Pierwszy raz ujrzałem ją jakieś piętnaście lat temu, gdy przyjechała tu z rodzicami. Miała wtedy siedemnaście lat i nie umiała pływać. Więc ją nauczyłem. Chodziliśmy codziennie nad jezioro, a ja oswajałem ją z wodą, podtrzymywałem jej szczupłe ciało, dopóki nie nauczyła się ufać i wodzie, i sobie. Uwielbiałem jej śmiech, jej zaskoczenie i jej fascynację wszystkim, co nowe.
W wieczór przed jej wyjazdem siedzieliśmy oboje na pomoście, patrząc na gwiazdy odbijające się w wodzie. Dotknąłem jej dłoni. Pocałowałem ją. Oddała pocałunek. A następnego dnia, odjeżdżając, powiedziała, że wróci za rok. W jej spojrzeniu wyczytałem miłość i obietnicę.
Przyjechała po siedmiu latach
Czekałem. Rok, dwa, pięć. Przyjechała po siedmiu latach. Z narzeczonym i grupą przyjaciół. Do stanicy przypłynęli jachtem, rozbawieni, hałaśliwi.
– Witaj, Weroniko – powiedziałem, gdy przyszli na obiad. – Wreszcie przyjechałaś.
– Nie sądziłam, że mnie zapamiętałeś, Krzysiu – odparła z uśmiechem. – Myślałam, że jak tylko wyjechałam, zająłeś się inną, która nie umie pływać.
– Czekałem. Nie jestem jak inni.
Patrzyła mi w oczy. Może wyczytała z nich moje myśli, bo jej policzki poróżowiały. Wtedy podszedł jej chłopak, Tomek. Objął Weronikę i przyciągnął do siebie. Wszystkie moje mięśnie się napięły.
– Znacie się? – spytał.
– Tak – Weronika roześmiała się srebrzyście. – Rodzice przywieźli mnie tu, gdy miałam siedemnaście lat. Krzyś uczył mnie pływać. Jest w tym świetny.
– Nie wątpię – odparł chłopak i spojrzał na mnie złym wzrokiem. Widziałem, jak jego ramię przyciąga ją do siebie silniej.
Skrzywiła się.
– Boli – powiedziała. – Musisz zbastować z siłką, bo tracisz wyczucie.
Zostali w stanicy dwa dni. Narzeczony pilnował Weroniki jak skarbu, dlatego tylko czasami wymienialiśmy się spojrzeniami i uśmiechami. Gdy odpływali, udało mi się z nią porozmawiać.
– Zadzwoń – powiedziałem.
– Za późno. Za dwa miesiące ślub.
Dotknąłem jej policzka.
– Nigdy nie jest za późno, pamiętaj. Ja tu jestem, zawsze. Dla ciebie.
Wrócili trzy lata później.
Czułem, że nie jest szczęśliwa
Weronika, jej mąż i dwie pary przyjaciół. Tym razem samochodami, na tydzień. Wynajęli u mnie jacht.
– A ty wciąż bez żony? – spytał mąż. Był jeszcze bardziej napakowany, choć już widziałem, że mięśnie zaczyna otaczać warstwa tłuszczu.
– Sam sobie radzę – odparłem.
– Ale tak bez kobity? – spojrzał podejrzliwie.
Poczułem skurcz obrzydzenia, gdzieś głęboko w sobie. Ale uśmiechnąłem się do niego tak po męsku.
– A bo to mało kobiet wokoło? Przypływają z mężami, którzy żłopią cały dzień piwo i zasypiają o zmierzchu. A one lubią marzyć przy świetle księżyca. Ja piwa nie piję.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
Nie wiem, co on wyczytał w moich, ale odwrócił się i odchodząc, wrzucił puszkę do kosza na śmieci. Nie była pusta. Zeźliłem się na siebie za to nieprzemyślane gadulstwo. Jakby usnął, pijany, mógłbym może porozmawiać z Weroniką. Czułem, że nie jest szczęśliwa. Gdzieś straciła tę radość życia, tę młodzieńczą energię.
Po trzech dniach zorientowałem się, w czym rzecz. W końcu udało mi się spotkać Weronikę samą. Wróciła po zapomnianą chustkę do pokoju na piętro stanicy.
Czekałem tam.
– Czy on ci zrobił krzywdę? – spytałem.
Drgnęła. Nie spodziewała się mnie.
– Nie – odparła.
– Jeszcze – dodałem.
Wzruszyła ramionami, jakby mówiła, że takie jest życie.
– Możesz od niego odejść – powiedziałem. – Ja wciąż czekam.
Przysunęła się do mnie, blisko. Poczułem świeży zapach jej ciała, ziołowy szampon na włosach. Zakręciło mi się w głowie.
– Bardzo chciałabym ci uwierzyć – szepnęła i położyła mi dłonie na ramionach.
Objąłem ją i przytuliłem delikatnie do spragnionego ciała. Nie wiem, czy wyczuła, że cały drżałem.
– Możesz mi wierzyć. Pokochałem cię w chwili, gdy się do mnie uśmiechnęłaś, wtedy, za pierwszym razem.
– Miałam tylko siedemnaście lat, a ty…
– Dwadzieścia siedem. Jestem starszy. Potrafię się tobą zaopiekować. Obronić…
Przez okno z podwórza dobiegł nas wrzask jej męża:
–Wera, gdzie ty jesteś?
Odsunęła się ode mnie. Nie patrzyła mi w oczy, gdy mówiła szybko, żeby zdążyć:
– On nie odejdzie. Nie wypuści mnie. Jestem jego własnością. Najlepiej będzie, jak o mnie zapomnisz.
I pobiegła.
Walczył, ale nie dał rady
Zacząłem myśleć. A potem, podczas kolacji, opowiedziałem gościom legendę o Wyspie Kormoranów.
– Od tamtej pory kiedy mężczyzna podczas pełni dotrze wpław na wyspę, woda nasyci go energią, dzięki której żadna kobieta się mu nie oprze – zakończyłem.
– A ile do tej wyspy jest? – spytała przyjaciółka Weroniki, Luiza.
– Będzie z trzy kilometry w linii prostej. To ta wyspa na środku jeziora – odparłem.
– A ty płynąłeś tam w czasie pełni? – spytał mąż Weroniki.
– Wiele razy – odparłem, patrząc na niego z uśmieszkiem. – Dlatego nie mam kłopotów z kobietami. Ale dla was jest już za późno. Pełnia jest tylko dzisiaj, a wy zjedliście za dużo i za dużo wypiliście…
Wszyscy rozeszli się po dziesiątej wieczorem. Koło północy do stanicy przyjechała na sygnale karetka. Jak zeznali policji letnicy, mąż Weroniki postanowił udowodnić, że potrafi dopłynąć do Wyspy Kormoranów.
– Płynęliśmy przy nim łódką – mówił mąż Luizy. – Nagle dostał chyba skurczu i poszedł na dno. Walczył, ale nie dał rady. Wskoczyliśmy za nim, ale…
– Ale o co chodzi z tą wyspą? – spytał zdziwiony policjant.
– No, podobno jak ktoś w pełnię dopłynie do wyspy… – mąż Luizy zamilkł, czując pod spojrzeniem policjantów i sanitariuszy, jak głupio brzmią jego słowa.
– Kiedy ty zmądrzejesz – jęknęła Luiza.
– Zaraz, to nie ja płynąłem, tylko Tomek – oburzył się jej mąż. – I kto tu jest głupi?
Weronika siedziała na kanapie nieruchomo, wtulona w ramiona drugiej przyjaciółki.
– Jak mogę pomóc? – spytałem.
Uniosła na mnie spojrzenie.
– Dziękuję – powiedziała. – Niczego więcej nie potrzebuję.
Zrozumiałem. Od tamtego dnia czekałem, aż wróci. Dałem jej kwartał. Potem rok, cóż, żałoba. Ludzie kochają rytuały. Czekałem kolejny rok. Pojawiła się po pięciu latach, jesienią. Z nowym mężem. Takim samym palantem jak pierwszy.
Postawiłem sprawę jasno
Przypłynęli sami niewielką omegą. Weronika była jeszcze bardziej spłoszona, nieszczęśliwa i wycofana. Załatwienie sprawy zajęło mi dwa dni. Ale tym razem postawiłem sprawę jasno. Zapukałem do jej pokoju, a kiedy mnie wpuściła, powiedziałem:
– Wiesz, że cię kocham. Ale nie możesz przyprowadzać do mnie swojego męża, żebym cię od niego uwolnił, a potem znikać, by pojawić się z następnym palantem do odstrzału. Tym razem zostaniesz ze mną. Bo tu jest twoje miejsce.
Jej oczy robiły się coraz większe, twarz coraz bledsza.
– Co ty zrobiłeś? – spytała.
Też coś. Jakby nie wiedziała.
– To, co chciałaś. O co mnie prosiłaś. Najpierw utopiłem twojego pierwszego. To nie był wypadek, podpłynąłem od dołu i pociągnąłem go w głębinę. Teraz utopiłem twojego drugiego. Powiedzą, że utonął, bo kąpał się po pijanemu. Ale na tym koniec.
Podniosła się z krzesła.
Jej twarz poczerwieniała.
– Jesteś szalony! Jak to, zabiłeś? Moich mężów? Z miłości? To ma być miłość? To jest chore! O nic takiego cię nie prosiłam!
Krzyczała i wyzywała mnie, jej twarz robiła się coraz bardziej zła, brzydka, nie moja. Czułem, że jeszcze chwila, a jej krzyki i złość zaczną zabijać moją miłość do niej. A nic więcej w życiu pięknego mnie nie spotkało. Nie mogłem do tego dopuścić.
Opadłem przy niej na kolana. W końcu zamilkła. Wziąłem jej ciało i przytuliłem do siebie. Wreszcie była moja.
Lubię siadać naprzeciwko Weroniki. Rozczula mnie pochylenie jej głowy, jakby patrzyła na swoje dłonie, leżące spokojnie na podołku. Czekam, aż uniesie głowę, spojrzy i uśmiechnie się. To są najszczęśliwsze chwile mojego dnia. Każdego dnia.
Czytaj także:
„Partner był o mnie chorobliwie zazdrosny i zmienił moje życie w piekło. Po latach dałam mu drugą szansę”
„Ta kobieta działała na mnie jak magnes. Nie sądziłem, że obok niej kręci się zazdrosny amant, który nie znosi konkurencji”
„Byłam tak zazdrosna o faceta, że rzuciłam się z pazurami na koleżankę, którą podrywał. Uwielbiał, jak o niego walczyłyśmy”