W 2020 roku z dnia na dzień straciłam pracę. Byłam przerażona, załamana i nawet nie miałam na kogo się wściekać. Bo winny był tylko ten straszny koronawirus. Lecz kiedy już straciłam nadzieję, że będzie lepiej, los nagle się do mnie uśmiechnął.
Tak naprawdę miałam być mistrzynią olimpijską
Pływanie trenowałam od 4. roku życia. Na basen oddalony o 20 kilometrów od naszego miasta woziła mnie mama. Jako dziecko o mało się nie utopiła i uparła się, że koniecznie chce mnie nauczyć pływać. Okazało się, że mam do tego smykałkę. Mistrzyni szkoły, gminy okręgu, województwa.
Mama zmarła, gdy byłam w 8. klasie. Po jej śmierci starałam się jeszcze bardziej. Dla dziewczyny z małej miejscowości na wschodzie Polski pierwszy wyjazd na zawody w Europie to był szok. Uważałam, że tylko pływanie może otworzyć przede mną świat. Jako 16-latka pojechałam na mistrzostwa Europy juniorów. Byłam tuż poza podium.
Pamiętam, że tamtego ranka bardzo nie chciało mi się wstawać z łóżka. Było zimno, siąpił drobny deszcz. Ale się zmobilizowałam. Kolejne mistrzostwa Europy za kilka tygodni. Włożyłam ciepły sweter i pelerynę. I pojechałam. Na tej drodze łatwiej było spotkać krowę niż ciężarówkę. Nigdy nie dowiedziałam się, co tam robiła, bo kierowca nawet się nie zatrzymał. Samochód wyleciał zza zakrętu prosto na mnie. Kierowca odbił w ostatniej chwili w bok, ale zaczepił mnie zderzakiem. Przeleciałam przez kierownicę i straciłam przytomność.
Przeżyłam, ale miałam zdruzgotany bark
Wiedziałam, że z najbliższych mistrzostw nici, ale wierzyłam, że za rok będę gotowa. Niestety, kontuzja była zbyt poważna. Pomimo zabiegów i rehabilitacji moja lewa ręka już nigdy nie wróciła do pełnej sprawności. Jeszcze dziś zdarza mi się, że gdy gwałtownie podniosę ją do góry, czuję w barku kłujący ból. Musiałam pożegnać się z karierą zawodowego sportowca. Ale nie umiałam zupełnie zerwać z pływaniem. Udało mi się dostać na AWF. Zostałam trenerem. Przez lata pracowałam w klubach w Warszawie.
Miałam sukcesy, moi wychowankowie wygrywali w zawodach wojewódzkich i ogólnopolskich. Artura poznałam w pracy – był ojcem jednego z moich zawodników. Rozwodnikiem. Byliśmy razem prawie 10 lat. Zamieszkaliśmy u niego, moją kawalerkę wynajmowałam. Przestało nam się układać. A kiedy okazało się, że mój tata miał wylew, uznałam, że to doskonały pretekst, żeby się rozstać. W klubie wzięłam bezpłatny urlop i wróciłam do domu. Tata potrzebował opieki. Nie mógł sam chodzić, lekarze nie umieli powiedzieć, czy rehabilitacja przyniesie poprawę.
Codziennie woziłam go na ćwiczenia. Raz zostawiłam go tylko na 20 minut, żeby pojechać na zakupy. Kiedy wróciłam, tata leżał na podłodze.
– Chciałem sięgnąć po pilota, bo mi spadł, jak się zdrzemnąłem – tłumaczył.
Musiałam poszukać pomocy
Okazało się, że pani Teresa, nasza sąsiadka i pielęgniarka, jest już na emeryturze i chętnie posiedzi czasem z tatą. Wreszcie mogłam pójść sama na spacer. Dawno nie chodziłam po rodzinnym miasteczku. Okazało się, że za unijne pieniądze powstał tu duży kompleks sportowy, a w nim nowoczesny basen. Zaczęłam chodzić popływać, kiedy tylko pani Teresa mogła zostać z tatą.
Po pół roku mój szef z Warszawy zaczął się dopytywać, kiedy wracam. Nie wiedziałam, co robić. Potrzebowałam pracy, ale jednocześnie nie chciałam zostawiać taty samego. Któregoś dnia zaczepił mnie w holu barczysty mężczyzna w dresie.
– Pani Ania, prawda? Przepraszam, to małe miasto, więc ludzie plotkują. Wiem, że jest pani trenerem pływania. Ups, nie przedstawiłem się. Tomek, jestem kierownikiem tego ośrodka – facet wyciągnął rękę i uśmiechnął się przepraszająco. – Widzę panią u nas codziennie, to pomyślałem, że może szuka pani pracy? Od dawna myślę o zajęciach doszkalających na basenie. Może byłaby pani zainteresowana?
Nie namyślałam się długo. Nie tęskniłam za miastem. Mój rodzinny dom stał na obrzeżach miasteczka. Las miałam na wyciągnięcie ręki. Cisza, spokój.
2 lata temu mój tata zmarł. Nie przeżył kolejnego wylewu. Bez niego dom był strasznie pusty. Pozbierałam się po kilku miesiącach. Taty rzeczy oddałam do opieki społecznej. I zaczęłam remont domu. Byłam na kilku randkach, ale doszłam do wniosku, że nie potrzebuję teraz faceta. Za to przygarnęłam psa ze schroniska. Tosia jest kilkuletnią niedużą suczką. Myślałam, że będziemy razem biegać, ale okazało się, że mój pies woli wylegiwać się na kanapie.
Po śmierci ojca wiodłam proste życie. Pracowałam, uprawiałam ogródek, śpiewałam w chórze, chodziłam na niedzielne obiady do pani Teresy. Byłam spokojna i szczęśliwa. Pierwszy wiosenny lockdown jakoś przetrwaliśmy. Tomek miał różne pomysły. Zajęcia ogólnorozwojowe na dziedzińcu, wycieczki rowerowe. Zarabialiśmy mniej, kilka osób straciło pracę. Ciągle miałam pieniądze z wynajmu kawalerki.
Dotrwałam do lata, pełna nadziei na jutro
Kiedy ośrodek został znowu otwarty wydawało się, że teraz już będzie z górki. Latem na zajęcia zapisywało się wiele osób. Po miesiącach zamknięcia mieli po prostu potrzebę ruchu. Ale kiedy w październiku rząd po raz drugi zamknął baseny, dla naszego ośrodka nie było już ratunku.
– Anka. Nie damy rady dłużej. Muszę na dobre zamknąć ośrodek. I nie mogę nikomu dłużej płacić. To koniec, przynajmniej na jakiś czas. Wiesz, że bardzo mi przykro. Ale nie mam wyjścia – Tomek miał łzy w oczach.
Udawałam, że wszystko jest w porządku. Jak to mówią, nieszczęścia chodzą parami. Pod koniec października najemca mojego mieszkania w Warszawie stracił pracę i wrócił do Wałbrzycha. Nie miałam żadnych oszczędności. Wszystkie wydałam na remont, a potem na przetrwanie wiosny. Nie zostało mi już właściwie nic. W połowie listopada spotkałam na ulicy Tomka.
– Anka, mówiłaś że ta twoja kawalerka w Warszawie stoi pusta – zagadnął.
– A ktoś szuka mieszkania w stolicy?
– Wręcz przeciwnie. Moi przyjaciele z trójką dzieci szukają domu na wsi do wynajęcia. Już teraz. Twój by się świetnie nadał, blisko i do lasu i do cywilizacji. Dzieci uczą się w domu. Oni pracują zdalnie. Mówią, że jeszcze chwila w ich mieszkaniu i się pozabijają. Są gotowi dobrze zapłacić! I wynająć dom przynajmniej do stycznia.
Nie tęskniłam za miastem, ale wiedziałam, że to moja jedyna szansa.
Nowi lokatorzy wprowadzili się tydzień później
A ja i Tosia wylądowałyśmy w mieście. Trochę się bałam, że suczka się tu nie odnajdzie. Okazało się, że martwiłam się niepotrzebnie. Tosia w mieście czuje się jak ryba w wodzie. Podejrzewam, że tu mieszkała, zanim trafiła do schroniska. Wiadomość, że ferie będą w całym kraju w tym samym terminie, mnie bardzo ucieszyła. Bo moi lokatorzy zapytali, czy mogą zostać do połowy stycznia. A to oznaczało kolejną potrzebną wpłatę!
Spacerując z Tosią, trafiłam w okolice nowego apartamentowca, który wyrósł w mojej okolicy. Na płocie wisiało takie ogłoszenie: „Szukam kogoś do wyprowadzania psa na spacer”. Nawet chwili się nie zastanawiałam. Wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam. Odebrała kobieta.
– Czy ogłoszenie aktualne?
– Jak najbardziej.
Kiedy powiedziałam, że jestem akurat pod bramą, zostałam zaproszona na górę. Otworzyła mi pani koło 40-stki z małym kundlem pod pachą. Mile mnie zaskoczyła, bo spodziewałam się, że chodzi o yorka czy innego modnego pieska. Bardzo szybko się dogadałyśmy. Iwona przygarnęła Świderka ze schroniska na początku pandemii. Pracowała zdalnie, więc nie miała problemów z wyprowadzaniem psa. Ale jej szef zarządził, że każdy musi 3 razy w tygodniu przychodzić do pracy. Stąd ogłoszenie. Moja kariera „dogwalkerki” zaczęła się od trzech spacerów ze Świderkiem.
Szybko okazało się, że paru sąsiadów Iwony ma podobny problem. Dziś mam 4 podopiecznych. I Tosię. Są dni, że w ciągu dnia mam 5 spacerów – bo wszystkich pupili za jednym razem nie daję rady wyprowadzić. Spacerować bardzo lubię, słucham audiobooków i jeszcze zarabiam. Rozmawiałam niedawno z Tomkiem. Mówi, że szuka sponsora i jak tylko to będzie możliwe, chce otworzyć basen.
– Twoja posada, jak tylko będziesz ją chciała, czeka na ciebie. Twoi uczniowie ciągle mnie zaczepiają na ulicy. Pytają, kiedy otwieramy i czy pani Ania wróci.
Potwierdziłam, że jak tylko będzie dla mnie praca i odzyskam swój dom – natychmiast wracam. W mieście jest fajnie, ale w domu najlepiej. Czasem zadaję sobie pytanie dlaczego moje życie nie potoczyło się tak, jak marzyłam. Mogłam w tym momencie odbierać medal olimpijski... Mogłam być gwiazdą sportu, której twarz zdobiłaby miejskie billboardy...
Koleżanki ze szkolnej ławki pewnie kpią, że miałam o sobie wielkie mniemanie, a skończyłam gorzej niż one. A jednak mam poczucie, że kilka psów, wiejski dom po rodzicach i praca na basenie to właśnie spełnienie moich marzeń. Czasem wydaje nam się, że musimy zdobyć szczyt, kiedy prawdziwe szczęście znajduje się już za pagórkiem.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”