„Całe życie spełniałem oczekiwania rodziców. Gdy się rozwiodłem, wydziedziczyli mnie i nie poznawali na ulicy”

zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Halfpoint Images
„Uświadomiłem sobie, że nie mogę już tak żyć. Najlepsze lata mojego życia spędziłem na zaspokajaniu oczekiwań rodziców. Nigdy nie miałem prawdziwych przyjaciół ani prawdziwej dziewczyny. Musiałem położyć temu kres, póki jeszcze nie było za późno, by cokolwiek zrobić”.
/ 28.02.2024 22:00
zamyślony mężczyzna fot. Getty Images, Halfpoint Images

Żyłem życiem, które nigdy nie było moje. Odkąd pamiętam, rodzice decydowali za mnie, co jest dla mnie najlepsze, a ja robiłem wszystko, by ich zadowolić. O ile w wieku dziecięcym ograniczona decyzyjność jest czymś całkowicie naturalnym i zrozumiałym, to w nastoletnim i wraz z nastaniem dorosłości nie ma w tym niczego normalnego.

Byłem wychowywany na dziedzica

Tylko raz przeciwstawiłem się woli matki i ojca. Wówczas wydziedziczyli mnie, myśląc, że w ten sposób dadzą mi nauczkę, na którą zasłużyłem. Nie wiedzą, że wyświadczyli mi najlepszą przysługęWolność – niektórzy są w stanie przelewać za nią krew, a inni rezygnują z niej ot tak. Mnie należy zaliczyć do tej drugiej grupy.

Moim nieszczęściem było przyjście na świat w rodzinie o arystokratycznych korzeniach. Od dziecka byłem przygotowywany do roli dziedzica nazwiska i rodzinnego majątku. Ktoś może powiedzieć, że przecież nie mam na co narzekać, bo wielu dałoby się pokroić, żeby móc się ze mną zamienić. Tak mogą myśleć tylko ci, którzy nie przeżyli tego, co ja musiałem przeżyć. Bo o ile w kwestiach materialnych rzeczywiście niczego mi nie brakowało, to nigdy nie dowiedziałem się, czym tak naprawdę jest szczęście i miłość.

Jako dziecko byłem, jak to się mówi, „dobrym, kochanym synkiem swoich rodziców, takim grzecznym i posłusznym”. Już wtedy nie zależało ode mnie absolutnie nic. Mama wybierała mi ciuchy, a ja nie miałem prawa przeciwstawić się jej woli. Może wydać się to błahostką, ale wystarczy pomyśleć, jak się czułem, gdy latem moi rówieśnicy biegali w krótkich spodenkach, koszulkach z krótkim rękawem i sandałach, podczas gdy ja miałem na sobie spodnie wyprasowane na kant, koszulę, krawat i sweter bez rękawów. Bo przecież „mały panicz” musiał odróżniać się od pospólstwa.

Nie mogłem dyskutować, gdy rodzice ustalali mi rozkład dnia. Moja codzienność była wyjątkowo monotonna, bo rytm wyznaczała mi prywatna szkoła i liczne zajęcia pozalekcyjne. Zabawa z kolegami? Mogłem o tym zapomnieć. Po szkole w domu czekał na mnie nauczyciel gry na pianinie. Potem uczyłem się jazdy konnej. To w poniedziałki, środy i piątki. W pozostałe dni miałem zajęcia sportowe, szermierkę i pływanie, a musiałem przecież znaleźć jeszcze czas na odrabianie lekcji.

W weekendy najczęściej towarzyszyłem rodzicom podczas obowiązkowych spotkań towarzyskich. Byłem czymś w rodzaju ich wizytówki. Chwalili się mną przed swoimi majętnymi przyjaciółmi. Z dumą mówili o moich wynikach w nauce i sporcie. Nieliczne wolne chwile mogłem spędzać na zabawie w swoim pokoju. Nigdy w ogrodzie, bo przecież pobrudziłbym ubranie. Przy czym zabawa w pojmowaniu mojej matki ograniczała się wyłącznie do czytania i gry w szachy.

Mogłoby się wydawać, że mając takie dzieciństwo, jako nastolatek zacznę się buntować. Nic takiego nie nastąpiło. Wtedy byłem już jak zaprogramowana maszyna, działająca na podstawie konkretny algorytm. Rodzice posłali mnie do katolickiego liceum i w moim życiu nie zmieniło się absolutnie nic. Dalej byłem samotnym odludkiem, niemającym ani przyjaciół, ani nawet kolegów. Dalej uczestniczyłem we wszystkich zajęciach pozaszkolnych, które wybierała dla mnie matka. Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że studia ekonomiczne także były wyborem rodziców, nie moim.

Nawet żonę mi wybrali

Od razu po ukończeniu studiów rozpocząłem pracę rodzinnej firmie. Mniej więcej w tym czasie, podczas jednego z weekendowych przyjęć, ojciec przedstawił mi Izabelę. Nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Owszem, była atrakcyjna, ale przy tym także wyniosła i zmanierowana i, co tu dużo mówić, nie miała w sobie nic interesującego.

– Co o niej sądzisz, synu? – zapytał mnie ojciec po bankiecie.

– Wydaje się miła i sympatyczna – odpowiedziałem zgodnie z jego oczekiwaniami.

– To dobrze, bo od teraz będziesz ją częściej widywał.

– A czemuż to? – zapytałem, choć tak naprawdę nie musiałem.

– Bo musisz lepiej poznać swoją przyszłą żonę. Musisz dowiedzieć się, kim jest i co lubi.

– Moją przyszłą żonę?

– Tak. Razem z jej rodzicami postanowiliśmy, że za rok bierzecie ślub.

Następnego dnia zdobyłem się na odwagę, by porozmawiać o tym z matką.

– Mamo, nie chcę, żebyście aranżowali moje małżeństwo.

– Pawełku, mówisz jakbyśmy żyli w Indiach. Nikt nie chce aranżować twojego małżeństwa. My po prostu pomagamy ci zdobyć najlepszą partię.

– Ale ja nie chcę waszej pomocy. Sam chcę decydować, z kim się ożenię.

– Ale nie zdecydujesz – wtrącił się ojciec. – Nosisz moje nazwisko i nie splugawisz go małżeństwem z niżej urodzoną dziewczyną. Popatrz na mnie i matkę. Nas też zeswatali twoi dziadkowie i jesteśmy razem szczęśliwi.

Ojciec dziwnie pojmował małżeńskie szczęście. Nigdy nie widziałem, żeby trzymał mamę za rękę. Nie widziałem, żeby ją całował lub przytulał. Nie widziałem, żeby się śmiali i żartowali. Zawsze rozmawiali ze sobą w oficjalny, niemal służbowy sposób. I, choć trudno w to uwierzyć, nigdy nie dzielili ze sobą łóżka. Ojciec ma swoją sypialnię, a matka swoją. Tak ma wyglądać szczęśliwe małżeństwo? Trzymajcie mnie!

W tej jednej kwestii postanowiłem nie odpuszczać. Gdy powiedziałem stanowczo, że nie chcę żenić się z Izabelą, matka skryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać sztucznym, udawanym płaczem. „Gdzie popełniłam błąd, że tak mnie teraz traktujesz” – lamentowała. „I patrz, co narobiłeś!” – skarcił mnie ojciec. „Patrz, do jakiego stanu doprowadziłeś swoją biedną matkę! Idź do swojego pokoju i nie wychodź z niego do końca dnia”. A ja posłusznie poszedłem, jakbym był małym dzieckiem. Gdy teraz o tym myślę, wtedy jeszcze rzeczywiście nim byłem, choć wyglądałem jak mężczyzna.

W końcu musiałem się przeciwstawić

Po ślubie zamieszkaliśmy w posiadłości rodziców, bo oczywiście taka była ich wola. Ja dalej pracowałem w rodzinnej firmie, a Izabela dotrzymywała towarzystwa mojej matce. Wydaje się to niedorzeczne, ale po roku ja nadal właściwie nie znałem swojej żony. Czas dla siebie mieliśmy tylko wieczorami. Próbowałem z nią wówczas rozmawiać, ale wyglądało to żałośnie, bo kleiły się nam (gdybym wtedy pozwolił sobie użyć takiego pospolitego określenia, rodzice pewnie dostaliby zawału) wyłącznie tematy, które przystawały wyższym sferom.

Pewnego wieczora ojciec wezwał mnie na rozmowę do swojego gabinetu. Właściwie nie, nie na rozmowę, a na wysłuchanie jego woli. „Już czas, żebyś dał mi wnuka” – powiedział i odprawił mnie z zaleceniem, że im szybciej się za to zabiorę, tym lepiej. To podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Uświadomiłem sobie, że nie mogę już tak żyć. Najlepsze lata spędziłem na zaspokajaniu oczekiwań rodziców. Nigdy nie miałem prawdziwych przyjaciół ani prawdziwej dziewczyny. Musiałem położyć temu kres, póki jeszcze nie było za późno, by cokolwiek zrobić.

Kilka dni później poprosiłem rodziców i żonę o rozmowę. Położyłem na stole plik dokumentów.

– Co to jest? – zapytał ojciec i nie czekając na odpowiedź, zaczął czytać. – Czy to jakiś twój niesmaczny żart? W moim domu kładziesz na stół papiery rozwodowe?

– To nie jest żart. Nie jestem szczęśliwy z Izabelą i odnoszę wrażenie, że ona też nie jest zadowolona z naszego małżeństwa.

– To prawda – stwierdziła moja wkrótce była żona. – Nie wyszłam za mąż z własnej woli. Zaczyna nudzić mnie to życie i chętnie podpiszę te dokumenty.

Nawiązaliśmy nić porozumienia. Izabela spojrzała na mnie i po raz pierwszy szczerze się uśmiechnęła, jakby zrzuciła z barków ogromny ciężar. Chwyciła mnie za dłoń, mocno ją ścisnęła i puściła do mnie oczko. Zrozumiałem wtedy, że to zupełnie normalna dziewczyna, która chciała tego samego, czego chciałem ja – zwykłego życia.

– Nie zgadzam się! Oboje możecie o tym zapomnieć! W naszej rodzinie nigdy nie było rozwodu i to się nie zmieni! – wykrzykiwał ojciec.

– To zależy wyłącznie od nas – powiedziała Iza. Wstając od stołu, wyrwała papiery rozwodowe z ręki ojca. – Chodź, mężu. Zajmijmy się wreszcie naszymi sprawami.

Poszliśmy do nas i oboje podpisaliśmy dokumenty. Iza pocałowała mnie wówczas, gorąco jak nigdy wcześniej. „Dziękuję ci” – powiedziała.

Dam sobie radę bez nich

Niebawem nasze małżeństwo stało się przeszłością. A rodzice? Stwierdzili, że w rodzinie nie ma już dla mnie miejsca. Wydziedziczyli mnie, odebrali stanowisko i kazali opuścić dom. Jestem im za to wdzięczny, bo dzięki temu wreszcie dowiedziałem się, co znaczy żyć swoim życiem. Wreszcie mogę robić wszystko, czego wcześniej robić mi nie wypadało. Mogę nosić sneakersy, jeansy i zwykły t-shirt. Mogę pracować, gdzie chcę i spotykać się z kim chcę. Mogę wyskoczyć do baru na piwo, nie zastanawiając się, co wypada.

Poznałem nawet dziewczynę. Ma na imię Monika i jest wspaniała. Spotykamy się od kilku miesięcy, ale niczego nie planujemy. Po prostu, pozwalamy, by życie toczyło się swoim rytmem. Jest mi tylko przykro, że gdy czasami mijam rodziców na ulicy, oni odwracają głowę lub przechodzą na drugą stronę. Trudno. Skoro zdecydowali, że wolą nie mieć syna, niż mieć syna, który ośmiela się sam o sobie decydować, niech tak będzie. 

Czytaj także:
„Żona od lat się do mnie nie zbliżała. Przypominała sobie moje imię, gdy trzeba było naprawić kran i przepchnąć rury”
„Szefowa ciągle na mnie patrzyła, więc zacząłem ją podrywać. Uwiodłem ją, ale szybko pożegnałem się z etatem”
„Teściowa twierdzi, że jej syn zachorował przeze mnie. Uparłam się, żeby był przy porodzie, a jest na to zbyt delikatny”

Redakcja poleca

REKLAMA