Jestem emerytowaną lekarką, uczciwą i spokojną obywatelką. Z policją miałam do czynienia tylko raz, jak jeszcze nazywała się milicją. Nie prowadzę też samochodu, więc nawet drogówka nigdy mnie nie zatrzymała. Trzy miesiące temu siedziałam sobie w tramwaju z nosem w książce, nieświadoma, co dzieje się dookoła. Nagle ktoś zaczął mnie szarpać za rękaw.
Byłam zaskoczona
– To ta, to ta? – pytał młody człowiek.
Podniosłam wzrok. Stojący przy drzwiach starszy pan wymachiwał laską i wykrzykiwał w moim kierunku:
– Złodziejki! Poznaję je! Okradły mnie. Tak, ta i ta druga. Trzymać je! Policja!
Rozglądałam się zdezorientowana. Zauważyłam, że kilku panów szarpie się też z inną kobietą, dużo młodszą ode mnie.
Zanim zdążyłam zaprotestować, zostałam wyciągnięta na przystanek. Tak samo ta druga kobieta. Za nami sunął starszy pan i krewka pani wymachująca bojowo parasolem i pohukująca: „Policję wzywać! Policję!”
Już na zewnątrz próbowałam grzecznie tłumaczyć, żeby przestano mnie szarpać, bo to jakieś nieporozumienie, które na pewno się zaraz wyjaśni. Nikt jednak nie dawał mi wiary. Wszyscy z wypiekami na twarzy słuchali opowieści starszego pana o tym, że kilka dni wcześniej obie przyszłyśmy do jego mieszkania i pod pretekstem zbierania pieniędzy na jakąś fundację, ukradłyśmy całe jego oszczędności.
– Oddacie mi wszystko! Co do złotówki – wymachiwał mi pięścią przed nosem.
– Ale przecież ja nawet nie znam tej kobiety… – spróbowałam z innej strony, zakładając, że może ta druga zatrzymana rzeczywiście jest jakąś złodziejką.
Choć prawda jest taka, że druga ofiara obywatelskiego aresztu protestowała równie żarliwie co ja. I też jakoś nie wyglądała mi na osobę, która wie, o co chodzi.
Podobno byłam oszustką
Gdy na przystanku pojawiła się policja, odetchnęłam z ulgą. „Zaraz się wszystko wyjaśni” – pomyślałam z nadzieją.
Bardzo się myliłam. Patrol wysłuchał obu stron, po czym zapakował nas do radiowozu i pojechałyśmy na komisariat. Tam usłyszałam zarzuty. Okazało się, że w naszym miasteczku doszło do serii kradzieży w mieszkaniach starszych osób. Odwiedzały je dwie kobiety: jedna koło 40, druga – w moim wieku.
Działały zawsze według tego samego schematu. Najpierw opowiadały o swojej fundacji, pokazywały zdjęcia chorych dzieci i prosiły o wsparcie. Potem gdy właściciel mieszkania szedł po pieniądze, jedna z oszustek pod pretekstem odwiedzenia toalety szła za nim. Podpatrywała, gdzie starszy człowiek trzyma oszczędności i gdy wracał, okradała go. Starszy pan z autobusu był jedną z ostatnich ofiar. Nie miał cienia wątpliwości, że ja i ta druga kobieta jesteśmy oszustkami.
– Panowie. Ja nie znam tej pani. Nie mam pojęcia, czy jest złodziejką, czy nie. Ale ja nie mam z tym nic wspólnego – tłumaczyłam uparcie, ale bez skutku.
Nikt mi nie wierzył
Sprawdziłam w kalendarzu, co robiłam w dniu, w którym doszło do kradzieży. Takie zapiski robię od lat. Przydają się.
– O, tu mam zapisane. Byliśmy z mężem w sklepie, kupowaliśmy farbę, bo w weekend mieliśmy malowanie. Na pewno mam w domu rachunki.
Gdy przesłuchujący mnie policjant wyszedł z pokoju, byłam pewna, że za chwilę wszystko się skończy. Wrócę do domu, i popijając z mężem herbatę, będę się śmiać z mojej dziwnej przygody.
Policjant wrócił i zaczął cytować paragrafy i recytować, że zostaję zatrzymana na 48 godzin. Ugięły się pode mną nogi. Ocknęłam się na podłodze, potrząsała mną wystraszona młoda funkcjonariuszka.
– No co pani wyprawia? – ofuknęła mnie, gdy zobaczyła, że żyję.
Próbowałam jeszcze protestować, ale usłyszałam, że oprócz rozpoznania przez starszego pana, na moją niekorzyść przemawia też psychologiczny profil sprawcy, do którego ponoć idealnie pasowałam.
– Bo jest pani inteligentna – doprecyzował stojący obok policjant.
To było absurdalne
Gdybym nie była tak przerażona, zapewne parsknęłabym śmiechem, takie to było wszystko absurdalne. Nagle przypomniałam sobie, że mój mąż od kilku godzin spodziewa się mnie w domu. Pewnie dzwonił już do mnie sto razy (komórkę zabrano mi na komisariacie), a teraz obdzwania szpitale.
– Czy ktoś może chociaż zadzwonić do mojego męża? – poprosiłam cicho.
Policjantka spojrzała na mnie łagodniej. Chyba było jej mnie szkoda.
– Oczywiście. Skontaktujemy się z nim. Może chce też pani zadzwonić do swojego adwokata? – zapytała.
Adwokata? Policjantka wyczytała z mojego spojrzenia, co chciałam jej przekazać.
– No tak, nie ma pani adwokata. Poproszę pani męża, żeby kogoś poszukał.
A potem trafiłam do celi. Żelazna prycza, szorstki koc, poduszka, w kącie umywalka i sedes. Dostałam butelkę wody, ale nic do jedzenia. Podobno zatrzymanym posiłki przysługują dopiero od śniadania.
Nagle zdałam sobie sprawę, że nic nie jadłam od prawie 12 godzin. I choć w ogóle nie czułam głodu, myśl o domu, mężu i kolacji sprawiła, że zaczęłam płakać. Ryczałam przez dobry kwadrans.
Do rana nie zmrużyłam oka. O 7.00 drzwi się otworzyły i duża, smutna strażniczka bez słowa postawiła mi na pryczy tacę ze śniadaniem. Była to najpodlejsza kawa jaką w życiu piłam, ale za to ciepła. To wystarczyło, by smakowała jak rarytas. Dostałam też jajko na twardo, chleb i trochę marmolady. Odzyskałam trochę energii. Umyłam palcem zęby w zimnej wodzie, przemyłam twarz. „Koniec użalania się nad sobą, pora przystąpić do kontrataku” – pomyślałam.
Potrzebowałam adwokata
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Musiałam czekać, aż ktoś przyjdzie i zabierze mnie na kolejne przesłuchanie. Minęło kolejnych kilka godzin. Wreszcie usłyszałam chrobot kluczy w zamku i funkcjonariuszka fuknęła na mnie:
– Za mną.
W pokoju oprócz policjanta, który wypytywał mnie poprzedniego dnia, siedziała młoda, elegancko ubrana kobieta.
– Joanna M. Jestem pani adwokatką – przedstawiła się.
Odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej miałam wreszcie kogoś po swojej stronie. Oczywiście zmartwiłam się, że jest taka młoda. Czy ona w ogóle cokolwiek potrafi? Czy da radę wyciągnąć mnie z kłopotów? No, ale nie miałam wyboru i musiałam zdać się na nią.
– Proszę zostawić mnie z moją klientką. Nie miałam jeszcze okazji poznać jej wersji zdarzeń – zażądała adwokatka, a policjant karnie wstał i ruszył w stronę drzwi. – I proszę nam przynieść dwie kawy.
Po chwili drzwi pokoju otworzyły się i na stole pojawiła się taca z dwoma gorącymi kubkami. Upiłam łyk kawy bez większej nadziei, ale o dziwo, to nie była ta sama lura, którą podano mi rano. Pani mecenas znała postawione mi zarzuty. Powiedziałam jej, że nie mam pojęcia, kim jest kobieta, którą zatrzymano razem ze mną. A w dniu, w którym starszego pana okradziono, byłam z mężem na zakupach, w domu mam rachunki.
– Można sprawdzić monitoring w markecie – dodałam. – Na pewno mają…
30 strasznych godzin
Gdy policjanci wrócili do pokoju, adwokatka popatrzyła na nich surowo. A kiedy zaczęła mówić, strzelała słowami jak z karabinu maszynowego. Wygarnęła im, że zatrzymali mnie tylko na podstawie słów starszego pana, a po ustaleniu, że jestem niekarana, mam nieskazitelną opinię, stały meldunek i moich wyjaśnieniach, gdzie byłam feralnego dnia, powinni natychmiast zwolnić mnie do domu. Że nie mieli podstaw, by mnie zatrzymać, bo nie istniało ryzyko ucieczki. Oraz że jedyną rzeczą, jaką mogą zrobić w tej chwili, to natychmiast mnie wypuścić.
Ku mojemu zdumieniu, policjanci siedzieli z głowami spuszczonymi jak uczniaki. Nie miałam pojęcia, skąd mój mąż wytrzasnął taką zawodniczkę. Ale dziękowałam Bogu, że to zrobił.
Od tego momentu sprawy zaczęły się wreszcie toczyć we właściwym kierunku. Papierologia potrwała jeszcze ze dwie godziny. Podpisałam kilkanaście dokumentów, dostałam z depozytu moją torbę i wreszcie wyszłam na ulicę, prosto w ramiona mojego męża.
– Kochanie, już po wszystkim, jedziemy do domu – szeptał mi do ucha Maciek, a ja szlochałam mu w ramię jak dziecko.
Od momentu, gdy wsiadłam do tego tramwaju, minęło 30 godzin…
Oczywiście to nie był koniec. Zostałam zwolniona do domu, ale cały czas pozostawałam podejrzaną w sprawie serii kradzieży. Zaczęły się przesłuchania w prokuraturze. Na szczęście miałam po swojej stronie mecenas M.
Broniła mnie skutecznie
– Kiedy do mnie zadzwonili, powiedzieli, co się stało i poradzili, żebym załatwił ci obrońcę, przypomniało mi się, jak Tadeusz z księgowości chwalił się nieraz swoją córką. Że skończyła prawo, zrobiła aplikację… Nie miałem pojęcia, czy jest dobra czy nie, ale to był jedyny pomysł, jaki mi przyszedł do głowy. Mieliśmy szczęście – opowiadał.
Podczas kolejnych wizyt w prokuraturze adwokatka punkt po punkcie wykazywała, że oskarżenie nie trzyma się kupy.
– Dlaczego policja nie zadała sobie trudu, by ustalić, czy obie zatrzymane kobiety w ogóle się znały? Nie ma na to żadnych dowodów. Z bilingów ich telefonów wynika, że nigdy się ze sobą nie kontaktowały. Nie mają wspólnych znajomych. Dlaczego nie sprawdzono alibi mojej klientki? Nagrania z kamer, logowanie jej telefonu, rachunki ze sklepu – wszystko to pokazuje, że nie mogła być jednocześnie w dwóch dzielnicach miasta. – Moja klienta jest szanowaną obywatelką, lekarzem, osobą dość majętną. Nie ma żadnych przesłanek, by sądzić, że zajmowała się krążeniem po domach i okradaniem starszych osób – grzmiała mecenas.
Śledztwo prokuratury trwało prawie trzy miesiące. W rezultacie i ja, i ta druga kobieta zostałyśmy całkowicie oczyszczone z zarzutów. Prawdziwych sprawców nie znaleziono i sprawa została umorzona.
W dniu, w którym mecenas M. poinformowała mnie, że wszystko naprawdę się skończyło, po raz pierwszy od 20 lat się upiłam. I po raz pierwszy spokojnie, bez proszków, przespałam noc.
Takiego finału się nie spodziewałam
Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy. Za oknem świeciło słońce, uznałam więc, że dobrze mi zrobi spacer. Wyszłam przed blok i zamarłam. Na podwórku stał starszy pan, ten, który oskarżył mnie o kradzież. Rozejrzałam się dookoła – żywego ducha. Czyżby mężczyzna postanowił samodzielnie odzyskać swoje pieniądze i wymierzyć mi karę? Zobaczył moje przerażenie. Zza pleców wyciągnął bukiet róż.
– Proszę się nie bać, przyszedłem przeprosić. I błagać o wybaczenie – zawołał.
Odetchnęłam z ulgą. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że mężczyzna ma łzy w oczach. Zrobiło mi się go szkoda. Zaczęliśmy rozmawiać, w rezultacie zaprosiłam go na górę na herbatę.
– Pani Halino, ja bardzo przepraszam. Bardzo. Jest mi niezmiernie głupio. Narobiłem pani kłopotów i nie da się tego już cofnąć, ale proszę mi wierzyć – ja naprawdę byłem tamtego poranka pewny, że rozpoznałem złodziejki. Musi pani zrozumieć, moja żona tak się przejęła utratą oszczędności, trafiła do szpitala… To było wszystko, co mieliśmy. Byłem zrozpaczony i chyba widziałem, co chciałem zobaczyć. Tamta druga pani miała podobny płaszcz do jednej ze złodziejek. A jak uznałem, że to ona, to zacząłem szukać jej wspólniczki. I zobaczyłem panią, z fryzurą trochę podobną do starszej
ze złodziejek. Tak bardzo chciałem odzyskać nasze pieniądze! Tak bardzo… – starszy pan rozkleił się zupełnie.
Miałam ochotę opowiedzieć mu o tych okropnych 30 godzinach spędzonych w areszcie, o moich nerwach, nieprzespanych nocach, o dziwnych spojrzeniach sąsiadów, bo plotki się szybko rozchodzą. Ale zamiast tego dolałam mu herbaty i ukroiłam kawałek placka ze śliwkami.
– Proszę nie płakać. Wybaczam panu – powiedziałam tak po prostu.
Poczułam ulgę. Zrozumiałam, że dopiero w tym momencie cała ta sprawa naprawdę została dla mnie zamknięta.
Czytaj także: „By pozbyć się długów, musiałam sprzedać rodzinne pamiątki. Wiedziałam, że babcia mi tego nie wybaczy”
„Gdy mąż podniósł na mnie rękę, uciekłam do rodziców. Mama kazała mi to znosić, bo taka jest rola żony”
„Zatrudniłam kobietę po przejściach, a to była złodziejka. Bezczelnie napchała sobie do kieszeni 40 tysięcy i uciekła”