„Byłem w szoku, kiedy córka powiedziała mi, że nie chce mnie znać. Może i nie uczestniczyłem w jej życiu, ale przecież byłem jej ojcem!”

Porzuciłem córkę, ale liczyłem, że nadal będzie chciała mnie znać fot. Adobe Stock, Tiko
„W końcu powiedziałem jej, bardzo głośno i dosadnie, że ma wypie… z mojego życia, że nie pisałem się na śmierdzącego bachora i żonkę ze sflaczałym brzuchem przed dwudziestym piątym rokiem życia. Oświadczyłem jej, że chcę być architektem, a nie mężusiem przynoszącym w zębach minimalną krajową do domu, bo jej się zamarzyła zabawa w dom”.
/ 26.10.2022 20:30
Porzuciłem córkę, ale liczyłem, że nadal będzie chciała mnie znać fot. Adobe Stock, Tiko

Jestem idiotą. Skończonym kretynem. Kwintesencją drania i dupka. Stałem przed lustrem i wymyślałem swojemu odbiciu od najgorszych. Dopiero się rozkręcałem, a moja kreatywność i wulgarność w ubliżaniu samemu sobie rosła w miarę cedzenia kolejnych epitetów. I dobrze. Chciałem do szczętu zmieszać się z błotem. Osiągnąłem tyle, że po prostu się popłakałem. Stałem tam, oparty o umywalkę, i szlochałem, mając gdzieś, że prawdziwy mężczyzna nie płacze.

Nie byłem prawdziwym mężczyzną

Nie zasłużyłem na to miano i pewnie już nigdy nie zasłużę. Byłem wtedy beztroskim szczeniakiem, chłopakiem w połowie studiów, w połowie szaleństw, które studenckie życie hojnie oferuje. Żyłem od imprezy do imprezy, od dziewczyny do dziewczyny, uczyłem się z sesji na sesję. Aż poznałem Sarę. Dziewczynę z tak zwanego dobrego domu. Olśniewająco piękną, inteligentną i z taką klasą, że potrafiła ucywilizować nawet mnie. Zacząłem nosić koszule, poważniej myślałem o życiu, planowałem jakąś tam przyszłość, choć wyobraźnia nie podsuwała mi zbyt wielu obrazów na czas „za trzy lata”. Chodziłem do domu Sary na niedzielne obiady i kupowałem jej kwiaty. Całowałem w dłoń rodzicielkę mojej lubej, bo tego wymagano w jej rodzinie. Jak to się skończyło?

Banalnie, typowo, do przewidzenia. Dwiema kreskami na teście ciążowym, łzami w oczach i przerażeniem ściskającym za gardło. Przyznam, że bardziej ściskało mnie niż ją, choć niewątpliwie bała się przyznać rodzicom. Za nic nie chciałem tego dziecka. Nie wyobrażałem nas sobie jako szczęśliwej rodzinki, mnie w pracy od ósmej do czwartej, pod krawatem albo co gorsza w roboczym uniformie, w jakimś magazynie, gdzie utknąłbym aż do emerytury. Miałem być architektem, budować wielkie obiekty, mosty, planować całe osiedla, a nie bawić dzieciaka i zmieniać mu pieluchy, nawet jeśli miałby to być mój dzieciak. Namawiałem ją na zabieg. Kasę dałoby się zorganizować i nikt nie musiałby się o niczym dowiedzieć. Raz, dwa, rachu-ciachu i po strachu. Nie zgodziła się. Kategorycznie odmówiła.

Uparła się, że urodzi to dziecko

Skoro już się stało, chciała być matką, chciała być ze mną. Rozmowy przeradzały się w kłótnie, chociaż nie powinna się była denerwować. W końcu powiedziałem jej, bardzo głośno i dosadnie, że ma wypie… z mojego życia, że nie pisałem się na śmierdzącego bachora i żonkę ze sflaczałym brzuchem przed dwudziestym piątym rokiem życia. Oświadczyłem jej, że chcę być architektem, a nie mężusiem przynoszącym w zębach minimalną krajową do domu, bo jej się zamarzyła zabawa w dom. Nie miałem pojęcia, jak być ojcem. Nie miałem wzoru. Mój zmarł, zanim byłem w stanie zapamiętać jego twarz.

Posłuchała i zniknęła z mojego życia. Nie pojawiała się też na uczelni. Nie wiem, czy odebrałaby ode mnie telefon, bo nie próbowałem dzwonić. Postanowiłem przeczekać jej babski bunt, jej głupie fochy, jak o tym myślałem. Swoim chłodem i brakiem zainteresowania zamierzałem przekonać ją do swoich racji. Byłem pewien, że w końcu pęknie, przyjdzie do mnie, zrobimy to, co trzeba, i będzie okej. Pomyliłem się. Nie przyszła. Za to jej ojciec mnie znalazł. Przyłożył mi tylko raz, a ja nie broniłem się za bardzo. Ot, poleciało trochę krwi z nosa, nic więcej, a przynajmniej miałem Sarę z głowy. Ulżyło mi i wróciłem do mojego poprzedniego stylu życia. Nauka na zmianę z hulankami, choć nie szalałem już tak jak wcześniej. Balangi jakoś straciły dawny urok. Sara? Niby wybiłem ją sobie z głowy, niby nie żałowałem, że zniknęła, ale co jakiś czas o niej myślałem. Co u niej? Czy urodziła dziecko? Czy znalazła sobie kogoś? Czy jest szczęśliwa? Może… powinienem ją… odszukać? Może i powinienem, ale zawsze były ważniejsze sprawy do zrobienia, do załatwienia, do zaliczenia… A tak naprawdę byłem tchórzem, który bał się podnieść słuchawkę i zadzwonić.

Bałem się tego, co mogę usłyszeć

Tego, przed czym mogę zostać postawiony. Ojcostwo, odpowiedzialność, takie tam… Kiedy wyjechałem do Warszawy, by świętować wieczór kawalerski kumpla, zdało mi się, że ją widzę za oknem knajpy. Zmieniła kolor i długość włosów, ale było coś boleśnie znajomego w sposobie poruszania się kobiety idącej po drugiej stronie ulicy. Trzymała za rękę dziewczynkę. Nie znałem się na dzieciach, więc nie miałem pojęcia, ile lat mogło mieć to dziecko. Trzy? Pięć? Zresztą zaraz zniknęła w przejściu podziemnym, a ja wróciłem do zabawy. Zapomnij, chłopie. Przecież nie będziesz ganiał za kobietą po ulicy, bo przypomina ci dawną… no właśnie. Miłość? Przyjaciółkę? Znajomą? Kim była dla mnie po sześciu latach? Sześć lat…

Uzmysłowiłem to sobie następnego dnia, kiedy obudziłem się w hotelowym łóżku z kacem gigantem i poszukiwałem soku pomarańczowego, by ugasić pragnienie. Sześć lat od momentu, kiedy Sara bez słowa wyszła z mieszkania, które wynajmowałem na spółkę z trójką współlokatorów. Teraz miałem swoje własne mieszkanie, pracowałem w korporacji, zdobywając doświadczenie jako architekt. Nie miałem nikogo. Owszem, spotykałem się z kobietami, ale z żadną nie łączyło mnie nic poważniejszego. A Sara? Czy ona była na poważnie? Szczerze? Chyba tylko ona. Bo jakoś nie wzdrygałem się na myśl, że mogłaby być teraz moją żoną. Że to ja mógłbym mieć wieczór kawalerski i szaleć całą noc, by o czwartej nad ranem objąć kumpla i wybełkotać:

– Wiesz co… W ogóle mi nie żal tego kawalerskiego życia… Jest… przereklamowane… Chcę jej założyć obrączkę i patrzeć w jej oczy do końca życia…

Wcale nie zabrzmiało to żenująco. Przeciwnie, zazdrościłem mu, choć na głos bym się do tego nie przyznał. Za to ciągle wracał do mnie obraz tamtej kobiety dostrzeżonej za oknem. Czy ta dziewczynka, którą trzymała za rączkę, to mogła być… moja córka? Czy ja mam córkę? Teoretycznie mogłem mieć. Ale jak to jest naprawdę mieć córkę?

Mieć dziecko...

Patrzeć, jak śpi, je, bawi się. Wracać do domu, słyszeć radosny pisk, tupot stóp w przedpokoju i czekać, aż obejmą cię małe ramiona, aż zawiśnie ci na szyi słodki ciężar, a lepkie od czegoś pysznego usta wycisną ci całusy na policzkach pokrytych popołudniowym zarostem… Zapomnij, nie myśl, to nie dla ciebie. Szybko wróciłem do rygoru pracy, chcąc pozbyć się z głowy tych nieproszonych wizji. Co mnie obchodzą jakieś dzieci, moje czy nie moje. Zresztą już dawno temu doszedłem do wniosku, że Sara raczej nie zdecydowała się na urodzenie tego dziecka. W końcu nigdy się ze mną nie kontaktowała, nie pozwała mnie o alimenty, nie żądała, bym stanął na wysokości zadania i choć od czasu do czasu kontaktował się ze swoim dzieckiem. Po prostu zobaczyłem kogoś podobnego i tyle. Ale to nic nie znaczy, niczego nie zmienia.

Zarzuciłem te niepotrzebne wyobrażenia projektami, imprezami, chorobą mamy, którą trzeba było się zająć.

– Nie doczekam się wnuków… – jęczała, gdy wiozłem ją na kolejne badania.

Mamo, co ty z tymi wnukami? – denerwowałem się, bo tym biadoleniem znowu skierowała moje myśli na niechciane tory.

– Tak tylko… – wzruszyła ramionami. – Jak każda matka marzę o tym, by poniańczyć wnuki, nacieszyć nimi oczy, serce…

– Zdążysz, zdążysz – mruknąłem, skręcając w stronę szpitala.

Nie zdążyła… Nad grobem matki stałem jako samotny, dobiegający czterdziestki stary kawaler. Sierota bez rodziców, bez własnej rodziny. Kiepsko… Patrzyłem na pomnik, kiedy wszyscy żałobnicy już odeszli, i docierało do mnie, że jej już naprawdę nie ma, że odeszła, a ja zostałem całkiem sam na świecie. Nie, nie, będę płakał. Postanowiłem przejść się po mieście, przypomnieć sobie miejsca, w których bywałem z mamą jako dziecko. I kiedy zbliżałem się do bramy cmentarza, zobaczyłem Sarę. To była ona, bez dwóch zdań. Jej twarz widziałem w myślach na tyle często, że rozpoznałbym ją zawsze i wszędzie, nawet jeśli się zmieniła, dojrzała. Miała krótsze włosy, ale nadal w odcieniu blond, który tak jej pasował, który tak lubiłem. Szła w kierunku bramy i szczerze ucieszyłem się na jej widok. To była specjalna sytuacja i chwila, więc chyba mogłem zamienić z nią kilka słów, w końcu znała moją matkę.

Ciekawe, kogo tu przyszła odwiedzić?

Może przeczytała nekrolog i…

Mamo, poczekaj! – rozległo się wołanie.

Sara odwróciła się ku biegnącej ku niej dziewczynie. Nastolatka! Wysoka, smukła jak trzcinka, z fruwającymi wokół głowy lokami w kolorze ciepłego brązu. Miałem dokładnie takie same włosy, gdy nie ścinałem ich na krótko. Czułem, jakby serce przestało mi bić. Nie mogłem złapać tchu, a one szły w moją stronę. Nie mogłem się ruszyć z miejsca, a one były już tylko parę metrów ode mnie. Patrzyłem jak zahipnotyzowany, nie mogąc oderwać wzroku od nastolatki, która szła obok mojej dawnej dziewczyny. Sara wreszcie mnie spostrzegła i zmyliła krok. Pobladła. Po czym chwyciła dziewczynę za rękę, przyciągnęła do siebie i minęły mnie bez słowa, a ja dalej stałem jak wrośnięty w cmentarną ścieżkę.

Nie goniłem ich, nie żądałem wyjaśnień. Byłem w zbyt wielkim szoku. Poza tym, jakie miałem prawo o cokolwiek pytać? Siedemnaście lat temu jasno dałem Sarze do zrozumienia, że nie chcę jej w swoim życiu. Ani jej, ani dziecka. Nie chciałem ich. Więc skąd ten dziwny ból…? Czy ta dziewczyna była moją córką? Córka, córka, córka, powtarzałem w myślach, by przyzwyczaić się do tego słowa, dziwnie obcego i kuszącego zarazem. Ta tajemnicza, potencjalna córka nie dawała mi spokoju, więc odnalazłem Sarę. To nie było trudne w czasach mediów społecznościowych. Nawet jeśli jej profil na Facebooku był dość ubogi, to pozwolił mi wysłać do niej wiadomość.

Odpisała, zgodziła się na spotkanie

Czekałem w kawiarni, obracając w palcach saszetkę cukru, próbując zająć czymś ręce i myśli, zanim przyjdzie. O ile w ogóle przyjdzie, bo może cię wystawiła, maleńka zemsta za to, co ty jej zrobiłeś.

– Chciałeś porozmawiać – rzuciła, siadając naprzeciwko.

A więc żadnych uprzejmości, od razu do konkretów.

To ona, prawda? – spytałem równie bezpośrednio.

– Kto?

– Moja córka.

Moja córka, nie twoja – uściśliła, pochylając się do przodu i sztyletując mnie wzrokiem. – Moja córka.

– Dobrze wiesz…

– Dobrze wiem, ile trudu, wyrzeczeń, pracy i łez kosztowało mnie wychowanie jej samej na osobę, którą jest dzisiaj. Nie masz z tym nic wspólnego, zero zasług, więc z łaski swojej nie przypisuj sobie miana rodzica.

– Dlaczego…

– Co? Dlaczego ci nie powiedziałam? Dlaczego nie wysyłałam zdjęć? Nie żądałam alimentów? Bo nie chciałam. Poradziłam sobie bez ciebie. Jasno się wyraziłeś, co sądzisz o mnie, dziecku i naszej obecności w twoim życiu. Nie zamierzałam się przed tobą płaszczyć, żebrać o uczucie dla nas. Pomogli mi rodzice, a potem już dawałam sobie radę sama.

– A może ja chciałem, żebyś mnie szukała? Może nie miałem odwagi, by sam się odezwać? – zajęczałem.

Parsknęła kpiącym śmiechem.

– Oj, jak mi cię żal. Zaraz się okaże, że to ty jesteś poszkodowany. Chociaż… wiesz co, racja, jesteś przegranym palantem. Wyłącznie na własną prośbę. Miałeś mnóstwo czasu, żeby się ogarnąć i zebrać na odwagę. Smarkacz mógł spanikować, zraniłeś mnie, ale patrząc wstecz, nawet rozumiem. Pytanie, gdzie byłeś dziesięć lat temu, pięć…? Po prostu za każdym razem podejmowałeś tę samą decyzję. Nieważne, czy ze strachu, wstydu czy wygody, efekt się nie zmienia. Skreślałeś i rezygnowałaś z nas. Więc nie pytaj mnie, czemu moja córka nie jest twoją córką. Ty jej nie chciałeś.

Szach i mat. Dany bezlitośnie przez piękną Sarę, dzielną i wspaniałą. Ironia nie zmieniała faktu, że byłem żałosny.

– Masz kogoś? – wyrwało mi się.

– To nie twoja sprawa – ucięła. – Nie chcę, byś niepokoił Majkę.

– Ma na imię Maja? Ładnie…

– Ma też poukładane życie, matkę, która ją kocha, dba o jej bezpieczeństwo i zaspokaja jej potrzeby. Także emocjonalne. Nie chcę, żebyś wyskakiwał jak filip z konopi i zaburzał jej świat. Znudzi ci się zabawa w tatusia, a ona będzie ponosić konsekwencje. Trzymaj się od nas z daleka. Tyle. Moje kondolencje, twoja mama była dobrą osobą – dodała, wstając od stolika. – Jeśli czegoś żałuję, to tego, że nie miała szansy poznać swojej wnuczki. Polubiłyby się.

Nokaut. Prosto w splot słoneczny.

Nawet nie byłem w stanie płakać

Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu rozpamiętywałem jedyną chwilę w moim życiu, gdy widziałem swoją córkę. Niemal dorosłą. Piękną. Wychowywała ją Sara, więc na pewno także mądrą. Obsesyjnie myślałem, ile mnie ominęło. Pieluchy, kolki, bezsenne noce, zero własnego życia, cała masa roboty, od której robiło mi się słabo na samą myśl, wszystko to, co kazało mi wyrzec się Sary i dziecka. Ale też pierwszy krok, pierwszy uśmiech, słowo „tata”… Czy Maja mogła mówić do kogoś innego „tato”? Nagle stałem się o to potwornie zazdrosny. Czułem się okradziony z pierwszego dnia w szkole, z pierwszej piątki, z którą wróciła dumna do domu, z wypadających mleczaków i gwiazdkowych prezentów chowanych po szafach, by nie znalazła ich przed czasem. Okradziony z jej pierwszej miłości. Chłopaka, którego mógłbym walnąć w nos, gdyby przyprawił ją o łzy… Dużo tego było, tego, co straciłem. Może uda się odzyskać choć małą część? Ze zdjęć, z opowieści. Może uda się zaistnieć w jej przyszłości?

Nie chciałem się do Mai zbliżać, póki nie osiągnie pełnoletności. Czekałem. Gdy skończy osiemnaście lat, Sara nie będzie mogła roztaczać nad nią parasola ochronnego. Dziewczyna będzie dorosła, będzie miała prawo decydować sama. Na pewno zechce poznać swojego ojca. Jakie dziecko nie chce? Zwłaszcza że sroce spod ogona nie wypadłem. Nie byłem jakimś nieudacznikiem. Miałem własną pracownię architektoniczną. Zapisałem na swoim koncie więcej niż parę sukcesów. Wyglądałem też całkiem nieźle i córka nie musiała się mnie wstydzić. Córka – szybko nauczyłem się tak o niej myśleć, tak ją nazywać. Sprawiało mi to radość, wbijało w dumę… Kiedy nadszedł ten moment, napisałem do niej, prosząc o spotkanie, o możliwość pogadania twarzą w twarz, zobaczenia jej z bliska, dotknięcia dłoni, włosów… Zgodziła się. Byłem dobrej myśli. Weszła do kawiarni pewnym krokiem, odrzucając na plecy długie loki.

Wyglądała na pewną siebie i zdecydowaną

To dobrze. Teraz pogadamy i nadrobimy stracony czas. Musimy go nadrobić.

– To ty, jak mniemam – rzuciła, siadając.

Jak matka. Żadnych uprzejmości.

– Tak, to ja. Jestem twoim ojcem.

– Nie pochlebiaj sobie. Jeden plemnik to trochę za mało, żeby być czyimś ojcem. Przyszłam, bo chciałam powiedzieć ci prosto w twarz, że nie chcę mieć z takim palantem jak ty nic do czynienia. Daruję sobie gorsze inwektywy, bo obiecałam mamie, że nie będę przeklinać publicznie.

Ten arogancki ton, wyzywające spojrzenie, nonszalancka poza… były takie znajome.

– Posłuchaj… Przepraszam, wiem, że nawaliłem, ale chcę to naprawić, nadrobić, chcę cię poznać, dowiedzieć się o tobie wszystkiego…

– Po co? Ja nie chcę cię poznawać.

– Nie skreślaj mnie tak od razu. Jestem architektem, mam kontakty, pieniądze, mogę ci w życiu pomóc…

– I czego zażądasz w zmian? Miłej córeczki, którą będziesz mógł się chwalić przed znajomymi? Chcesz wdzięczności, kup sobie psa. Pies nie będzie cię oceniał. Dla mnie jesteś obcym facetem, który próbuje mnie przekupić. Czemu nie zjawiłeś się wcześniej, co? Po naszym spotkaniu na cmentarzu? Myślisz, że się nie zorientowałam, że nie zapytałam, czemu tak mama zjeżyła się na twój widok? Czekałam. Od lat czekałam. Od kiedy zorientowałam się, że inne dzieci mają ojców. Kazała ci zniknąć, ale czekałam. Obie czekałyśmy, a ty co? Wycofałeś się, nie zawalczyłeś. By uniknąć problemów, pojawiłeś się dopiero teraz. Za późno – wstała i nie dając mi szansy na ripostę, wyszła.

Było w niej tyle z Sary. I tyle ze mnie, doskonale rozpoznawałem w jej zachowaniu siebie sprzed lat. Wróciłem do domu. Wiedziałem już, że niczego nie nadrobimy. Nie będzie rozmów o tym, co działo się w jej życiu w ciągu tych osiemnastu lat, nie będzie oglądania zdjęć, nie będzie tworzenia wspólnych wspomnień. Bo nie ma dla nas przyszłości.

Nie ma miejsca dla mnie w jej życiu

Zrozumiałem, że to, z czego zostałem okradziony, ukradłem sobie sam. Okradłem się z bycia ojcem, z miłości mojego dziecka. Stałem przed lustrem, patrzyłem na siebie i czułem obrzydzenie. Człowiek sukcesu? Tchórz i kretyn. Niby miałem wszystko, a czułem się jak ostatni nędzarz. Zostawiłem je w spokoju. Wysyłam pieniądze co miesiąc i choć czeki wracają, zamierzam je wysyłać nadal. A to, czego nie chcą teraz, odkładam. Na specjalne konto. Może kiedyś się przydadzą.

Czekam. Teraz ja czekam. Nie dziwi mnie, że nie chcą mnie w swoim życiu, że mi nie ufają. Wtargnąłem w nie jak intruz po latach nieobecności i oczekiwałem… no, czego? Chyba cudu. I nadal gdzieś w głębi serca mam nadzieję, że cud się zdarzy. Dzięki temu daję radę iść do przodu, oddychać, bo czekam…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA