„Wstydziłem się, że jestem ze wsi, a rodzice są rolnikami. Dla pieniędzy odciąłem się od nich i udawałem inteligenta”

Zatroskany mężczyzna fot. iStock by GettyImages, Alexandra Iakovleva
„Niedawno wydawało mi się, że mam i mogę wszystko. Jestem panem swojego życia, wiem, czego chcę i potrafię to osiągnąć. Pewien człowiek uświadomił mi, że nie mam nic i jestem całkiem sam”.
/ 15.09.2023 14:30
Zatroskany mężczyzna fot. iStock by GettyImages, Alexandra Iakovleva

Prawdę mówiąc, gdyby nie przypadek, nie wiem, co by się ze mną działo. Kiedy patrzę wstecz i widzę, jaki byłem głupi i zadufany w sobie, jaki naiwny, to aż robi mi się niedobrze. Całe szczęście, że los postawił na mojej drodze Adama. I mam nadzieję, że będę na tyle silny, żeby wcielić w życie to, co mi mówił.

Dawniej wierzyłem, że najważniejsze w życiu to mieć szczęście i pieniądze. A ja miałem jedno i drugie. I żadnych skrupułów w zdobywaniu i korzystaniu z tego, co, moim zdaniem, mi się należało. Dziś wstydzę się tego, jak wtedy myślałem, co robiłem. I najchętniej bym o tym zapomniał. Ale tym bardziej powinienem wszystko komuś opowiedzieć. To będzie trochę jak spowiedź.

Byłem jak wolny ptak

Na studia, do miasta, przyjechałem ze wsi. Moi rodzice do najbiedniejszych nie należą, więc nie musiałem pracować. Mieszkać też miałem gdzie – moja prababcia zostawiła mi mieszkanie już dawno. Wynajmowaliśmy je przez kilka lat, a potem ja się tam wprowadziłem.

Wiodłem życie zupełnie inne niż większość moich znajomych ze studiów. Oni po wykładach lecieli zwykle do dorywczej pracy, a znów ci, co mieszkali w mieście na stałe, biegali do domu na obiad. Ja byłem jak wolny ptak. Nikt mnie nie kontrolował, nie sprawdzał. Miałem pieniądze, więc mogłem się stołować na mieście. Chciałem się napić? To szedłem na piwo czy na drinka, nie musiałem się nikomu tłumaczyć. Gdy poznałem dziewczynę, nie miałem problemu z brakiem „wolnej chaty”, żeby umówić się na randkę.

Wszyscy mi zazdrościli. I prawie każdy z roku chciał się ze mną kolegować, bo to była gwarancja, że zostanie zaproszony na kolejną imprezę. To ja decydowałem, kiedy się bawimy, i w jakim towarzystwie. I prawdę mówiąc, doskonale czułem się w roli pana sytuacji.

W doborze znajomych byłem bezlitosny. Mieli szansę tylko ci bogatsi, którzy mogli mi coś konkretnego zaoferować. Ewentualnie jeszcze ci, którzy co prawda nie byli przy kasie, ale gwarantowali dobrą zabawę. Czyli wszystkie ładne dziewczyny. No i jakaś jedna czy dwie ofiary, nad którymi można było się pastwić podczas imprezy. Przeciętniacy mnie nie interesowali. Ani ci, którzy byli w czymkolwiek ode mnie lepsi.

To ja miałem być na piedestale. Mnie wszyscy mieli słuchać i podziwiać. I rzeczywiście, po pewnym czasie byli przy mnie tylko ci, przy których nie czułem się zagrożony.

Dziewczyny zmieniałem jak rękawiczki. Przecież nie chodziło o to, żeby się zakochać, tylko zabawić. Spotykałem się więc tylko z tymi atrakcyjnymi, których nastawienie do życia było podobne do mojego. Nie chciałem potem żadnych kłopotów czy scen. Nie chciałem też czuć wyrzutów sumienia.

A co robiłem poza nauką? Piłem. Coraz bardziej wyszukane drinki i coraz więcej. Paliłem, i to nie tylko papierosy. Szwendałem się po klubach i dyskotekach. I bardzo mi się takie beztroskie życie podobało.
Rodzice próbowali ze mną rozmawiać, gdy ich odwiedzałem, tłumaczyć, że to nie jest najlepszy pomysł na młodość. Ale po pierwsze, zawsze zamykałem im usta niezłymi stopniami w indeksie, a po drugie, coraz rzadziej do nich jeździłem.

Prawdę mówiąc, wstydziłem się trochę tej wsi. Mierziła mnie. Najchętniej udawałbym, że pochodzę z miasta i w ogóle wymazał ten kawałek mojego życiorysu. Rodziców zresztą też się trochę wstydziłem. Tego, że tata chodzi w gumiakach i kufajce, że mama skończyła tylko zawodówkę. Dlatego robiłem wszystko, żeby ich zniechęcić do przyjeżdżania do mnie. A ja pojawiałem się w domu z przymusu, może ze trzy razy w roku.

Tylko raz pojechałem tam na dłużej niż dwa dni. Kiedy obroniłem pracę i postanowiłem raz na zawsze zamknąć pewien rozdział w moim życiu. A ponieważ starzy nie chcieli mi zasponsorować wakacji za granicą, twierdząc, że coś im tam źle w interesach poszło, nie miałem wyjścia. Do pracy zamierzałem iść dopiero jesienią, a nie chciałem ostatniego wolnego lata spędzić w mieście.

Powiedziałem wtedy rodzicom, że teraz będę ich rzadziej odwiedzał, bo praca, obowiązki. Z przyjemnością się trochę pobyczyłem, popływałem w naszym jeziorku, przyjąłem gotówkę i wróciłem do miasta.

Wykiwałem kumpla koncertowo

Pracę miałem już umówioną. Jeszcze przed wyjazdem na wakacje podsłuchałem rozmowę swojego kumpla. Ojciec załatwił mu robotę w jednej z korporacji. Paweł musiał tam tylko zadzwonić i umówić się na spotkanie, informując, że jest z polecenia pana X. Słyszałem, jak mówi, że zadzwoni następnego dnia, więc go uprzedziłem. Zadzwoniłem pierwszy, powołując się na pana X., od razu umówiłem się na spotkanie i zawiozłem swoje CV.

Traf chciał, że Paweł dzwonił akurat, kiedy byłem w gabinecie na rozmowie i słyszałem, jak mój przyszły pracodawca mówi, że to już nieaktualne, że się spóźnił. Kolega żalił się potem podczas jednej z imprez, że ktoś go ubiegł, ale nie wie, jak to się mogło stać, bo przecież tylko on miał namiary od tego pana X.

Wiem, postąpiłem podle, ale też bezmyślnie, bo przecież było bardzo prawdopodobne, że prawda szybko wyjdzie na jaw. Ja jednak nie przejmowałem się ewentualnymi konsekwencjami. I wiecie co? Jakimś cudem uszło mi to na sucho. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto dążyć do celu po trupach.

W pracy szybko się zorientowałem, że mam do czynienia z typowym wyścigiem szczurów. Trzeba się wyzbyć sentymentów, wygrywa ten, kto idzie do przodu i nie ogląda się na innych. Postępowałem więc tak, licząc na awans i większe pieniądze. Nie miałem skrupułów. Podkopywałem kolegów, kradłem ich pomysły i byłem bezwzględny.

Serce ledwo wytrzymało

Ale chyba nie taki twardy, jak mi się wydawało. Gdzieś w środku przeżywałem to, co się dzieje. Reagowałem szybko – jakiekolwiek wyrzuty sumienia zapijałem natychmiast. A z czasem zacząłem też łykać prochy na uspokojenie. Na efekt nie trzeba było długo czekać.

Pewnego dnia obudziłem się w nieznanym sobie miejscu. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że jestem w szpitalu. Kompletnie nie mogłem sobie przypomnieć, jak się tu znalazłem. Pamiętałem, że po pracy poszedłem do klubu odreagować wyjątkowo nieprzyjemną scysję, w której brałem udział.

Wypiłem szybko dwa drinki, zakręciło mi się głowie. W pracy niewiele jadłem, a brałem prochy.
Od lekarza dowiedziałem się, że musieli zrobić mi płukanie żołądka. Przedawkowałem wszystko, serce ledwo wytrzymało. Zapowiedział, że potrzymają mnie na obserwacji przez tydzień.

Byłem przerażony, ale nie chodziło o moje zdrowie. W pracy oczywiście już się dowiedzieli, co się stało, szpital ich zawiadomił. Bałem się, że to koniec mojej kariery.

Drugiego dnia, gdy leżałem zrezygnowany, podłączony do kroplówki, do sali zajrzał jakiś facet. Niewiele starszy ode mnie. Tyle że w sutannie. Byłem akurat sam, więc podszedł do mnie. Odwróciłem głowę w drugą stronę, by go zniechęcić, ale nic to nie dało.

– Szczęść Boże, witam – powiedział wesoło. – Jestem ksiądz Adam. Można mi mówić po imieniu. Potrzebuje pan może czegoś?

– Nie, nie mam ochoty na spowiedź – powiedziałem zimno, licząc, że się ode mnie odczepi.

– Nie chodzi mi tylko o spowiedź – uśmiechnął się niezrażony. – Jestem Kamilianinem. Pomagam ludziom na różne sposoby.

– Od pomocy są lekarze – spojrzałem na niego niechętnie.

Dopiero teraz zobaczyłem na sutannie duży czerwony krzyż.

– Od leczenia – sprostował, nadal się uśmiechając. – Czasem chorzy potrzebują czegoś więcej. Czasem choruje ich dusza, a wówczas i ciało cierpi. A bywa, że ktoś chce po prostu porozmawiać. Albo ponarzekać. Czy zwyczajnie zabić czas. Wie pan, w sąsiedniej sali leży człowiek, który wstydził się poprosić siostrę o kaczkę. Pomogłem mu.

– Nie chcę kaczki – warknąłem.

Już miałem mu powiedzieć, że najlepiej mi pomoże, idąc sobie, ale on znowu zaczął gadać.

– Tam jest jeszcze jeden mężczyzna, dużo starszy – kontynuował, jakby nie widział mojego nastawienia. – Z nikim nie rozmawiał, nikt go nie odwiedzał. Zaglądałem do niego codziennie, od tygodnia. Wiem, że będzie tu leżał dłuższy czas. Nie chciał mojej pomocy, w ogóle się nie odzywał. A wczoraj ja zacząłem rozmawiać z tym młodym od kaczki. Opowiedział mi, że jest zły na swoją mamę. Miała przyjechać do niego w odwiedziny, ale znowu została po godzinach w pracy. Mówił, że tak było zawsze, odkąd pamięta. Nigdy nie miała dla niego czasu. Żalił się, narzekał, trochę psioczył, ale zaraz potem wylał się z niego ten cały smutek i bezradność. I wtedy ten starszy człowiek się rozpłakał. Dziś, gdy młodego nie było na sali wyznał mi, że i on był takim ojcem, który nie miał czasu dla dzieci. A teraz został sam. Syn jest za granicą, a córka ma swoje życie. Jemu tego życia zostało już niewiele, jest nieuleczalnie chory. Wyznał, że żałuje, ale teraz jest już za późno.

– I po co ksiądz mi o tym opowiada? – zapytałem, zły sam na siebie, bo historia mnie zainteresowała.

– Czasem człowiek sam nie wie, dlaczego coś robi albo dlaczego powiedział akurat w tym czasie i w tym miejscu to, co powiedział – oznajmił z uśmiechem i poszedł.

Zaintrygował mnie. Od dawna nie miałem do czynienia z księżmi, bo odkąd wyjechałem z domu, przestałem chodzić do kościoła. A nasz wiejski klecha był takim typowym kołtuńskim proboszczem, który albo grzmiał z ambony, albo okropnie przynudzał. Prawdę mówiąc, nie znam księdza, który tak jak ten, odezwałby się ludzkim głosem. A już to, co powiedział na końcu, naprawdę mnie zafrapowało.

Następnego dnia znowu się do mnie przywlókł. Spojrzałem na niego najbardziej odpychającym wzrokiem, na jaki mnie było stać.

– Szczęść Boże. Coś potrzeba?

– Nie – warknąłem. – I opowieści o pacjentach z sąsiedniej sali też nie chcę słuchać. Chcę spokoju.

– A nie, ja dziś nic nie mówię – powiedział, machając dłonią. – Ale za to mam prośbę. Małą.
Patrzyłem na niego w milczeniu, nie chcąc zachęcać go do zwierzeń. Ale on nie potrzebował zachęty.

– Opiekuje się panem siostra Magda… – zaczął.

– Może, nie wiem, jak się nazywa i nie obchodzi mnie to – mruknąłem.

– Rozumiem – skinął głową, kompletnie ignorując mój ton.

– Młoda dziewczyna, całkowicie oddana swojej pracy. Przez przypadek dowiedziałem się, że została okrutnie skrzywdzona. Nie chciała iść do domu, nie ma tu nikogo bliskiego, a sama teraz nie chce być, więc przyszła do pracy. Ale jest cała roztrzęsiona. I mam tylko taką prośbę, żeby był pan dla niej miły. To dla niej naprawdę trudny czas.

– A co jej się stało? – zapytałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

– To jej prywatna sprawa i bardzo bolesna, nie sądzę, by chciała, żebym o tym opowiadał – uśmiechnął się. – Każdy ma swój czas i potrzeby – powiedział tajemniczo i wyszedł.

Przyzwyczajałem się do tego księdza

Prawdę mówiąc, sposób w jaki kończył rozmowy zaczynał mnie naprawdę intrygować. Wyjątkowy człowiek. No i cały czas się zastanawiałem, co mogło przytrafić się tej Magdzie. Właśnie doszedłem do wniosku, że albo ktoś ją okradł, albo zgwałcił, gdy weszła do sali.

– Proszę leki, a zaraz będzie obchód – powiedziała cicho i rzeczywiście, była jakaś inna niż przez poprzednie dwa dni. – Potrzebuje pan czegoś? Może do łazienki? Jest na piętrze jeden taki salowy, więc gdyby chciał pan skorzystać z prysznica, to pomógłby panu.

– Nie, dziękuję – powiedziałem, starając się, by mój głos był jak najbardziej ciepły. – Bardzo to miłe, że się pani o mnie tak troszczy.

Spojrzała na mnie mocno zdziwiona, a potem lekko poczerwieniała. I szybko wyszła.
Następnego dnia znowu pojawił się ten ksiądz. Byłem ciekawy, czym tym razem mnie uraczy.

– Chciałem tylko panu podziękować za miłe słowa dla pani Magdy – powiedział. – I już uciekam. Chyba, że coś?

– Nie, tak, to znaczy… – zająknąłem się. – A jak ona się czuje?

– Trochę to potrwa, nie wszystkie rany leczą się szybko – pokręcił głową i poszedł, czym mnie zdziwił.
Przyzwyczajałem się do niego.

Ale kolejnego dnia byłem naprawdę wściekły. Po pierwsze, dowiedziałem się od lekarza, że muszę leżeć tu jeszcze tydzień, bo moje wyniki są złe. A po drugie, odwiedził mnie kumpel z pracy – jedyny, jakiego tam mam – i powiedział, że moje wypowiedzenie jest już gotowe. Dyscyplinarne. Najchętniej poszedłbym się napić, żeby zapomnieć o tym wszystkim. I oczywiście, w momencie, kiedy byłem bliski płaczu z tej wściekłości i bezradności, przylazł ten ksiądz.

– Szczęść Boże – zaczął, a ja wtedy wybuchnąłem.

– Bardzo szczęść – warknąłem. – Po co ksiądz tu przychodzi? Nie widzi ksiądz, że ja nie chcę z nim rozmawiać? I nie obchodzą mnie kłopoty innych, mam dość swoich.

– Wiem – powiedział spokojnie. – Lekarz mi mówił, że zostanie pan tutaj jeszcze tydzień.

– A mówił też, że straciłem robotę?! – krzyknąłem. – Że jak stąd wyjdę, to zostanę z niczym?

– Każdy coś ma – stwierdził.

– Jedni bliskich, inni nadzieję na lepszą przyszłość. Pan jest młody.

– I co z tego?! – prawie dostałem furii. – Wszystko, na co do tej pory pracowałem, legło w gruzach.

– To znaczy, co? – zapytał.

– Wszystko – powtórzyłem. – Pieniądze, kariera, awans.

– To tylko pieniądze, kariera i awans – pokręcił głową i znowu się uśmiechnął. – Wszystko to życie, rodzina, przyjaciele, pasja, zdrowie. Praca to tylko jeden kawałek tego, co składa się na to wszystko.

I poszedł. Całe szczęście, bo chyba rzuciłbym w niego poduszką z wściekłości. Ale, jak zwykle po jego wyjściu, zacząłem się zastanawiać nad tym, co powiedział.

I kiedy przyszedł następnego dnia, nie byłem już opryskliwy.

Każda rzecz ma określoną wartość

– Powiedział ksiądz wczoraj, że wszystko to rodzina, przyjaciele, pasja – patrzyłem na niego. – A jeśli dla mnie wszystko to praca i pieniądze?

– To znaczy, że jest pan ubogim człowiekiem – uśmiechnął się po swojemu. – Tyle możliwości, tyle pól do popisu, tyle odkryć można dokonać w życiu. Po co ograniczać się tylko do jednego? Dlaczego zamykać się na to wszystko? Gdy człowiek traci zdrowie, zostaje mu rodzina. Gdy umiera bliski, ma jeszcze przyjaciół. Tylko trzeba pamiętać o tym, że każda rzecz ma swoją określoną wartość.

– Znam wartość swojej pracy – westchnąłem. – Dobrze ją znam.

– Czyżby? – uśmiechnął się tajemniczo. – Powiedział pan, że stracił wszystko. Nieprawda. Pozostało panu na przykład doświadczenie. Kontakty. Ludzie, z którymi pan pracował. Tego pan nie stracił.

– Ale nie ma tego, co dla mnie było najważniejsze! – krzyknąłem.

– Czyli czego? Pieniędzy?

– Niech ksiądz nie będzie śmieszny – skrzywiłem się. – Nie jestem żadnym materialistą.

– Więc, co? Awans? Kariera? To można mieć w każdej firmie. Wartością jest to, co daje nam poczucie pewności i szczęście. To, co pozwala nam iść przez życie ze spokojem. W przypadku pana pracy to właśnie doświadczenie, które pan nabył, i którego nikt panu nie odbierze. Oraz ludzie, których pan poznał w pracy. Zwłaszcza ci ostatni.

– Oni mnie nie lubią – wzruszyłem tylko ramionami.

– A skąd pan wie? Pytał pan ich? Ja też mógłbym dojść do wniosku, że pan mnie nie lubi. Pierwszego i drugiego dnia nie chciał pan ze mną rozmawiać. Wczoraj praktycznie mnie wyrzucił. A dziś, mam wrażenie, że czekał pan na mnie.

Spojrzałem na niego. Miał rację. Czekałem. Ale on nie zrobił mi krzywdy. A ja tych ludzi skrzywdziłem. Wszystkich i każdego z osobna. Byłem po prostu wrednym draniem.

– Nie wierzę, że nikt pana nie lubi – powiedział i podniósł się z krzesła. – Muszę iść. Zajrzę jutro.

Poczułem się rozczarowany. Jakby mnie opuścił, przerwał rozmowę w połowie, choć wcale nie chciałem mu się zwierzać. A może jednak?

Następnego dnia, gdy przyszedł, miałem gotowe pytanie.

– Mówił ksiądz o wartościach, ale przecież te się zmieniają – powiedziałem. – Inne rzeczy ważne są dla dzieci, inne dla dorosłych. Ja sam inaczej myślałem, gdy mieszkałem na wsi, inaczej, gdy byłem na studiach. I inaczej myślę teraz.

– Mówi pan o potrzebach, a nie o wartościach – pokręcił głową. – Te są niezmienne. Przyjaźń, miłość… Uczucia. Czasem zdarza się, że coś wypieramy, nie chcemy o czymś myśleć, przyznać się przed samym sobą. I wtedy na głos mówimy, że to jest niefajne. Ale tak naprawdę, w głębi duszy, to chcemy, żeby wszystko było proste i piękne. Żeby rodzicie nas przytulili, chociaż jesteśmy dorośli. Żeby kumpel wpadł tak po prostu, pogadać, a nie z interesem. Nie wiedzieć czemu, wstydzimy się być dobrymi. Widzieć dobro i je czynić. Łatwo mówimy, że kogoś nienawidzimy, ale że kochamy, to już nie potrafimy powiedzieć. Zadzwonić do dłużnika i zażądać zwrotu pieniędzy, to umiemy. Ale odezwać się do mamy i ją przeprosić, to jest dla nas za trudne.

Poszedł, zostawiając mnie, jak zwykle, z myślami. Moje życie, moje wartości… Rzeczywiście, gdzieś je zgubiłem. Myślałem tylko o karierze, nawet o sobie nie myślałem. O tym, co jest dla mnie naprawdę ważne. Ciekawe, co jeszcze zgubiłem?

Dopiero pod wieczór przyznałem się sam przed sobą, co najbardziej zabolało mnie w jego słowach. Co było szalenie prawdziwe. Zamknąłem oczy i zastanawiałem się, jak to powiedzieć. Jak wytłumaczyć rodzicom, że byłem głupi? Jak ich przeprosić? I jak powiedzieć, że jestem w szpitalu i dlaczego się tu znalazłem. Bo skoro mam odnaleźć zgubione wartości, to chyba to powinienem zrobić w pierwszej kolejności.

Czytaj także:
„Żałuję, że kariera była dla mnie ważniejsza niż narzeczony. Awans i pieniądze nie ogrzeją mnie wieczorem”
„Ja pięłam się po szczeblach kariery, a mąż po rusztowaniach. W pracy kłamałam, że jest biznesmenem, bo chciałam zabłysnąć”
„Ja i mój mąż byliśmy jak para wygodnych kapci. Wszystko się zmieniło, gdy Szczepcio znalazł sobie tę wstrętną kochankę”

Redakcja poleca

REKLAMA