia odmienności i nie obawiał się sporych nakładów finansowych.

Od kiedy tylko zdałam sobie sprawę, że istnieje ogromny świat poza granicami mojej miejscowości, śniłam o tym, by stamtąd uciec. Pragnęłam mieć możliwość pójścia do kina i przechadzania się po ulicy pełnej sklepów. W naszej wiosce był zaledwie jeden sklepik, a na poważniejsze zakupy trzeba było jechać do miasteczka położonego jakieś dwadzieścia kilometrów od nas.

Otaczająca przyroda – wzniesienia, lasy i polany – pozwalała poczuć się wolnym. To właśnie tam, jako dzieciaki, graliśmy w berka czy chowanego. Z czasem te same zakątki stawały się scenerią dla pierwszych buziaków, jednak i one nie mogły się równać z marzeniami „wielkim świecie”, który stanął przede mną otworem, gdy zaczęłam uczęszczać do liceum.

Na początku czułam się we Wrocławiu jak totalna prowincjuszka. Ciężko mi było się zaaklimatyzować w nowym miejscu. Jednak z biegiem czasu, ten świat stawał się coraz bardziej mój. W moim otoczeniu każdy starał się wyróżniać, więc moje ręcznie robione na szydełku i z włóczki elementy garderoby cieszyły się popularnością i robiły furorę. Co więcej, jak zauważyłam w spojrzeniach znajomych i nieznajomych chłopaków, uchodziłam za atrakcyjną dziewczynę z długimi do pasa blond włosami splecionymi w warkocz i błękitnymi oczami.

W okresie studiów stałam się znacznie bardziej pewna siebie. Poza tym, szczęśliwym trafem, zaczęłam swoją pierwszą pracę. Każdego dnia po zajęciach, wstępowałam do niewielkiego biura rachunkowego, gdzie mogłam w praktyce zastosować wiedzę zdobytą podczas zajęć na uczelni. Niezależność finansowa, którą dawała mi ta posada, wzmacniała moją samoocenę i pozwalała rozmyślać o przyszłości po ukończeniu nauki.

Czułam się, jakbym trafiła w lotka

Kiedy skończyłam studia, wszystko zaczęło układać się po mojej myśli. Zaledwie osiem tygodni po zakończeniu edukacji, udało mi się znaleźć pierwsze poważne zatrudnienie. Radości nie było końca! Świetna firma, bardzo atrakcyjne zarobki i duże perspektywy rozwoju. Całą energię wkładałam w wykonywanie obowiązków służbowych i jestem przekonana, że przełożeni byli usatysfakcjonowani moją postawą.

Już na starcie zauważyłam, że moja kariera zaczyna nabierać rozpędu. Kolejne awanse i podwyżki były na porządku dziennym. Czułam się jak królowa życia, a kasa dawała mi moc, którą uwielbiałam. Nigdy bym nie pomyślała, że taka dziewczyna jak ja, z jakiejś dziury, może osiągnąć aż tyle.

Pamiętam, jak rodzice oszczędzali każdy grosz, żeby wyjechać na dwa tygodnie na wakacje. Jak musieli kombinować, żeby jakoś dotrwać do wypłaty. A ja mogłam wziąć kredyt na mieszkanie, jeździć na weekendowe wypady i korzystać z wszystkiego, co dawało mi miasto. Nie odpuszczając ani na chwilę i dając z siebie maksa, w robocie wytrwałam aż do czterdziestki. I nagle…

Moje życie zostało totalnie zburzone

Bez żadnego ostrzeżenia, z zaskoczenia otrzymałam wypowiedzenie z pracy. Byłam tym faktem kompletnie zszokowana i zbita z tropu. Żyłam w przekonaniu, że mam niepodważalną pozycję w firmie. Myślałam, że szef nie będzie chciał mnie zwolnić, bo jestem dla niego zbyt cenna. Ale grubo się myliłam, a ostatnia rozmowa z przełożonym uświadomiła mi, że w robocie liczą się konkrety, a nie sentymenty.

– Alu, słuchaj, jesteś świetna w tym co robisz, nie ma co do tego wątpliwości – wyjaśniał spokojnie Piotrek. – Ale lata lecą, nie jesteś już pierwszej młodości. Brakuje ci tego młodzieńczego zapału, jaki mają ludzie, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy i dają z siebie wszystko. No i jest jeszcze kwestia języków – kontynuował. – Władasz tylko jednym. W dzisiejszych czasach to stanowczo za mało. Dwa języki obce to obecnie absolutne minimum. A jak opanujesz trzy, to pracodawcy się o ciebie biją.

– Przecież zbudowałam zgrany, prężnie działający zespół… – starałam się argumentować.

– Przejmie go któraś z twoich podwładnych.

Facet dał mi jasno do zrozumienia, że nie ma mowy o zmianie zdania.

– Dostaniesz niezłe odszkodowanie. Ciesz się z tego.

No dobra, miałam pełną świadomość, że u nas w robocie eksmisje na zbity pysk to normalka. Rozumiem też, jak potrafili dokręcić śrubę każdemu, kto próbował pyskować. Ale dopiero, gdy sama wpadłam w tarapaty, dojrzałam, jakie nikczemne sztuczki stosowano, by „zachęcić" człowieka do pożegnania się z posadą. Kiedyś tylko wzruszałam ramionami, mówiąc, że biznes to biznes...

Czułam się kompletnie załamana, mimo to złożyłam podpis na dokumentach. Uznałam, że i tak nie miałabym ochoty dalej tu pracować po tym wszystkim, co zaszło. Bez słowa spakowałam swój niewielki dobytek do pudełka. Wróciłam do mieszkania, w którym nikogo nie było i usiadłam na podłodze.

Strumienie łez spływały po mojej twarzy

Brakowało osoby, która dodałaby mi otuchy. „Nawet kociak nie przymila się do moich nóg" – rozczulałam się nad własnym losem. No cóż, do tego doprowadziły mnie te długie lata – przeszło mi przez myśl z goryczą w sercu. Lata harówki poszły na marne, a teraz jestem na bruku. I w dodatku zupełnie samotna.

Przez pierwsze parę dni kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą począć. Uświadomiłam sobie, że nie mam nikogo, przed kim mogłabym się wyżalić, ponieważ wszystkie moje przyjaciółki to równocześnie dziewczyny, z którymi pracowałam. Nie pielęgnowałam żadnych innych relacji, myśląc naiwnie, że mam farta, bo w czasie pracy mogę iść ze znajomą na obiad. Byłam totalnie załamana i zupełnie nie miałam pojęcia, jak pokierować swoim życiem.

Odnosiłam nieodparte wrażenie, że świat odwrócił się do mnie plecami. Apartament, który był moją dumą i chlubą, dopieszczony w każdym detalu – od podłogi aż po najmniejsze zdjęcie na ścianie, teraz przerażał mnie swoją pustką. Nie potrafiłam w nim dłużej przebywać, dlatego pod wpływem chwili, błyskawicznie spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do torby i wybiegłam na zewnątrz.

Promienie słońca raziły mnie w oczy, a hałas przejeżdżających aut sprawiał, że czułam się jakby moja głowa miała eksplodować. Ruszyłam pędem w stronę przystanku autobusowego, bo nie byłam w stanie prowadzić samochodu.

Z opuchniętymi od łez oczami i otumaniona lekami uspokajającymi, działałam niczym automat. Jedyne, co kołatało mi się po głowie, to potrzeba powrotu do domu rodzinnego. Tam czekali na mnie bliscy, którzy naprawdę o mnie dbali. Zostawiając za plecami gwar i tłok Wrocławia, poczułam ulgę w sercu. Szerokie ulice zamieniły się w wąskie pasma szos, a moim oczom ukazał się krajobraz pagórków i zieleni zamiast drapaczy chmur i galerii. Do miasteczka, w którym mieszkałam, dojechałam po godzinie.

Kiedy opuściłam autobus, zdziwiła mnie zupełna cisza, jaka zaległa dookoła. Zdążyłam już zapomnieć, jakie to uczucie. Szosa świeciła pustkami, a zalesione pagórki jak zawsze majestatycznie górowały nad uśpioną wioską. Wolnym krokiem podążyłam w kierunku domu, a tempa nabrałam dopiero, gdy stanęłam na dróżce biegnącej przez pole. Trawa sięgała mi już do pasa.

Kiedy ostatnio chodziłam po łące?

Kiedy nie miałam w uszach słuchawek MP3 i po prostu wpatrywałam się w błękit nieba, zamiast w monitor komputera. Łzy spływały mi po twarzy, przynosząc ukojenie... W końcu mój wzrok spoczął na domu. Pnącza winogron oplatały ganeczek, sięgając aż do parapetu w moim pokoju na piętrze.

Wpadłam do środka i błyskawicznie obrzuciłam spojrzeniem moje dawne włości. Okazuje się, że mama wszystko zostawiła po staremu. Nic a nic się nie zmieniło od chwili, gdy wyjechałam. Można by rzec, że czas stanął w miejscu. Cóż, żałuję, że tak się nie stało naprawdę. Rzuciłam torbę obok łóżka i ruszyłam do sypialni rodziców. I tu także niewiele się zmieniło. No, może poza kolorem ścian, a to oznaczało… Mój wzrok momentalnie powędrował w stronę ściany przy komodzie, szukając znajomego fragmentu.

Jest tu nadal! Podeszłam bliżej do rysunku i przejechałam po nim opuszkami.

– Nie zamalowaliście go? – głos mi się załamał, a oczy zaszły łzami wzruszenia.

Musnęłam palcami niezdarnie narysowaną kredkami biedronkę, której kontury starannie poprawiono świeżą farbą. Mama pokiwała głową z serdecznym uśmiechem.

– Ten rysunek biedronki kojarzył nam się z tobą. Kiedy wyjechałaś do szkoły, patrząc na ten obrazek czuliśmy twoją bliskość mocniej niż przez zdjęcia czy telefony.

Oniemiałam. W pamięci nagle pojawiło mi się wspomnienie, jak tuż po odnowieniu pokoju, zapragnęłam udekorować białe ściany jakimś rysunkiem, a następnie oznajmić: „To dla was”. Ku mojemu zaskoczeniu, rodzice w ogóle nie okazali złości. Tata po prostu chwycił mały pędzelek i zamalował fragmenty, gdzie wyszłam poza kontur. Z perspektywy minionych lat, ich opanowanie jest dla mnie niezrozumiałe.

Kiedy moje znajome z roboty gadały o tym, jak ich pociechy pobrudziły tapetę albo skórzany mebel, to niemal dostawały piany na ustach. Moi rodzice wytłumaczyli mi tylko, że bazgranie po ścianach jest niefajne, ale biedroneczkę zostawili w spokoju. Chyba już na dobre. Gapiłam się na ten krzywy obrazek i tysiące myśli przelatywało mi przez głowę. Również ta, która bolała najbardziej – że w moim mieszkaniu raczej nie pojawią się na ścianach tłuściutkie rączki brzdąca. Że nikt nie upaprze mi czekoladą kanapy. No i… że nikt nie namaluje mi takiej biedronki.

Dotarło do mnie, że czciłam nie tego bożka co trzeba, całkowicie oddając się pracy zawodowej. I być może dobrze się stało, że ją straciłam, gdyż pozwoliło mi to pojąć pewną istotną rzecz. Wierzę, że nie wszystko jeszcze przepadło. Że być może los szykuje dla mnie jeszcze jakąś fajną niespodziankę. Zwolnienie z pracy pozwoliło mi na nowo ustalić priorytety. Pojęłam, co się naprawdę liczy.

Alicja, 40 lat

Czytaj także:
„Narzeczony długo trzymał nasz związek w tajemnicy. Dopiero po zaręczynach poznałam jego ponury sekret”
„Żona zostawiła go w chorobie i to ja walczyłam o jego życie. Gdy wyzdrowiał, spakował torby i biegiem do niej poleciał”
„Mam serdecznie dość męża, który nadskakuje mi na każdym kroku. Brakuje, żeby zaczął przeżuwać za mnie jedzenie”

Redakcja poleca

REKLAMA