„Były mąż choć założył już nową rodzinę, krążył wokół mnie jak sęp. Myślałam, że chce wrócić, ale on uknuł inny plan”

mężczyzna flirtuje z kobietą fot. Adobe Stock, dusanpetkovic1
„Szłam pierwsza. I nagle… coś podcięło mi nogi! Próbowałam się chwycić poręczy, ale ta była po przeciwnej stronie. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Stopnie, dość strome i śliskie zbliżały się powoli, ale nieuchronnie do mojej twarzy. W odruchu obronnym starałam się chronić głowę. Odbijałam się od stopni jak szmaciana lalka”.
/ 08.12.2022 11:15
mężczyzna flirtuje z kobietą fot. Adobe Stock, dusanpetkovic1

Moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy dowiedziałam się, że Marek ma kochankę. Mój Mareczek… Mój wierny, spokojny, nieco ciapowaty mąż okazał się seryjnym podrywaczem. W końcu wszystko się wydało, wypłynęło na powierzchnię niby napuchnięty topielec z dna jeziora, ale zaczęło się dużo wcześniej. Tylko ja nic nie widziałam, nawet do głowy mi nie przyszło... Dopiero po czasie zaczęłam dostrzegać to, co wcześniej mi umykało.

To były drobiazgi. Seria głuchych telefonów tuż przed Wigilią, którą trzy lata temu spędzaliśmy wraz z moimi rodzicami w górach. Przedłużające się wyjazdy służbowe. Większe i mniejsze spóźnienia, z których zawsze się potrafił wytłumaczyć… Nie zwracałam uwagi na te drobne zdarzenia, zajęta wychowywaniem dzieci, prowadzeniem domu i rodzinnej firmy drukarskiej.

Zajęło nam kilka lat i kosztowało wiele wysiłku, nim z producenta zaproszeń, wizytówek, kalendarzy i całej masy innego papierowego drobiazgu przekształcaliśmy się w drukarnię pełną gębą. Pracowałam razem z rodzicami, ale Marek nie chciał mieć teścia za szefa i w efekcie zatrudnił się w dziale HR jednej z warszawskich korporacji. Jego prawo – i ja to nawet rozumiałam.

Szansa? Jaka szansa? Już ci nie ufam

Teraz myślę, że chyba zgubiliśmy coś w tym pędzie. Może jednak należało pracować razem, może powinniśmy częściej wychodzić gdzieś tylko we dwoje, rozmawiać o uczuciach... Wiele tych wątpliwości, ale czasu już nie cofnę.

Gdy zdrada, a raczej zdrady mojego męża ujrzały światło dzienne – i to dosłownie, bo urodził mu się syn – wyrzuciłam go z hukiem z domu. Chciał do mnie wrócić, jak to uzasadniał, ze względu na nasze dzieci: Kornelię i Krzysia. Mówił, że powinniśmy dać sobie szansę dla ich dobra, że niepełna rodzina to zły wzorzec, że on ciągle mnie kocha i choć pobłądził, to już nigdy więcej to się nie powtórzy. Chciałam, by wszystko było jak dawniej, ale przecież już nie mogłam zaufać człowiekowi, który przez tyle lat mnie oszukiwał. Przecież on właściwie prowadził podwójne życie!

Potem... śmierć rodziców. Bardzo przeżyli nasz rozwód. Najpierw odszedł tata, przegrał długoletnią walkę z białaczką i w pewnej chwili zwyczajnie odmówił przyjmowania pokarmów. Miał już dość. Mama nie umiała żyć bez niego, jakby brakowało jej tlenu w powietrzu, którym oddychała – zgasła po pół roku. Byłam ich jedynym dzieckiem i wszystko spadło na mnie. Wtedy znów zjawił się Marek. Rzucił pracę w korporacji i zaczął pomagać, najpierw przy dzieciach, potem w prowadzeniu drukarni. Miałam do niego żal, ale potrzebowałam tego wsparcia jak nigdy wcześniej.

Mieszkaliśmy oddzielnie: on ze swoją nową rodziną, a ja w starym, wielkim domu dziadków. Drugie „dziecko” moich rodziców – drukarnia – wypływała na szerokie wody. Rzuciłam się zatem w wir pracy, żeby zapomnieć, żeby nie myśleć o stracie, wreszcie – by dzieło taty trwało.

Marek zaglądał coraz częściej, wpadał po dzieci, na obiad, z obiadem, w sprawach firmowych – każdy pretekst był dobry. Czułam wdzięczność, lecz gdy po którejś z kolacji chciał zostać na noc, pokazałam mu drzwi. 

Nie żyłam jak pustelnica, ale nie miałam nikogo na serio. Chyba nie ufałam facetom. Trudno się dziwić – stanowiłam łakomy kąsek dla łowców posagów. Beształam się w myślach, że staję się zgryźliwą i cyniczną babą, traktującą mężczyzn instrumentalnie, ale ten wyrzut sumienia był coraz cichszy.

Mój były mąż nie odpuszczał. Wciąż organizował dzieciakom jakieś zajęcia – wysyłał je do kina, do klubu, na różnorakie treningi, kursy, zajęcia – a potem się stawiał u mnie w domu, żeby pogadać o tym i owym oraz by dotrzymać mi towarzystwa. Nie wiedziałam, jak to znosiła jego obecna żona, ale prawdę mówiąc, miałam to gdzieś.

Tamten pamiętny wieczór również spędziliśmy razem. Było naprawdę miło, prawie jak za dawnych czasów. Wyśmienite jedzenie, kilka lampek wina, dowcipy, wspomnienia – i na koniec zaskakujące pytanie mojego eks, czy nie zgodziłabym się na jego… powrót. Momentalnie zesztywniałam. Czemu nie mógł zrozumieć, że nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki?!

– Masz żonę i małego syna. Zostawisz ich, jak zostawiłeś mnie?

Mimo wszystko byłam zdziwiona, że przychodzi mu to z taką łatwością.

Nagle coś... podcięło mi nogi

– To ty mnie wystawiłaś za drzwi, Kasiu, pamiętasz?

– Pamiętam wszystko aż za dobrze. Wracaj do siebie.

– Ale nasze dzieci, nasza firma...?

Patrzył na mnie tym swoim wzrokiem spaniela, a mnie zrobiło się niedobrze. Boże, co za...!

– Nasze dzieci dorastają. Kornelka ma szesnaście, a Krzyś piętnaście lat. Już dawno pogodzili się z faktem, że ich ojciec założył drugą rodzinę. A firma nie jest nasza, jak to ująłeś, tylko moja. Po prostu u mnie pracujesz. Nic więcej.

Potraktowałam go ostro, może trochę zbyt obcesowo, ale działając w biznesie, już dawno nauczyłam się mówić prosto z mostu, o co mi chodzi. A Marek mnie wkurzył i nie miałam zamiaru niczego lukrować. Wstał niespeszony moimi słowami, jakby spodziewał się takiej odpowiedzi.

– Jak sobie chcesz. Pójdę już. Odprowadzisz mnie?

Moi dziadkowie mieli taką fanaberię, żeby kuchnię i jadalnię usytuować na piętrze. Dziadek twierdził, że to ze względu na piękny widok podczas śniadania. Babcia śmiała się z niego i kpiła, że odbierając projekt, zwyczajnie pomylił piętra. W każdym razie musieliśmy zejść z wysokich schodów, żeby dostać się do drzwi wejściowych.

Szłam pierwsza. I nagle… coś podcięło mi nogi! Instynktownie próbowałam się chwycić poręczy, ale ta była akurat po przeciwnej stronie. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Stopnie, dość strome i śliskie (z lakierowanego drewna) zbliżały się powoli, ale nieuchronnie do mojej twarzy. W odruchu obronnym starałam się chronić głowę. Potem świat przyspieszył. Odbijałam się od stopni jak szmaciana lalka, nie czując bólu. Zasługa szoku, adrenaliny? Nie wiem.

Ostatni odcinek dosłownie przeleciałam i z wielką siłą gruchnęłam plecami o podłogę. Z rozłożonymi szeroko rękami zamarłam niczym Chrystus na krzyżu, w czaszce coś mi chrupnęło – i... zgasło światło. Na moment. Może to tylko moja wyobraźnia, może nakładające się wspomnienia pobudzone wstrząsem, może wreszcie ostatni akt umierającego umysłu, ale po chwili paniki – ciemność się nieco rozproszyła.

Czytałam kiedyś książkę „Życie po życiu”, w której opisywano wrażenia ze śmierci klinicznej. Wiele osób widziało jasny tunel, nęcący duszę umierającego spokojnym ciepłem i obietnicą szczęścia. U mnie nie było żadnego tunelu. Żadnej obietnicy ukojenia. Żadnych zmarłych krewnych. Ale pojawiła się dziwna lekkość.

Miałam wrażenie, że zdejmuję z siebie gruby, niewygodny kombinezon, który (co uświadomiłam sobie dopiero teraz) uwierał mnie w tak wielu miejscach, że nie potrafiłabym ich zliczyć. Wysuwałam się z niego powoli. Ta dziwna jasność rozpraszająca mrok pochodziła z lampy w moim własnym przedpokoju. A futerałem, który opuszczałam, było moje bezwładne ciało.

Odczeka dziesięć minut, zanim wezwie karetkę

Spojrzałam w dół – na głowę otoczoną powiększającą się plamą krwi – bez większego żalu. Tak musi czuć się motyl, gdy porzuca stary, niepotrzebny już kokon. Widziałam też Marka, jak siedzi na schodach z twarzą ukrytą w dłoniach, potem wyjmuje swoją komórkę i dzwoni. Zrozumiałam każde słowo, choć bardziej poczułam głos, niż go usłyszałam. Podobnie jak drży nam całe ciało, gdy stoimy w pobliżu głośników na koncercie – nie znajduję bardziej stosownego porównania.

– Już po wszystkim, kotku. Odczekam jeszcze dla pewności z dziesięć minut i wzywam karetkę.

Do kogo on mówi „kotku”? Do operatora centrum alarmowego? Czy do...

Myśli krążyły coraz leniwiej, czułam chłód i jeszcze coś… Że się rozpadam, rozpraszam po przedpokoju niczym chmura tytoniowego dymu. Nagle mój „wzrok” padł na zdjęcie wiszące na ścianie, na fotografię Kornelki i Krzysia, gdy trzymając się za rączki, spacerowali po jesiennym parku...

Wtem – niby prąd – moje rozłażące się w szwach jestestwo dźgnęła spanikowana myśl: „Dzieci! Moje dzieci!”. Byłam niczym zamarzający w górach człowiek, który usłyszał wirnik helikoptera… Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że nie ma siły unieść choćby palca, a teraz, ożywiony nadzieją, wyskakuje i macha rękami do pilota… Ja też nie chciałam umierać, nie mogłam tego zrobić moim dzieciom!

Robiło się coraz zimniej, potrzebowałam ciepła, jakiegokolwiek ciepła. Jedynym jego źródłem, znajdującym się w moim zasięgu, był Marek. Nie wiem jak, ale przywarłam do niego – tak jak mgła o poranku otula głazy. Niczego nie zauważył, a ja zyskałam kilka cennych chwil. Znowu mogłam się skoncentrować, znowu mogłam jasno myśleć… I chyba przestałam się rozpadać na atomy.

Gdy załoga pogotowia przystąpiła do reanimacji, ciągle tam tkwiłam, wczepiona w mojego byłego męża. Marek wyraźnie drżał z zimna, co zapewne przypisywał stresowi. Lekarz wbił mi w serce igłę i – co wiedziałam z filmów – wstrzyknął sporą dawkę adrenaliny. Potem elektrowstrząsy i klasyczna resuscytacja. To był ten moment, to w zasadzie był ostatni moment… Jakimś nadludzkim zrywem oderwałam się od coraz zimniejszego Marka i niczym nurek pod wodą popłynęłam w stronę mego porozbijanego i poobijanego ciała.

Obudziłam się dopiero w szpitalu. Lekarz dyżurny, który wpadł do sali po moim nieoczekiwanym, jak się okazało, wybudzeniu, mówił coś o cudzie – podobno leżałam w śpiączce miesiąc i nie dawano mi wielkich szans na wybudzenie. Zachciało mi się spać od tych rewelacji, więc zasnęłam, ale już normalnie. Kto by pomyślał, że śpiączka jest taka męcząca...

Kazałam mu zniknąć z naszego życia

Stopniowo mi się poprawiało, okresy świadomości wydłużały się i już piątego dnia zjadłam pierwszy posiłek. Potrzebowałam rekonwalescencji. Leżałam bez ducha niby tylko miesiąc, a miałam kłopoty z mówieniem, koordynacją ruchów, pamięcią. Ale wszystko wróciło...

Najbardziej cieszyły się dzieciaki, które mieszkały teraz w moim domu razem z Markiem, jego nerwową żoną, marudnym synkiem, i nie były tym zachwycone. Odwiedził mnie też wujek Olek, którego (nie tłumacząc powodów) poprosiłam o wynajęcie całodobowej ochrony. Pewnie uznałby tę prośbę za paranoję i skutek uderzenia w głowę, gdyby nie fakt, o którym sam mi wspomniał.

Mianowicie Marek niezwłocznie po wypadku złożył w sądzie wniosek o ubezwłasnowolnienie mnie i ustanowienie siebie moim opiekunem, a tym samym mojego majątku, do czasu uzyskania pełnoletności przez nasze dzieci. A jeżeli nie dożyją...? Tak, przeszło mi to przez głowę! Chciałam wierzyć, że się mylę, że Marek nie jest aż takim potworem, by skrzywdzić własne dzieci, ale pewności nie miałam.

Jeszcze tego samego dnia przy drzwiach mojej sali stanął potężny, świetnie umięśniony młody człowiek. Oczywiście zjawił się także Marek, z przyklejonym do twarzy uśmiechem, którym marnie pokrywał wielki niepokój. Ciekawiło go, co pamiętam z dnia wypadku, ale pokręciłam głową, że nic, uśmiechając się jak idiotka. Normalnie zasłużyłam na Oscara za tę rolę!

Wyraźnie się uspokoił, odprężył, a nawet rozgadał. Udałam śpiącą, więc sobie poszedł, odprowadzany uważnym wzrokiem mojego ochroniarza. Powiedziałam Markowi, że to mój prywatny trener i masażysta, który pomaga mi wrócić do formy. Uwierzył.

Czemu nie wydałam go policji? Bo nie chciałam skandalu. Nie zrobiłam tego dla Marka, wrednego drania bez sumienia, tylko dla moich dzieci. Nie chciałam, by żyły z piętnem ojca podejrzanego o próbę zabójstwa ich matki. Zresztą, co miałabym powiedzieć policji? Że jako duch widziałam wszystko z góry? Przeczekałam najgorsze, przyklejając się do skóry mojego eks? Sama z trudem w to wierzę…

Gdy stanęłam wreszcie na nogi, sprawy nabrały tempa. Wróciłam do domu – oczywiście z obstawą – i zażądałam od Marka, żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Próbował protestować, ale gdy powiedziałam, że wiem o wszystkim, zbladł i bez słowa się wyniósł. W drukarni też się już nie pokazał. Wypowiedzenie i świadectwo pracy przesłałam mu pocztą.

Wiele razy zastanawiałam się nad tamtym dziwnym wieczorem i doznaniami „życia” poza ciałem. W przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy twierdzą, iż doświadczyli kontaktu z istotą boską, dla mnie miało to wyjątkowo fizyczny wymiar. Coś, co zwiemy duszą, ulatuje po śmierci wraz z ostatnim oddechem i jest niczym rozprężający się gaz.

Czy tak się dzieje u wszystkich zmarłych? Nie wiem. W moim wypadku, i tego jestem pewna, nie było to przeżycie mistyczne, o nie. Z drugiej strony pozostaje otwartą kwestią, jak mi się udało odwrócić ten proces. Tego nie wiem i jeśli po kolejnej śmierci spotkam tam gdzieś Boga, w pierwszej kolejności zapytam Go właśnie o to. 

Czytaj także:
„36 lat temu jakiś oprych wciągnął mnie do bramy. Tylko cudem udało mi się uciec. Do dziś wspominam te chwile ze zgrozą...”
„Jestem singielką z wyboru. Zamiast rodzinie, poświęciłam się pracy. Przyjaciółka uświadomiła mi, jak wiele straciłam”
„Wcześnie zostałam wdową i samotną matką 2 dzieci. Teraz chcę robić karierę, ale mój partner marzy o potomku...”

Redakcja poleca

REKLAMA