„Byłem zwykłym opryszkiem, ale pewna niedołężna staruszka zobaczyła we mnie człowieka. To dzięki niej zmieniłem swoje życie”

mężczyzna, który zmienił swoje życie fot. iStock by Getty Images, Westend61
„Spokorniałem, myjąc ją, zmieniając pieluchy, karmiąc, nosząc i lecząc nieustannie tworzące się odleżyny. Zrozumiałem, jakim jestem szczęściarzem, że mam dwie zdrowe ręce, sprawne nogi i umysł, i mogę zrobić ze swoim życiem, co tylko zechcę, gdy już opuszczę mury więzienia. To ode mnie zależy, w którą stronę pójdę, bo jeszcze nie wszystko stracone”.
/ 06.05.2023 22:30
mężczyzna, który zmienił swoje życie fot. iStock by Getty Images, Westend61

– Dzień dobry pani Stasiu – delikatnie otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka.

– Dzień dobry – odpowiedział mi cichutki głos mojej podopiecznej i uśmiech, który potrafił rozjaśnić najbardziej pochmurny dzień.

Nie zapytałem, jak się czuje. Nie musiałem, wystarczyło jedno spojrzenie, abym wiedział, że cierpiała przez całą noc. Mimo bólu jej podkrążone ze zmęczenia oczy błyszczały jakimś wewnętrznym blaskiem. „Skąd ta maleńka, wysuszona kobieta ma w sobie tyle siły?” – zastanawiałem się, zbliżając do jej łóżka.

– Posiedzisz u mnie troszkę? – zapytała, i od razu przeprosiła, że nie chce zabierać zbyt wiele czasu innym pensjonariuszom.

– Oczywiście – dotknąłem jej chłodnej dłoni pokrytej drobniutką siateczką zmarszczek. – Ale najpierw coś zjemy – powiedziałem drobno siekając kanapkę, leżącą na talerzu.

Zawstydziła się, jak zwykle, gdy przypominała sobie, że jest zdana na mężczyznę. Mnie zajmowanie się nią nie sprawiało żadnego kłopotu. No dobrze, może na początku trochę się jej brzydziłem, tak samo, jak innych chorych, niedołężnych i starych podopiecznych Domu Pomocy Społecznej, szybko jednak wstręt zastąpiła litość, a z czasem współczucie i sympatia. Naprawdę lubiłem tę kobietę.

– Zawołam Zosię i wspólnie panią umyjemy, zgoda? – zaproponowałem, żeby ją odrobinę ośmielić.

Odpowiedziała tylko lekkim skinieniem głowy, bez słowa zgadzając się na moją pomoc.

Zajmowanie się nią nauczyło mnie pokory

W pewnym sensie przyzwyczajona była do mężczyzn. Dawniej opiekował się nią syn, lecz gdy zginął w wypadku samochodowym, a ona przestała chodzić, synowa postanowiła oddać ją pod opiekę obcych ludzi, bo sama musiała zająć się dwójką swoich małych dzieci.

Na początku pani Stasia bardzo rozpaczała po stracie jedynaka i przymusowej przeprowadzce, ale alzheimer to w pewnym sensie łaskawa choroba. Niszczy mózg i zniekształca rzeczywistość, wplatając w dzień dzisiejszy coraz bardziej odległe wspomnienia, w których siedemdziesięcioletnia pani Stasia jest małą Stasieńką, a ja, mimo swoich 27 lat, jej dorosłym opiekunem łudząco podobnym do jej taty.

Czasami jednak pamięć płata figle pani Stasi. Wtedy dokładnie wypytuje mnie o moje życie, doskonale orientując się kim jestem, i co tutaj robię. Ale nawet wówczas nie osądza mnie, jeśli już, to raczej lituje się nad pogubionym i odtrąconym przez bliskich chłopakiem.

– Musisz poszukać sobie jakiejś dobrej pracy, znaleźć dziewczynę. Jesteś wspaniałym chłopcem i zasługujesz na miłość – powtarza wtedy.

A ja rumienię się jak jakiś młokos, jakbym nie miał za sobą lat wystanych w bramach z flaszką i kumplami, rozbojów, napadów, bójek i wyroku siedmiu lat więzienia za odwieszone przez jedno głupie włamanie wyroki. Jakbym nie wyglądał na zepsutego, zniszczonego wódą, wydziaranego gościa, którego wstydzi się nawet własna matka.

– Co też pani mówi – uśmiecham się wtedy, chociaż pamiętam, jak na początku reagowałem wściekłością na jej ciepłe słowa.

Zaciskałem wtedy moje potężne dłonie na jej kruchych ramionach, żeby poczuła ból, znienawidziła mnie i odtrąciła jak inni – tak zwani porządni ludzie – lecz ona zamiast krzyczeć, patrzyła z taką bezradnością, że w końcu miękłem. Puszczałem żelazny uścisk, a potem rozmasowywałem siniejące miejsce, bojąc się, że mogłem ją niechcący skaleczyć.

Spokorniałem, myjąc ją, zmieniając pieluchy, karmiąc, nosząc i lecząc nieustannie tworzące się odleżyny. Zrozumiałem, jakim jestem szczęściarzem, że mam dwie zdrowe ręce, sprawne nogi i umysł, i mogę zrobić ze swoim życiem, co tylko zechcę, gdy już opuszczę mury więzienia. To ode mnie zależy, w którą stronę pójdę, bo jeszcze nie wszystko stracone.

Sam nie wiem, dlaczego zgłosiłem się do projektu wymyślonego przez dyrektora naszego więzienia i pracowników tutejszego DPS-u. Chyba z nudów postanowiłem coś zrobić z nadmiarem wolnego czasu. Myślałem: „Pójdę, posprzątam staruchom na stołówce, umyję kible, zagrabię ogródek i przestanę wariować w tych cholernych czterech ścianach, patrząc codziennie na te same gęby”. Potrzebowałem odmiany.

Pojechało nas dziesięciu, podobno najbardziej rokujących. Sami twardziele, co niejedno widzieli. Z hukiem otworzyliśmy drzwi DPS-u i buńczucznie rozejrzeliśmy się po wnętrzu. Starsi ludzie na krzesłach i wózkach inwalidzkich spojrzeli na nas z przestrachem. Jakiemuś panu wyleciała łyżka i upadła na podłogę. Pamiętam, spojrzałem wtedy w wiszące na ścianie obok mnie lustro i przyjrzałem się sobie. Po siłowni, z wygoloną głową i tatuażami na ramionach wyglądałem jak dziki zwierz, a nie człowiek – i bardzo mi to odpowiadało. Tworzyło mur, za który nikt nie śmiałby się przedostać.

Ja też pochodziłem z normalnej rodziny

Ale wtedy stał się cud. Jeden z naszych, „Tygrys”, wielgachny jak stodoła facet podszedł do staruszka, schylił się, podniósł łyżkę i podał przerażonemu mężczyźnie.

Nie mogę sam jeść – powiedział tamten z rozbrajającą bezradnością.

Wtedy dopiero zobaczyłem, że ręce nadal mu drżą. To, co wziąłem za strach, okazało się chorobą.

„Tygrys” chrząknął i, niepewnie zerkając w naszą stronę, zaproponował, że w takim razie go nakarmi.

– Mógłby pan? – zapytał staruszek i cały się rozjaśnił.

„Tygrys” niepewnie wytarł łyżkę i usiadł na krześle obok mężczyzny.

Dziękuję – odpowiedział tamten. – Panie nie zawsze zdążą do mnie podejść, bo tylu tu nas jest, więc zdarza się, że jem zimną zupę albo kotlet, a przecież najlepiej smakuje ciepły obiad – uśmiechnął się niepewnie.

Widziałem jak „Tygrys” mięknie. Sam też zresztą poczułem, jak w gardle rośnie mi ogromna gula, ale za wszelką cenę starałem się powstrzymać łzy. Co to za twardziel, który ryczy na widok niedołężnego starca? Chyba w każdym z nas coś pękło.

Pomagałem sprzątać ośrodek, ale z czasem robiłem to najszybciej, jak mogłem, żeby tylko pobiec do mojej pani Stasi, pana Romka, emerytowanego dyrektora czegoś tam i strasznego choleryka, pana Tadka filatelisty i pani Grażyny, byłej nauczycielki, która uparła się, że będzie mnie uczyć języka polskiego i historii.

Musi pan mieć jakieś podstawy, żeby egzystować w społeczeństwie – mawiała poważnym tonem, gdy ja dusiłem się ze śmiechu.

Wieczorami, leżąc na pryczy, lubiłem powtarzać jej powiedzonka ubrane w słowa z innego świata. Choć przecież nie tak bardzo odległego. Ja też pochodziłem z normalnej rodziny. Mój młodszy brat został wojskowym, siostra pielęgniarką, tylko ja sprawiałem kłopoty. Więzienna psycholog powiedziała mi kiedyś, że cieniem na moim życiu położyła się śmierć pierwszego dziecka rodziców. Adrian miał roczek, gdy zmarł po zwykłym przeziębieniu. Ja urodziłem się rok później i na mnie rodzice przelali całą swoją miłość, i strach.

Gdy inne dzieci dostawały w domu burę za nieodrobione lekcje czy wagary, oni tłumaczyli mnie przed nauczycielami, że taki już mam niezależny charakter, ale szybko nadrobię zaległości, bo jestem zdolny. Wystarczyło, żebym lekko zakasłał, a mama już bladła przerażona i zgadzała się na każdą moją fanaberię.

Czyżby we mnie nie wierzyli?

Moje młodsze rodzeństwo traktowali już całkiem inaczej, dlatego oni wyszli na ludzi, a ja zacząłem spędzać czas na ulicy, z kumplami i używkami. Być może zapiłbym się na śmierć albo zrobił coś znacznie gorszego, gdyby nie nieudane włamanie, odwieszone zaległe wyroki i więzienie.

– Obiecaj mi Jareczku, że skończysz szkołę średnią, zdasz maturę, Chociaż tyle zrób dla mnie – powiedziała mi kiedyś pani Stasia.

Złożyłem obietnicę, lecz nie zamierzałem jej dotrzymywać. Chciałem po prostu sprawić przyjemność staruszce. Dopiero, gdy pani Stasia zachorowała i w ciężkim stanie trafiła do szpitala, czuwając przy jej łóżku zrozumiałem, jak bardzo odmieniła moje życie. Otworzyła coś w moim sercu, do czego nikt inny nie potrafił dotrzeć. „Nie mogę zawieść jedynej osoby, której na mnie jeszcze zależy”.

Rodzice już dawno odsunęli się ode mnie, nie mam do nich żalu, ja też wstydziłbym się takiego syna. Nawet na przepustkach przestałem ich odwiedzać, żeby nie sprawiać kłopotu. Pozostała mi tylko ona… „Tylko ona widzi jeszcze we mnie człowieka” – myślałem, przemywając jej twarz.

Nawet w takim stanie wyglądała pięknie. Jak moja babcia. Cudowna, pełna ciepła, ale i niezwykle charakterna kobieta. Może byłbym innym człowiekiem, gdyby wciąż żyła…

Tamten pobyt w szpitalu naprawdę całkowicie odmienił moje życie. Któregoś dnia ośmieliłem się nawet zapukać do drzwi pokoju pani Grażyny i poprosić ją o dodatkowe lekcje. W więzieniu skończyłem liceum i złożyłem papiery na kurs opiekunów osób starszych. Gdy tylko opuściłem mury zakładu karnego, natychmiast poprosiłem dyrektorkę DPS-u, żeby przyjęła mnie do pracy.

– Jesteś świetnym specjalistą, widzę, z jakim oddaniem traktujesz swoją pracę i naszych pacjentów, ale… – zawiesiła na chwilę głos.

Serce mi zamarło z przerażenia. Niemożliwe, ona też nie wierzy, że mogę się zmienić! Ona, która przyjmowała mnie tutaj w ramach projektu?!

– …ale u nas nie zarabia się zbyt wiele – dokończyła spokojnie.

– Byle starczyło na wynajęcie mieszkania i chleb – roześmiałem się, czując niewyobrażalną ulgę.

Czytaj także:
„Mam 30-stkę na karku, kredyt i pracę, której nie znoszę. Moje życie nie miało sensu do czasu, gdy odnalazłam swoją pasję”
„Na emeryturze nudziłam się jak mops, więc znalazłam pasję. Mąż narzeka, ale nie chcę spędzić reszty życia pucując chałupę”
„Ja pracowałem z pasji za grosze, a żona harowała na naszą rodzinę. Gdy kpiła z mojej pensji, czułem się jak nieudacznik”

Redakcja poleca

REKLAMA