„Całe miasteczko się ze mnie śmiało, bo szukałam idealnego faceta, zamiast brać, co podleci. Ale było warto czekać”

Para w parku fot. iStock by Getty Images, mammuth
„Małżeństwo mojej babci było wykalkulowane, więc nie szczędziła ona złośliwych komentarzy na mój temat. Twierdziła, że wyszła na tym w życiu o wiele lepiej, niż gdyby kierowała się jakimiś romantycznymi uczuciami. Cała rodzina była podobnego zdania”.
/ 04.10.2024 22:00
Para w parku fot. iStock by Getty Images, mammuth

Gdy po zdanej maturze zdecydowałam się na studia, całe moje miasteczko sądziło, że przeprowadzam się do Warszawy tylko po to, by znaleźć tam sobie męża. No bo czego innego miałabym tam szukać? Przecież edukacja nie jest mi do niczego potrzebna, skoro i tak w przyszłości czeka na mnie prowadzenie rodzinnego interesu – sklepiku z artykułami spożywczymi. Niektórzy uważali wręcz, że mogłabym od razu stanąć za kasą w naszym sklepie, bo w końcu w najbliższej okolicy też mogę znaleźć sporo dobrych kandydatów na męża. Po co więc szukać faceta aż w stolicy?

Jak na złość, po ukończeniu studiów powróciłam w rodzinne strony jako singielka. A może inaczej mówiąc – zdaniem co poniektórych – jako stara panna, która przekroczyła już ćwierć wieku. Od razu posypały się głosy, że widocznie coś jest ze mną nie tak, bo inaczej dawno bym się już z kimś związała. Nic nie dawało tłumaczenie, że po prostu jeszcze nie poznałam tej właściwej osoby. Spotkałam się wyłącznie z osądzaniem, bo nikt w tej okolicy nie rozumiał mojego podejścia.

Gdy rozprawiałam o mojej wymarzonej bratniej duszy, wszyscy spoglądali na mnie jak na wariatkę i stukali się w czoła. No bo jak rozumieć te brednie o „drugiej połówce”? Przecież to jakieś głupoty z książek dla nastolatek! Moje szkolne przyjaciółki zdobywały okolicznych facetów, zakładały rodziny i rodziły dzieci, podczas gdy ja nadal wierzyłam, że spotkam „tego jedynego”.

Moja babcia przodowała w docinkach

Próbowałam nie zwracać uwagi na uszczypliwe komentarze otaczających mnie osób, ale przyznaję, że przychodziło mi to z trudem.

– No powiedz, jak długo jeszcze będziesz trzymać w tajemnicy tego swojego wybranka? – dokuczali mi z przekąsem.

Pewna moja krewna posunęła się do tego, że mnie śledziła. Pewnego razu wybrałam się do teatru – tak po prostu, samotnie. Kuzynce w głowie nie mieściło się, że faktycznie chodziło o obejrzenie sztuki; była pewna, że jest to tylko przykrywka dla jakiejś randki. Nie była w stanie uwierzyć, kiedy dowiedziała się prawdy.

Nikt jednak nie opanował sztuki rzucania złośliwych uwag w takim stopniu, jak moja babcia. Ponoć poślubiła dziadka nie z miłości, a z wyrachowania i twierdziła, że to bardziej jej się opłaciło niż kierowanie się porywami serca. Ich małżeństwo było transakcją biznesową – ona, choć piękna, nie miała grosza przy duszy, on z kolei był szpetny i sporo od niej starszy, ale za miał gruby portfel. Dzięki majątkowi dziadka rodzina dorobiła się kamienicy przy rynku, toteż babcia nie ma w sobie za grosz romantyzmu.

Domu za to nie zbudujesz! – powtarzała często, a kiedy doszła do wniosku, że mi odbiło, jej docinki nie miały końca.

– Ten kącik przy stole jest zarezerwowany dla Marty, bo i tak została już starą panną! – musiałam wysłuchiwać podobnych docinek zawsze, kiedy spotykaliśmy się w rodzinnym gronie.

Babcia pozwoliła sobie nawet na dziwne sugestie dotyczące mojej orientacji. Sęk w tym, że nie miałam nawet żadnej przyjaciółki, z którą łączyłaby mnie jakaś szczególna zażyłość.

Pewnego razu dała mi tajemniczy prezent

– Dzięki temu będziesz miała przynajmniej trochę miłości w życiu – rzuciła.

W kartonie siedział cudny, malutki kotek, słodko miaucząc!

„No tak”, pomyślałam z pewną goryczą – „przecież każda stara panna musi mieć kota”. Mimo wszystko ten mały futrzak był przesłodki. Nazwałam go Filemon i bardzo szybko się z nim zżyłam. Kiciuś miał rudawe futro z delikatnymi paskami, a wyrósł na prawdziwego olbrzyma z imponującym ogonem. Wyglądał jak prawdziwy tygrys!

Zaczęłam regularnie wychodzić z nim na spacery, trzymając go na długiej smyczy. Sprawiło to, że ludzie w miasteczku patrzyli na mnie jeszcze gorzej. Tutaj nawet wyprowadzanie na smyczy psa jest uważane za dziwactwo, a co dopiero kota...

– Już nikt w naszej okolicy nie patrzy na ciebie poważnie. A przyjezdnych nie mamy tu za wielu – dogryzała mi babcia.

Nie mam pojęcia, czy to, co później przydarzyło się mojemu nieszczęsnemu kotkowi, było powiązane ze mną i tym, że futrzak niweczy wszystkie moje szanse na ślub. Nawet nie śmiem podejrzewać, że ktokolwiek z moich najbliższych był zamieszany w całe to zajście! Mam nadzieję, że to był czysty zbieg okoliczności. Ewentualnie sprawka jakichś wrednych, nieznajomych osób. Ktoś próbował wysłać Filemona na tamten świat…

Nie ma już żadnej nadziei!

Pamiętam jak tego lata, chyba na początku miesiąca, chciałam nakarmić mojego kota. Wołałam go parę razy, ale wciąż się nie zjawiał. Wydało mi się to co najmniej nietypowe, dlatego ruszyłam na poszukiwania, najpierw po pokojach, a później na zewnątrz. Nigdzie nie mogłam go jednak znaleźć. Mój Filemon dosłownie rozpłynął się w powietrzu.

Pełna frustracji, poprosiłam domowników o pomoc w poszukiwaniach. Szczerze wątpię, czy nasze starania przyniosłyby jakikolwiek rezultat, gdyby nie splot okoliczności – piłka dzieciaków z sąsiedztwa przypadkowo wylądowała na dachu.

Malcy wspięli się na górę, żeby ją odzyskać.

– Pani Marto, znaleźliśmy pani kota! Jest tutaj, na dachu! – usłyszałam donośne krzyki chłopaków.

Mój kocur Filemon leżał ledwo żywy na dachu budynku. Do tej pory nie mam pojęcia, czy sam się tam dostał, czy może ktoś go tam podrzucił. Stan, w jakim się znajdował, był opłakany. Mimo że zbliżał się wieczór, czym prędzej zabrałam go do weterynarza. W naszej mieścinie jest tylko jeden lekarz, który chyba lepiej zna się na leczeniu bydła niż zwierząt domowych, ale to musiało wystarczyć. To była moja ostatnia deska ratunku, która jednak okazała się złudna, bo gdy dotarłam na miejsce, przychodnia była zamknięta na cztery spusty.

Pojechali na urlop! – usłyszałam tylko od sąsiadki, która akurat podlewała grządki. – Ale jutro z samego rana powinien być tu taki facet, co robi za zastępstwo pana doktora.

Miałam tyle czekać?! Niemożliwe, żeby mój kociak dożył do rana! Zaczęłam szlochać w rozpaczy, nie mogąc opanować emocji. Zabrakło mi tchu, a moje ciało było jakby sparaliżowane tymi przeklętymi, zamkniętymi drzwiami! Tkwiłam tam, roniąc łzy jak jakaś wariatka. W głębi serca czułam, że dla Filemona nie ma już nadziei, bo przecież o tej porze nie znajdę dla niego żadnej pomocy! W dużych miastach zapewne funkcjonują jakieś całodobowe pogotowia weterynaryjne, ale do najbliższego z nich dzieliło mnie ponad pięćdziesiąt kilometrów i nie byłam pewna, czy Filemonek przetrwałby taką wyprawę. Cóż, nie miałam jednak innego wyjścia...

Ruszałam już do domu, żeby poprosić tatę o podwiezienie mnie do miasta, kiedy nagle obok mnie zaparkowało auto. Z pojazdu wyszedł mężczyzna i zaczął otwierać drzwi do lecznicy. Stanęłam jak wryta, nie mogąc się ruszyć.

– Przyszła pani z kotem do weterynarza? – zapytał, patrząc w moją stronę.

– Tak, dokładnie tak! – odparłam podniesionym głosem, czując jak wstępuje we mnie nadzieja.

– W takim razie proszę wejść do środka – powiedział z sympatycznym uśmiechem na twarzy.

To był prawdziwy cud... Później ten lekarz wytłumaczył mi, że początkowo planował przyjechać dopiero jutro z samego rana, ale zorientował się, że zostawił w przychodni telefon i musiał po niego wrócić. Przebadał Filemona, podał mu leki na wymioty i na wzmocnienie pracy serca, a następnie z troską w głosie oświadczył, że stan mojego kota jest poważny i nie ma pewności, czy przeżyje.

– W tej chwili wszystko zależy od tego, w jakiej zwierzak jest kondycji i jak bardzo chce walczyć o życie – ocenił weterynarz. – No i od tego, jak mocno panią kocha – dorzucił z uśmiechem, z niewiadomych przyczyn spoglądając mi prosto w oczy.

Facet okazał się naprawdę sympatyczny. Przez cały czas był taki miły. Zawiózł mnie wraz z moim kotem aż pod samą klatkę. No jasne, że babcia to wypatrzyła i od razu przyfrunęła, wypytując kim jest ten przystojniak. Nawet jej nie odpowiedziałam. Całą nockę czuwałam przy Filku, nasłuchując jego niespokojnego oddechu i pilnując, żeby się nie udławił tym, co zwrócił. Wtedy zupełnie nie myślałam o żadnym weterynarzu!

Istnienie bratniej duszy to nie fikcja

Okazało się, że moja osoba zaprzątała jednak jego myśli, ponieważ kolejnego poranka zadzwonił, dopytując się o stan Filusia. Byłam zaskoczona, że zdobył mój numer, ale doszłam do wniosku, że pewnie wyciągnął go z kociej „karty pacjenta”.

– Dzięki. Wydaje mi się, że dzisiaj ma się trochę lepiej w porównaniu do wczorajszego dnia – powiedziałam szczerze.

– O ile pani nie ma nic przeciwko, to wstąpiłbym do was po obiedzie, żeby sprawdzić co z jego zdrowiem.

Przystałam na propozycję bez wahania, myśląc, że lekarzowi chodzi wyłącznie o stan mojego zwierzaka. Moja babcia zareagowała na jego przybycie wprost histerycznie, zupełnie tak, jakby przybył oświadczyć się jej samej! Wyciągnęła cały swój arsenał wdzięku, raczyła przybysza kawusią i ciasteczkami. Czułam się potwornie niezręcznie.

On tymczasem gawędził z nią luźno, a wychodząc, powiedział, że jest bardzo sympatyczna.

Wpadłaś mu w oko! – wykrzyknęła babcia, gdy tylko weterynarz się ulotnił.

Dosłownie oszalała z radości, a ja za nic nie umiałam sprowadzić jej na ziemię. Nie miałam wątpliwości, że spotka ją srogi zawód, bo przecież temu mężczyźnie zależało tylko na tym, żeby kot był zdrowy i miał się dobrze. Ech, najwyraźniej byłam wtedy tak przejęta moim Filemonem, że wydawało mi się to oczywiste. Tak czy inaczej, to nie mojego kocura Marcin dwa tygodnie później zaprosił do kina.

Kiedy to zaproponował, byłam naprawdę zdziwiona. Od tamtej chwili widziałam go w zupełnie nowym świetle. Już nie jako weterynarza, ale jako interesującego mężczyznę, który dużo czyta i ma niesamowite poczucie humoru. Nigdy wcześniej nie poznałam kogoś takiego.

Po wielu perypetiach okazało się, że to właśnie Marcin jest tym jedynym... Rok temu stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Można powiedzieć, że w pewnym stopniu marzenia babci się ziściły, gdyż to Filemon w ostateczności przyprowadził mi miłość. Obecnie jestem żoną pana weterynarza i mieszkańcy naszego niewielkiego miasteczka nie mają nic przeciwko temu, że chodzę na spacery z kotem na smyczy. Przecież jako małżonka doktora od zwierzaków, mogę sobie pozwolić na różne dziwne zachowania.

– Kiedy wreszcie będzie miała dzidziusia, to przestanie wariować! – uważa w międzyczasie moja babcia.

Kto wie, może po raz kolejny się nie myli.

Marta, 27 lat

Czytaj także:
„Chłopak rzucił mnie jak zmechacony szalik. Długie jesienne wieczory zaczęłam spędzać z jego najlepszym przyjacielem”
„Udajemy z kolegą parę na rodzinnych imprezkach. Wreszcie unikamy swatania oraz głupich pytań ciotek i wujków”
„Po rozwodzie stroniłam od wszystkich facetów. Tylko jeden sprawił, że znów poczułam smak miłości”

Redakcja poleca

REKLAMA