Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłem. Stał oddalony od ulicy o kilka metrów, trzypiętrowy, z wykuszami, gargulcami i wysokimi oknami. Secesja. Ten budynek był jak zamek z baśni o dobrej wróżce, która spełniła nasze marzenia.
Patrzyliśmy na niego szeroko otwartymi ustami
Miałem 12 lat, trzymałem za rękę mojego 6-letniego brata, Tadzika. Siostra Lenka, 2-letni szkrab, siedziała na ramionach ojca. Obok nich ciężko pokasływała mama. Zmarła kilka lat później na gruźlicę, ale przez te lata chyba naprawdę była szczęśliwa. Wreszcie miała prawdziwe mieszkanie – piękne, duże trzy pokoje z sufitami na niewyobrażalnej wysokości 3,5 metra. Okna weneckie w salonie, balkon. No i kuchnia – 15 metrów! Dla dużej rodziny. Jak nasza. Do tej pory mieszkaliśmy na 18 metrach kwadratowych. Wspólna kuchnia i ubikacja z trzema innymi rodzinami zajmującymi trzy pozostałe pokoje mieszkania, które kiedyś należało do przedwojennego lekarza.
Był rok 1960. Wojna skończyła się 15 lat wcześniej, ale kraj wciąż cierpiał na braki lokalowe. Nikt głośno nie narzekał, lecz każdy marzył o samodzielnym mieszkaniu. Kiedy więc dostaliśmy przydział w tym domu, i gdy zobaczyliśmy te ogromy przestrzeni, które możemy sami zajmować – poczuliśmy się jak w niebie. Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że mieszkanie dostaliśmy ze względu na zasługi mojego ojca. Fakt, wielu uznaje go za kanalię, który sprzedał się komunie. Jednak kiedy umierał, powiedział do mnie: „Franek, pamiętaj: dla rodziny prawdziwy opiekun gotów jest zaprzedać duszę diabłu. Dałem twojej matce dodatkowe lata życia, dzieciom matkę. Tylko Bóg może mnie sądzić”. Nie powiem, bym zgadzał się z nim tak do końca, uważam, że są pewne granice poświęcenia – jedną z nich jest kalkulacja, czy przypadkiem zniesmaczona rodzina nie odrzuci uzyskanych korzyści razem z miłością i szacunkiem do nas – ale poniekąd rozumiałem go.
Ja też dokonywałem poświęceń dla mojej rodziny
Może miałem szczęście, że nie musiałem wybierać między złem a gorszym złem.
– Dopóki życie cię nie wypróbuje, nie waż się osądzać – powiedziała kiedyś moja żona do naszej córki, która chciała odwrócić się od dziadka w czasach wyciągania tajnych teczek i upubliczniania jeszcze tajniejszych kryptonimów donosicieli i pracowników SB.
Moja żona była bardzo mądrą kobietą, kochałem ją tak mocno, jak mój ojciec matkę i jestem pewien, że aby ją uratować, przekroczyłbym wszelkie granice. A może nie. Jak powiedziała – to życie weryfikuje to, co o sobie myślimy. Chciałbym, byście zrozumieli, czym był dla mnie ten dom, to mieszkanie – spełnionym marzeniem, które wryło się w umysł i serce chłopca. Tu dojrzewałem, bawiłem się, płakałem i smuciłem. Tu umarła moja matka, tu straciłem dziewictwo. Tu rozwijałem umysł dyskusjami, uczyłem się oddzielać dobro od zła, i tu stawałem się tym, kim jestem teraz. Przeżyłem tu 55 lat. Wychowywałem dzieci, wnuki, przeżywałem rozkosze – i czarną rozpacz po śmierci żony lata temu. W pewnym momencie to mieszkanie stało się moją skorupą żółwia, moim ślimaczym domkiem, częścią mnie tak nierozdzielną, że bez niej nie byłbym już sobą.
Powiedzieli, że muszę się wynieść
Siedziałem właśnie przy śniadaniu, rozwiązywałem krzyżówkę. Do pracy szedłem na drugą zmianę. Oczywiście jestem emerytem, ale mam także dzieci i wnuki, którym trzeba pomóc, więc dorabiałem. Aktualnie jako ochroniarz na parkingu. Byłem wcześniej taksówkarzem, lecz wzrok mi się popsuł i nie przeszedłem badań lekarskich. No i cukrzyca. Nieważne. Tak więc siedzę przy stole w mojej pięknej kuchni, w domu cisza, bo wszyscy poszli…
Nie myślicie chyba, że w mieszkaniu jestem sam? Jeden pokój zajmuje córka z mężem, a drugi dwójka jej dzieci… I nagle dzwonek do drzwi. Poszedłem otworzyć, myślałem że może listonosz. Nie. Pani z administracji. Znałem ją z widzenia.
– Dzień dobry, panie Franciszku – powiedziała. – Musimy porozmawiać.
Powiedziała to takim tonem, że mnie mróz zdjął. Zaprosiłem kobietę do kuchni, dałem herbaty. Mieszała w szklance łyżeczką i mieszała, jakby nasypała tam z pół kilo cukru.
– Musieliśmy oddać dom dawnemu właścicielowi – w końcu wypaliła.
– Słucham? – nie zrozumiałem. – To nie miasto jest właścicielem?
– Było, ale wie pan, teraz wszystko oddaje się byłym właścicielom. Wnuk dawnego kamienicznika przyjechał z Niemiec, ze wszystkimi dokumentami. Sprawdzaliśmy ich autentyczność chyba pół roku, ale nic niewłaściwego nie dało się znaleźć. To jego dom.
– I co teraz? – spytałem, jeszcze nie rozumiejąc; nie chcąc zrozumieć.
Urzędniczka westchnęła.
– Daj Boże, że lokatorzy nie będą mieli kłopotów. Przekazanie nastąpi za miesiąc – dodała.
W domu jest osiem mieszkań. Jeszcze tego samego dnia zebraliśmy się u sąsiadki z parteru, bo miała największy salon. Wszystkie mieszkania są komunalne. Choć od wielu lat staraliśmy się je wykupić, to właśnie dlatego, że własność była nieuregulowana, miasto nie mogło nam ich sprzedać. Tak więc byliśmy zwykłymi najemcami lokali, których właściciel właśnie się zmienił.
– Słyszałem – powiedział sąsiad z pierwszego, dziennikarz jakiegoś niszowego pisemka – że nowi właściciele zaczną od podniesienia czynszu.
– Nie ma się co dziwić – wtrąciła się sąsiadka z piętra, księgowa. – Urealniają opłaty. Nie czarujmy się, nasza administracja od lat niewiele tu zrobiła. Dach na strychu przecieka, piwnice gniją, trzeba otynkować dom, naprawić schody… Myślicie, że nowy właściciel zapłaci za wszystko z własnej kieszeni, i wystarczy mu tylko nasza wdzięczność?
– A może on zechce nas wyrzucić! – jęknęła ta z parteru.
Jest ode mnie starsza o jakieś dziesięć lat i mieszka tu dłużej niż ja. Zapadła cisza. A potem zaczęliśmy się przerzucać katastroficznymi wizjami, pomysłami na ocalenie, niektórzy wznosili buntownicze okrzyki, że oni nie pozwolą… i tak dalej.
Ale tak naprawdę nic nie mogliśmy zrobić
Miesiąc później pojawił się pełnomocnik nowego właściciela. Czarny scenariusz Zalewskiej zaczynał się sprawdzać. Pełnomocnik przedstawił wyliczenia i wyszło na to, że powinniśmy płacić dwa razy większy czynsz.
– Trzeba wyremontować dach, zebrać na otynkowanie, osuszyć piwnice – wyliczał rzeczowym tonem.
– To nie nasza sprawa – odezwał się hydraulik z pierwszego piętra; mój przyjaciel z dzieciństwa. – My płacimy czynsz. To obowiązek właściciela, by zapewnił lokatorom godziwe warunki mieszkania.
Z nim zawsze był ten problem – nigdy nie pomyślał, co i do kogo mówi. Walił prawdę (a przynajmniej swoją wersję prawdy) natychmiast, jak tylko przyszła mu do głowy. Ciągle miał przez to kłopoty. Ale był też szefem związku w swojej firmie, bo najlepiej się wykłócał. Tylko że tu nie była na to ani pora, ani miejsce. Pełnomocnik tylko uśmiechnął się pod wąsem. I nie był to miły uśmiech.
– Oczywiście, ma pan rację. To obowiązek właściciela – odparł. – A właściciel chce doprowadzić ten budynek do doskonałego stanu. Będzie generalny remont, wymiana instalacji, modernizacja oświetlenia, wymienimy też podłogi w korytarzach na granity, słowem, dom będzie wyglądał jak pałac.
Podczas gdy część lokatorów słysząc to, uśmiechała się szeroko, ja czułem, jak ogarnia mnie przerażenie. I miałem rację.
– To będzie luksusowy budynek – kończył pełnomocnik. – A za luksusy płaci się odpowiednio wysoki czynsz. Kogo nie będzie na to stać… Cóż, nikogo siłą zatrzymywać nie będziemy.
Za słabi na tę walkę jesteśmy
Kolejne miesiące chodzenia po prawnikach, fundacjach ochrony lokatorów itp. udowodniły nam, że stoimy na przegranej pozycji. Owszem, dopóki będziemy płacić czynsz, nowy właściciel nie może nas eksmitować, tak jest w zawartej umowie z miastem. Ale z każdą modernizacją domu zmieniała się wycena i właściciel legalnie podnosił czynsz. W końcu doszedł do poziomu, który był nie do udźwignięcia dla kolejnych lokatorów. Wyprowadzali się jeden po drugim. Kilka miesięcy później moja córka też powiedziała, że ona już nie może więcej płacić. Że to nie ma sensu. Bo podwyżek końca nie widać. I nie stać nas na to. Wyprowadziła się do rodziców męża i mieszkają we czwórkę w jednym pokoju. Zostałem sam.
Czynsz doszedł do 1,5 tysiąca złotych. Cała moja emerytura. Sprawdziłem w gazecie: za wynajem tak dużego mieszkania w tej dzielnicy miasta w dobrze zachowanym domu ludzie płacą i 2,5 tysiąca. Czyli wszystko, co zarabiam. Wiem, że muszę się wyprowadzić. Oczywiście właściciel powinien mi zapewnić mieszkanie zastępcze. Widziałem je. Po 40 latach pracy jako kierowca karetki pogotowia zakończę życie w malutkiej kawalerce w rozpadającej się kamienicy śmierdzącej zastałym moczem i szczurami.
Moje życie zatoczyło koło. I dzisiaj, kiedy tak ostatni raz siedzę przy stole w mojej pięknej kuchni, którą tyle razy remontowałem, jakby była moja własna, słyszę echo minionego życia drgające w ścianach mieszkania. W ścianach mojego domu. Tak trudno mi odejść. Wiem, wszystko jest zgodne z prawem. Tylko dlaczego czuję, że to tak cholernie niesprawiedliwe?
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”