Rany Julek, są na świecie większe nieszczęścia niż to, które niby zafundowałam mojej rodzinie. Ludzie borykają się z ciężkimi czy wręcz śmiertelnymi chorobami, z cenami leków i terapii. Tracą pracę, majątki, domy, wszystko, na co pracowali i na czym im zależało.
Rozwodzą się, wiele lat toczą wojny o dzieci i pieniądze. Są klęski żywiołowe, pożary, powodzie, wichury. Są wypadki na drogach. Ale dla mojej rodziny najgorszą rzeczą w całym wszechświecie jest fakt, że nie jestem matką. Nie mam pojęcia, dlaczego tak ich to bulwersuje i unieszczęśliwia.
Moja młodsza siostra ma już trójkę maluchów
Brat spodziewa się bliźniaków, które za trzy miesiące będą dostępne dla wielbicieli dwadzieścia cztery godziny na dobę. To całkiem spora gromadka do ogarnięcia, więc ja już nie muszę dokładać gałązek do naszego drzewa genealogicznego.
O tym, że nie chcę mieć dzieci – ale tak serio, nigdy-nigdy – po raz pierwszy pomyślałam jeszcze w liceum. Moje koleżanki zachwycały się bobaskami starszych kuzynek czy sióstr, a mnie odrzucało jak od dużo młodszego rodzeństwa, w którym nie ma nic słodkiego ani uroczego.
Może w tym tkwi sekret mojej niechęci: byłam najstarszą córką i siostrą. Nie zachwycały mnie człekokształtne stworzenia, które głównie się ślinią i robią w pieluchę, a którymi musiałam się zajmować, bo miałam pecha urodzić się kilka lat wcześniej.
Na studiach tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to nie dla mnie. Wokół był istny wysyp ciąż i dzieci, a we mnie tego magicznego „instynktu macierzyńskiego” nawet jak na lekarstwo, no nic, zero. Albo nawet mniej niż zero, bo czułam wewnętrzny sprzeciw na samą myśl o dziecku rosnącym w moim brzuchu – jak na myśl o zjedzeniu ośmiornicy na surowo.
Są tacy, którzy cenią sobie ów przysmak, ich prawo, więc proszę bardzo, niech się nie krępują, ale ja pozostanę przy swoich gustach.
W konsekwencji wszystkie moje poważniejsze związki kończyły się, ledwo facet zaczynał natarczywiej wspominać o dzieciach, że je planuje, że miałby ochotę zostać tatą i co ja na to, by zostać mamą. A ja na to: dziękuję i… rozstańmy się.
Miłość kończyła się jak ucięta nożem
Nieważne, czy potem były z jego strony jakieś próby naprawienia sytuacji, powrotu do tego, „co było”, i bajki w stylu, że jestem ważniejsza niż jakiekolwiek dzieci. Jeśli myślał, że potem zmienię zdanie, to się łudził. Pewne rzeczy po prostu się wie. A jeśli mówił poważnie, to nie chciałam takiego poświęcenia, bo to zwyczajnie nie w porządku.
Niestety, do moich rodziców nic nie docierało. W kółko słyszałam, że powinnam pójść w ślady młodszego rodzeństwa.
Kwestia mojego starszeństwa była podnoszona tak często, że chyba tylko przez niedopatrzenie pozwolili mojej siostrze wyjść za mąż przed mną.
– To dwudziesty pierwszy wiek, nie dziewiętnasty – kpiłam. – Kobieta może być niezamężna i bezdzietna, i nie kończy na garnuszku u bogatych krewnych.
– No ale pomyśl, zostaniesz na starość całkiem sama. Kto ci szklankę wody poda?
– Pewnie pielęgniarka w domu opieki, takim luksusowym, na który będzie mnie stać, bo nie będę ładować kasy najpierw w dzieciaki, a potem we wnuki.
Argument szklanki był ukoronowaniem wszystkich innych
Kiedy padły już te z radością matki, miłością w oczach oraz satysfakcją z wychowania nowego człowieka, zawsze na koniec musiała się pojawić „szklanka wody”. Toż to zwyczajny szantaż emocjonalny wobec potomstwa! Nie po to chyba płodzi się dzieci, żeby potem warowały przy rodzicach, aż do śmierci, ich lub własnej (bo takie warowanie i bycie na gwizdek może być wykańczające).
A jeśli wyjedzie za granicę? Albo mogłoby wyjechać, bo utalentowane i z szansami na karierę? Nie, niech zapomni, ma siedzieć kamieniem i czekać z tą cholerną szklanką wody, aż się starej matce pić zechce.
Miałam dosyć. Pytania o ciążę słyszałam niemal codziennie. Czy już jestem? Czy chociaż zaczęłam planować? Czy mam kandydata na ojca? Dość, po kokardę!
Już ja wam wszystkim utrę nosa!
Mama zadzwoniła do mnie pewnego popołudnia. Czasem robiła to bez powodu, niby pogadać, ale koniec końców na tapet wjeżdżał wiadomy temat.
– Wiesz, mamo, właściwie dobrze, że dzwonisz, bo sama miałam się odezwać. Stało się, też będę mamą.
Musiałam odsunąć telefon, bo piski i okrzyki rozsadziłyby mi błonę bębenkową. Potem były gratulacje, życzenia i tak dalej. Cieszcie się, póki możecie, myślałam, bo jeszcze nie wiecie, co za niespodziankę wam szykuję, he he.
Kiedy odebrałam już telefony z gratulacjami od całej najbliższej rodziny, a nawet od kilku dalszych kuzynek, którym matka przekazała „dobrą nowinę”, pojawiłam się na rodzinnym obiedzie. Usadzono mnie w fotelu z największą ostrożnością, jakbym była ze szkła, i protestowano, kiedy ustąpiłam to honorowe i najwygodniejsze miejsce żonie brata.
– Ale ty jesteś w ciąży! – zawołała mama.
– Nie jestem, za to Kaśka owszem – przypomniałam jej. – I to bliźniaczej. Termin ma niedługo…
– Jak to nie jesteś? – przerwała mi. – Boże… – przyłożyła dłoń do ust i szepnęła ze zgrozą: – Poroniłaś?
– Nie!
– No to nic nie rozumiem. Mówiłaś, że jesteś w ciąży.
– Ależ skąd – wzruszyłam ramionami. – Powiedziałam, że będę mamą.
– To chyba jedno i to samo? – zauważyła moja siostra.
– Absolutnie. Zresztą zaraz wam pokażę moje maleństwo! – zaśmiałam się i pobiegłam do auta.
Przyniosłam stamtąd transporter i wyciągnęłam z niego małą, futrzastą kulkę, którą adoptowałam tydzień wcześniej.
– To jest Maciek. Moje pierwsze dzieciątko. I jeśli kiedykolwiek usłyszę jeszcze jeden komentarz na temat ciąży, dziecka, tykającego zegara biologicznego i tak dalej, to przysięgam, adoptuję kolejnego kota, i kolejnego. Może nawet wnuków się doczekam. Mamo, ani słowa! – ucięłam rodzące się protesty. Pierwszy raz byłam aż tak stanowcza i kategoryczna. – Mam nadzieję, że zrozumieliście i przestaniecie w końcu włazić z butami do mojego życia. Właśnie postawiłam granicę i więcej nie pozwolę jej przekraczać. Koniec.
Mama się rozpłakała i uciekła do kuchni
Tata zakrył się gazetą. Dziewczyny zaczęły szeptać między sobą i tylko mój brat mrugnął do mnie porozumiewawczo.
– Toś zrobiła show, siostra…
– Nie musiałabym, gdybyście się tak nie czepiali mojej macicy. A Maciuś naprawdę potrzebował domu… – pogłaskałam wtulonego we mnie kociaka. – Utopili cały miot, tylko on przeżył… Nie mogłam go nie wziąć.
– Serio chcesz zostać kociarą? – zapytał brat.
– Nie wiem. Może jeszcze jeden kociak by się przydał, żeby Maciuś nie czuł się samotny. Ale jeśli mnie zmuszą, bo nie przestaną truć o dzieciach, to czemu nie więcej? Może mi się spodoba.
Córeczki mojej siostry, jak tylko zobaczyły kotka, zaczęły piszczeć. Pozwoliłam im pogłaskać malucha, ale ostrożnie, bo był trochę wystraszony tym całym zamieszaniem wokół siebie. Na ucho obiecałam mu w nagrodę, że pozwolę mu spać ze mną w łóżku.
A potem poszłam do mamy
– Przepraszam, że zrobiłam to w taki sposób, ale od kilku lat nie umiecie zaakceptować tego, co do was mówię.
– Bo zawsze marzyłam…
– Mamo, ale to są twoje marzenia! Twoje, a nie moje, widzisz różnicę?
– Chciałam tylko, żebyś była szczęśliwa.
– Wiem, ale wtłaczając mnie w cudzą formę, osiągniesz odwrotny skutek. Jest tylu ludzi, którzy nie nadają się na opiekuna zwierzęcia, a co dopiero rodzica, a jednak mają dzieci, które potem muszą się leczyć z urazów po nieszczęśliwym dzieciństwie. Chcesz ryzykować, że twoje wnuki będą miały toksyczną matkę? Proszę was o uszanowanie mojej decyzji.
Mama chlipnęła pod nosem i otarła łzy.
– Tylko obiecaj, że nie będziesz mieć pięćdziesięciu kotów w tym swoim dwupokojowym mieszkanku…
– To w sporej części zależy od was… – uśmiechnęłam się, a potem wskazałam na siostrzenice bawiące się z kotkiem. – Chcesz spojrzeć na swojego wnuczka-mruczka?
Maciej nie był moim ostatnim "bobasem"
Przygarnęłam jeszcze jednego kocura, a potem kolejnego. Na trzech spasowałam, na razie. Poza tym, wraz z trzecim przygarnęłam też pracownika fundacji, która organizowała adopcję. Adam uwielbia zwierzaki, co więcej, od razu jasno powiedział, że sorry, ale na dzieci z nim nie mam co liczyć.
Przecież mają co robić z piątką wnuków
Zakochałam się po uszy. I tak sobie żyjemy w piątkę, szczęśliwi, zakochani, mruczący…
Wygląda na to, że moi rodzice pogodzili się z faktem, że ja im wnuków nie dam. W końcu! Chyba akcja z wnuczkiem-mruczkiem tak nimi potrząsnęła, że spadli z drzewa oczekiwań i dali sobie spokój. Mam nadzieję, że tak już zostanie.
O wiele przyjemniej teraz mi się z nimi spotyka, rozmawia. Nie spinam się wewnętrznie na myśl, że znowu będą drążyć wiadomy temat. Bo i po co? Mają co robić z piątką wnuków, a mój brat podobno spodziewa się kolejnego malucha. Ja już naprawdę nie muszę się rozmnażać…
Czytaj także:
„Mariusz uwiódł szefową, by ta straciła posadę. Romanse w pracy nigdy nie kończą się dobrze”
„Rodzina mnie wyklęła, bo przeze mnie kuzyn porzucił żonę i dzieci. A cóż ja jestem winna, że się zakochał?”
„Mamę porzucono w koszyku pod drzwiami klasztoru, ojciec był hulaką. Przed śmiercią odkryłam ich tajemnicę"