Historia mojej rodziny pełna była szczęścia, łez i wielkich romansów... Nie brakowało miłości, ale po letniej pogodzie przychodziła burza z piorunami i niszczyła wszystko, co wcześniej zbudowano. Na tych gruzach rodziły się i pracowały następne pokolenia. Podobno wszyscy pokutowaliśmy za grzech pradziadka, który po powstaniu listopadowym w 1831 roku wyemigrował do Francji i tam ukradł Panu Bogu jeden z jego skarbów – uroczą, młodziutką mniszkę, ze zgromadzenia mającego swoją siedzibę pod Awinionem, gdzie znajdował się także zakład opiekuńczy dla polskich żołnierzy powstańców.
Jak się poznali i pokochali? Nikt nic nie wie na pewno, może dlatego, że matka mojego pradziadka, kobieta nadzwyczaj pobożna, kiedy się dowiedziała o romansie syna, natychmiast wpadła w nerwową chorobę i rozmaitym słuchaczom opowiadała różne wersje tej znajomości. Mieszkała w podupadającym dworze w Polsce i przez wiele lat rozpaczała, że jej syn popełnił grzech śmiertelny, za jaki i ona będzie musiała pokutować całą wieczność!
Nigdy nie poznała swojej synowej. Zapowiedziała, że noga nowej dziedziczki nie może przekroczyć progu starego domu, że modli się i prosi Stwórcę, aby przynajmniej dzieci nie było z tego małżeństwa. Pan Bóg nie wysłuchał jednak starszej pani...
Dostała go przed ślubem w posagu
Prześliczna była mniszka urodziła pradziadkowi syna, zdrowego, silnego dziedzica, ale sama, niestety, zmarła w parę tygodni później. Wątły organizm nie wytrzymał stresu, tułaczki i wyrzutów sumienia; zmiotły ją galopujące suchoty...
O nieopisanej rozpaczy pradziadka krążyły w rodzinie legendy; podobno przed samobójstwem uratował go tylko płacz głodnego dziecka. Znalazł mamkę, a potem zrozumiał, że musi żyć dla tego chłopca, który kiedyś wróci do kraju i będzie Polakiem.
Los emigranta politycznego nie był łatwy, pradziadek cierpiał nędzę, tułał się po Europie, na szczęście dzieciak chował się doskonale i wyrastał na zręcznego, energicznego urwisa. Prawie pięćdziesięcioletni pradziadek wziął jeszcze udział w wojnie krymskiej, walcząc u boku Sadyka Paszy. Po jej zakończeniu, w 1856 roku napisał do cara podanie, o zgodę na powrót do kraju... Wielu dawnych przyjaciół potraktowało to jak zdradę ideałów, ale pradziadek był nieugięty. Uznał, że pora wracać.
Jego matka jeszcze żyła, ale dwór był doszczętnie zrujnowany, sprzęty rozkradzione, budynki gospodarcze pozawalane, sady zdziczałe i zarośnięte gęstym chwastem. Kiedy pradziadek po latach zobaczył swoje rodzinne gniazdo, po raz trzeci w swoim życiu głośno zapłakał: pierwszy raz płakał 9 października 1831 roku, kiedy padła twierdza Modlin, drugi raz po śmierci ukochanej żony… Teraz serce rozdzierała mu rozpacz i bezsilność na widok na wpół spalonego domu, wyrąbanej alei parkowej i kiedyś wypielęgnowanego ogrodu różanego swojej matki, dziś zaś straszącego suchymi pędami i zasypanego gruzem i kamieniami.
Stara dziedziczka od dawna nie wychodziła na dwór; teraz jednak znalazła w sobie siły, aby oparta na lasce stanąć obok szlochającego syna.
– Nigdy nie byłeś mazgajem – powiedziała surowo. – Teraz też pamiętaj, co zawsze powtarzał twój ojciec – łzy mężczyzny widzieć może tylko Bóg!
– Nie dam rady, mamo – wyszeptał na to pradziadek. – Byłem wielokrotnie ranny, mam bardzo słabe zdrowie, nie ma mi kto pomagać!
– Jestem ja i ten tam… To chyba twój syn – powiedziała, patrząc na wyrośniętego chłopaka chowającego się za ojcem. – Myślałam, że go nie polubię, ale jest do ciebie podobny... Więc, chyba nie mam innego wyjścia.
Pradziadek przywiózł ze świata trochę kosztowności zaszytych w ubraniach, medale za odwagę i bohaterstwo oraz wyjątkowo piękny zegar, jaki taszczył przez całą Europę. Był to jedyny posag jego żony; alabastrowe cudeńko wykładane emalią i masą perłową, ze złotymi, misternie rzeźbionymi wskazówkami i wyrytym po łacinie napisem: „Pokazuję tylko szczęśliwe godziny”.
To nie była prawda, bo jak dotąd czas dla pradziadka płynął rwącą, niebezpieczną rzeką, z zakrętami, uskokami i wirami. Ale tarcza malowana w niezapominajki była również świadkiem największego szczęścia pradziadka, przypominała mu jasną, czystą twarz żony i jej niebieskie oczy płonące miłością, szczere i ufne…
Ten zegar przemyciła do klasztoru w kufrze z prześcieradłami, płótnem, atłasem, wełną i wszystkim, co jej rodzice ustalili z przeoryszą. Siostry od razu chciały go zabrać, ale nowa postulantka była taka młodziutka, śliczna, łagodna, tak płakała z tęsknoty za domem, że warunkowo zostawiły jej zegar. Przynajmniej do czasu, aż się przyzwyczai do innego życia. Stał on na półce, obok gipsowej figurki Matki Boskiej. Uciekając z klasztoru, zostawiła Madonnę i przez resztę swojego krótkiego życia nie mogła sobie tego wybaczyć!
Zegar prababki stanął na ocalałej mahoniowej komodzie, w pokoju z jedynym czynnym kaflowym piecem. Na pryczach zbitych z desek spali tam matka pradziadka i jej wnuk. Chłopak miał twardy sen, ale babcię budził kryształowy dźwięk wybijanych godzin i kwadransów. Leżała pod chłopską pierzyną i rozmyślała o minionych latach. Modliła się i przepraszała Boga za to, że kiedyś tak źle życzyła swojej synowej.
Przyszły zmiany, dla ziemian trudny czas
– Musiała być wyjątkową kobietą, skoro mój syn tak ją pokochał – wzdychała. – Urodziła takie udane, mądre i miłe dziecko… Tylko ono po niej zostało! I ten przepiękny zegar, jak z jakiegoś królewskiego pałacu. Niby taki kruchy, delikatny, a okazał się trwalszy od niej; kto wie, kogo jeszcze przeżyje? Bo mnie na pewno!
Mama pradziadka żyła jeszcze w zdrowiu kilka lat, choć z początku wszyscy myśleli, że stoi już nad grobem. Jakby odzyskała siły po powrocie syna i wnuka! Wzięła na siebie całe kobiece gospodarstwo, żelazną ręką trzymała pańszczyźniane chłopki, które na nowo, pod okiem pani, zaczęły pracować w ogrodzie i w domu.
Jej świat zawalił się jeszcze raz, po reformie uwłaszczeniowej… Nie mogła pojąć, że chłop jest wolnym człowiekiem, że nie musi robić tego, co ona, dziedziczka, każe, że trzeba się z nim umawiać na robotę i odrobek. Na szczęście majątek miał się coraz lepiej, wszystko szło porządnie i przynosiło całkiem niezły dochód.
Pradziadek nie poszedł do powstania w 1863 roku. Mówił, że zrobił już swoje dla ojczyzny, teraz jego obowiązkiem wobec kraju jest utrzymanie tego kawałka polskiej ziemi. Nie udało mu się jednak zatrzymać w domu dwudziestosiedmioletniego już syna… Mój dziadek, jakby chciał powtórzyć los swego ojca, powstańca i wygnańca, został ciężko ranny w lutym 1864 roku, w bitwie pod Opatowem. Wrócił z zesłania dopiero dwanaście lat później…
Swojego ojca już nie zobaczył. Pradziadek zmarł pół roku wcześniej. Zadbanym, dobrze utrzymanym majątkiem zarządzał administrator, na szczęście człowiek uczciwy i solidny. Ożenił się z jego córką. Miał prawie czterdziestkę, panna była o połowę młodsza, ale nieurodziwa, chorowita i nieśmiała. Po urodzeniu mojego ojca już nie wstała z łóżka; leżała w zaciemnionym pokoju i płakała z bólu krzyża, kolan, kości… Musiała cierpieć na postępujący gościec, bo miała zdeformowane obie stopy i dłonie.
W jej pokoju, na toaletce stał alabastrowy zegar prababki. Bardzo go lubiła, mówiła, że kocha jego dźwięczny, delikatny, czysty głos. Dopóki mogła poruszać swobodnie rękoma, nikt oprócz niej nie miał prawa go nakręcać. Dla niej, jak dla wszystkich kobiet w mojej rodzinie, czas wybijany przez srebrny mechanizm nie był najłaskawszy.
Mój ojciec urodził się w 1880 roku. Kiedy Polska odzyskała niepodległość miał trzydzieści osiem lat. Był bardzo przystojny, wysoki, zgrabny, lubił pracę w gospodarstwie, jego majątek słynął na całą okolicę. Kochał kobiety i one go uwielbiały, ale żony jakoś nie mógł sobie znaleźć, choć przyjaciele, sąsiedzi i znajomi opowiadali cuda o jego niezliczonych romansach.
Raz na jakiś czas wyjeżdżał z majątku do Warszawy i tam puszczał pieniądze, bawiąc się i szalejąc w słynnych kabaretach i lokalach. Znał aktorki, tancerki, śpiewaczki operetkowe, damy z towarzystwa, wszystkie eleganckie i piękne, ale do domu przywiózł skromną osiemnastolatkę, wychowaną przez zakonnice w ich domu pod Poznaniem.
Moja mama na początku bała się taty... Była dzika, pełna kompleksów, nikomu nie ufała, odkąd zrozumiała, że jest podrzutkiem zostawionym w koszyku, pod furtą klasztoru. Nie mogła uwierzyć, że ten piękny mężczyzna, o którym siostry opowiadały, że jest bardzo bogaty, chce ją za żonę! Wydawało się jej to kompletnie zwariowanym pomysłem albo kpiną, a ona była ambitna i harda. Nawet zakonnicom nie udało się poskromić jej rogatej duszy i nauczyć pokory, więc były szczęśliwe, że tak szybko znalazł się ktoś, kto zdejmie z ich głów w białych kornetach kłopot i odpowiedzialność za wychowankę.
– Bo, co ja znaczyłam? – pytała wielokrotnie moja mama. – Co ja umiałam? Szyć, trochę gotować… Tak, owszem, zakonnice nauczyły mnie haftu, szydełkowania, robienia przetworów na zimę i smażenia konfitur. Mówiły mi, że będę miała wielki dom i służbę… To mnie przerażało!
Byłam mała, ale wszystko pamiętam
Mama nie dodawała, że mając osiemnaście lat była urzekająco piękną dziewczyną. Mój ojciec zobaczył ją podczas jakiegoś nabożeństwa i natychmiast oszalał z zachwytu. Takich szarych, świetlistych oczu, śniadej cery, grubego czarnego warkocza, białych zębów i gibkiej, szczupłej sylwetki nie widział dotąd u żadnej kobiety. Zakochał się od pierwszego wejrzenia!
Moja mama też z czasem pokochała ojca wielką, namiętną miłością, ponieważ wszystko, co robiła, musiało być wielkie i namiętne. Taki już miała charakter, że ciągnęło ją do spraw trudnych, i do ciekawych, niepospolitych ludzi. W jej urzekająco pięknych oczach płonął ogień zdmuchnięty dopiero parę lat później…
Na ich ślubnej fotografii wygląda natomiast na nieco wystraszoną; smoliste włosy ma przykryte cieniutkim, koronkowym welonem, kształtne, pełne usta układa do uśmiechu, ale widać, że nie czuje się pewnie przy tym mężczyźnie, który z kolei wygląda tak, jakby chciał ją zjeść!
– Kiedy to się zmieniło? – spytałam ją wiele lat później.
– Bardzo szybko – odpowiedziała mama. – Już parę tygodni później byłam tak szczęśliwa, że wprost brakowało mi słów, aby to wyrazić.
Chcieli mieć dziecko, więc kiedy się urodziłam mój ojciec zwariował ze szczęścia. Był mocno po czterdziestce, dojrzał do ojcostwa, miał przy sobie ukochaną, przepiękną kobietę, ładną, milutką córkę, wielki majątek, zdrowie i spokój. Nie chciał od życia niczego więcej...
Ten raj trwał do października 1939 roku. Mojego ojca wezwano do lokalnego urzędu, gdzie nowo powstałe władze okupacyjne dały mu dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie majątku wraz ze swoją rodziną. Mieliśmy zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy osobiste; wszystkie meble, sprzęty domowe, maszyny rolnicze, dywany, porcelana, obrazy miały pozostać na miejscu, dla nowych, niemieckich właścicieli.
Mama spakowała trochę ciepłych ubrań, biżuterię, mydło, koce… Na samym dnie bagażu, owinięty w gruby ręcznik leżał nasz zegar. Zostało tyle wartościowych rzeczy, tyle pięknych bibelotów, a jednak moi rodzice zgodnie z rodzinną tradycją ciągnęli ze sobą stareńki, alabastrowy, delikatny przedmiot, właściwie nikomu do niczego niepotrzebny.
Majątek otoczył kordon wojska i policji, wsadzono nas na brudną chłopską furmankę i tak właśnie pożegnaliśmy swoje dawne życie. Tata miał niemal sześćdziesiątkę na karku i ani jednego siwego włosa, jednak w ciągu doby postarzał się o dziesięć lat.
Byłam mała, ale wszystko pamiętam… Siedzieliśmy na tej furmance, a mnie nagle upadła lalka, więc zaczęłam cichutko popłakiwać, już i tak przerażona tym, co się działo. Mama zeskoczyła z furmanki i pobiegła po lalkę leżącą na żwirowanym podjeździe. Wrzeszcząc, klnąc, brutalnie szarpiąc i popychając zatrzymał ją wtedy niemiecki żołnierz. Mama się potknęła i przewróciła. Wtedy mój ojciec dopadł do tego Niemca i wymierzył mu cios w szczękę! Ojca na miejscu zastrzelił młody oficer.
Mamie jednak pozwolili podnieść lalkę i wsiąść na wóz, ale ja już tej lalki nie chciałam dotknąć. Odwracałam głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje z tatą, ale mama zasłoniła mi oczy swoim kapeluszem i tak mocno do siebie przytuliła, że nie mogłam oddychać. Nie płakała. Siedziała sztywno wyprostowana na tej furce i szeptała: „Pod Twoją obronę...”
Chłop nie chciał jechać dalej, więc mama zdjęła z palca złoty pierścionek, potem kolczyki z brylantami i uprosiła go, żeby nas zawiózł na stację. Długo czekałyśmy na pociąg i bardzo długo jechałyśmy w tłumie uchodźców, byle dalej od tego miejsca, gdzie stał nasz dom…
Kiedy tam pojechałam w latach pięćdziesiątych, z trawy i dwumetrowych chwastów sterczały opalone kikuty budynków, walały się kawałki żelastwa i blachy. Z domu, jaki pamiętałam, nic nie zostało!
Nie zamierzałam wychodzić za mąż
Okupację przetrwałyśmy tylko dzięki pracowitości i uporowi mamy, która musiała przypomnieć sobie wszystko, czego kiedyś nauczyły ją zakonnice. Jakoś zarabiała na chleb. Nigdy nie odnalazłyśmy grobu ojca. Nie dotarłyśmy również do żadnych świadków tamtego popołudnia. Chłop, który nas wiózł na stację umarł pod koniec wojny, nikt nic nie widział, i nikt nic nie wiedział.
Mama do końca życia mówiła szeptem, bała się mundurów, uciekała nawet na widok listonosza. Nie nadawała się już do żadnej pracy. Jej ulubionym zajęciem było układanie różnych krajobrazów z pociętych na małe kawałki papierowych reprodukcji malarstwa rodzajowego.
Siedziała nad tym całymi godzinami… Myślę, że w ten sposób odzyskiwała swój potrzaskany i potargany świat, za jakim tęskniła. Najbardziej lubiła widoki brzozowych zagajników, łąk poprzecinanych strumieniami i dębowych lasów. Dworów z ganeczkami i werandami nie chciała układać; płakała i dostawała gorączki…
Po śmierci mamy, na jej mogile umieściłam symboliczną tablicę z nazwiskiem taty; kiedy jeszcze mama była w dobrej formie psychicznej, tego sobie właśnie życzyła. Nie oddałam jej do żadnego zakładu, choć bywało naprawdę ciężko, bo w jej przypadku alzheimer spowodował straszne spustoszenia.
Za mąż nie wyszłam. Sama jestem trudna w kontaktach, więc wolałam nie ryzykować kolejnego nieszczęścia. Po co jakiś mężczyzna miałby się ze mną męczyć albo ja miałabym przeklinać dzień, w jakim wpuściłam kogoś obcego pod swój dach? Całe życie pracowałam jako księgowa. Nie cierpiałam niedostatku, chociaż pieniądze nie miały i nie mają dla mnie większego znaczenia, jednak przyszedł taki czas, kiedy pod nasz dach zajrzała prawdziwa bieda.
Straciłam pracę. Przyszli młodsi, lepiej wykształceni, nikomu nie była potrzebna stara, doświadczona kobieta, tym bardziej że nigdy nie uznawałam tak zwanej kreatywnej księgowości i wiele razy naraziłam się moim szefom, nie chcąc iść na jakieś podejrzane machloje w bilansach. Nigdy nie robiłam zapasów na przyszłość ani nie odkładałam pieniędzy, bo doświadczenia rodzinne nauczyły mnie, że jednego dnia śpi się w puchu, a następnego na kamieniach.
Zostałam bez grosza. Ja bym jakoś przetrwała, ale jak wytłumaczyć chorej mamie, że nie mamy na jej ulubioną czekoladę, owoce i dobry ser? Nie miałam co sprzedać, a zbliżały się terminy opłat czynszu, gazu i elektryczności. Mama prawie mnie nie poznawała, chociaż jeszcze nie tak dawno miewała lepsze dni…
Przed śmiercią zdradziła mi tajemnicę
Siedziałam w ciemnej kuchni i zastanawiałam się, co robić. Myślałam, że mama dawno śpi, ale nagle poczułam jej rękę na swoich włosach.
– Martwisz się? – zapytała zupełnie przytomnie. – Twój ojciec, kiedy miał jakiś kłopot, też tak siedział po ciemku. W ostatnią noc przed tym, jak… – tu mama urwała, ale zaraz znowu zaczęła szeptać. – W ostatnią noc mówił mi, że gdyby z nim coś się stało, to w zegarze mam pomoc na czarną godzinę. Że muszę tego zegara pilnować i nikomu nic nie opowiadać. I dotrzymałam słowa! Nigdy, nikomu nie powiedziałam, co tam jest! Prawda?
To był ostatni raz, kiedy rozmawiała normalnie i wydawała się wiedzieć, co się dzieje. Świat do niej na chwilę wrócił, a ona go znowu rozumiała. Nigdy więcej się to nie powtórzyło.
Wolniutko rozkręciłam śrubki podtrzymujące dolną część zegara. Musiałam co chwila przerywać robotę, bo tak mi się trzęsły ręce. W rogu, pod mechanizmem zębatych kół i kółek znalazłam irchowy woreczek, a w nim coś, co faktycznie pomogło mi przetrwać i zapewnić mamie wszelkie wygody, dopóki żyła.
Niedawno napisałam list do zgromadzenia zakonnego, w którym odbywała nowicjat moja prababka. Chciałam się czegoś dowiedzieć o niej i o jej rodzinie. Otrzymałam uprzejmą odpowiedź, że nie mają w swoich rejestrach takiej osoby, że pewnie mam złe albo niedokładne informacje i powinnam raczej zapytać o to członków własnej familii. Tylko kogo mam pytać? Wszyscy, którzy mogliby mi coś wyjaśnić, dawno odeszli. Jestem ostatnia; niezamężna, samotna dziwaczka, która z historii swoich przodków zachowała tylko alabastrowy zegar, wybijający wyłącznie szczęśliwe godziny, niestety, nie dla naszej familii.
Zapisałam zegar w testamencie młodej dziewczynie, która od roku pomaga mi robić zakupy, trochę sprząta, czasami coś ugotuje… Wynajęłam jej jeden pokój, bo studiuje niedaleko na uniwersytecie. Jest miła, pracuje, wieczorami kończy tę swoją szkołę. Dostanie po mnie także mieszkanie. Jeszcze nic o tym nie wie, ale na pewno się ucieszy, bo jest sama na świecie, i nie ma się gdzie podziać. Mam nadzieję, że dla niej zegar prababki faktycznie zacznie odmierzać dobry, bezpieczny i spokojny czas… Gdyby było inaczej, niech go zniszczy, bo po co komu trujące piękno?
Czytaj także:
„Byłam bliska rozpaczy, gdy zgubiłam cenną rodzinną pamiątkę. Ale dzięki temu znalazłam coś jeszcze cenniejszego”
„Brat obibok sprzedał rodzinną pamiątkę, żeby mieć na imprezy. Bez skrupułów podkablowałem go ojcu, którego był pupilem”
„Suknia babci była rodzinną pamiątką. Którakolwiek się w nią ubrała, znajdowała miłość. Oprócz mnie”