Był rok 2000, kiedy mojemu mężowi zaproponowano pracę w zachodniej Polsce, Dzieci jeszcze wtedy nie mieliśmy, przeprowadziliśmy się więc bez żalu. Wynajęliśmy mieszkanie i ja też zaczęłam szukać pracy. Myślałam, że z dyplomem germanistyki szybko znajdę coś w jednej ze szkół. Najpierw trochę przebierałam w ofertach, bo mi nie odpowiadały; wreszcie postanowiłam brać to, co jest.
Nowa praca była na wsi, w zespole szkół – podstawówce i gimnazjum – 20 kilometrów od miasta. Znajomi śmiali się, że będę wiejską siłaczką, i ostrzegali mnie też przed „inną mentalnością”. Nie przejmowałam się tym. Do pracy postanowiłam jeździć autobusem – wychodziło taniej niż autem, no i w autobusie można było sobie poczytać.
Serce ścisnęło mi się z żalu na jej widok
Pierwszego dnia pracy miałam trochę tremy, jednak bez przesady – pracowałam już trzy lata w szkole i wiedziałam, czego się mogę spodziewać… Zorientowałam się z planu, że nie będę miała własnej sali, tylko biegam po całej szkole. Postanowiłam wejść do klasy wcześniej, żeby się przygotować do zajęć.
Wziąwszy klucz z pokoju nauczycielskiego, obładowana magnetofonem i książkami poszłam do sali. Otworzyłam drzwi i ledwo weszłam do środka, gdy dotarł do mnie przenikliwy, wysoki pisk. Zdezorientowana postawiłam swoje rzeczy na najbliższej ławce i rozejrzałam się. W jednym z regałów, na półce, w plastikowej misce coś się ruszało. Zajrzałam ostrożnie… To była spanikowana, mała świnka morska, która na mój widok omal nie wyskoczyła z miski. Rozejrzałam się – no tak, byłam w pracowni przyrodniczej.
Przyjrzałam się zwierzątku i aż mnie zatkało. Siedziało w błocie! Tak dawno nikt nie zmieniał ściółki, aż zmieniła się w błotko. Świnka miała cały brzuszek mokry i brudny. A w sali panował chłód (miałam się później przekonać na własnej skórze, że szkoła była niedogrzana, co tłumaczono wadliwym systemem ogrzewania). Najwyraźniej przez cały weekend, biedna, musiała siedzieć tu głodna. Rozejrzałam się za jakąś karmą. Na próżno. Wyciągnąwszy kanapki, dałam zwierzątku kawałek skórki od chleba, na którą natychmiast się rzuciło. Nie miałam czasu na nic więcej, bo musiałam zająć się lekcjami.
Kiedy uczniowie coś pisali, świnka znowu zaczęła piszczeć, co wzbudziło śmiech w całej klasie. Dowiedziałam się od dzieci, że świnką zajmują się dyżurni. Karmią też dwa żółwie, które siedziały w akwarium za moimi plecami. No, te przynajmniej nie piszczały! Jednak podejrzewałam, że były równie głodne. W pewnym momencie wszedł do sali pan dyrektor, aby coś ogłosić. Jego mowę przerwał znów dramatyczny pisk świnki. Reakcja dyrektora zdumiała mnie: umilkł i zaśmiał się pobłażliwie.
Tego dnia nie miałam więcej zajęć w sali przyrodniczej, ale nie mogłam przestać myśleć o zaniedbanym zwierzątku. Przypomniała mi się Dulska, świnka morska, którą miałam przez 9 lat, i którą opiekowałam się z największą troskliwością. Tym bardziej żal zrobiło mi się szkolnej „maskotki”.
Nazajutrz również nie miałam zajęć w pracowni przyrodniczej, lecz po lekcjach wzięłam klucz i tam poszłam. Byłam przygotowana: przyniosłam cykorię i kawałek ogórka. Tym razem świnka miała czysto – widocznie dyżurni zmienili jej wiórki. W tych wiórkach leżały resztki jabłka. Potem miałam się przekonać, że dostawała głównie jabłka i czasem kawałek marchewki. Ależ to zwierzę pałaszowało przyniesione przeze mnie warzywa!
Zauważyłam też, że świnka siedzi w zbyt małej misce; nie ma miejsca, gdzie mogłaby się schować, ani pojniczka na wodę, nic. Jej miska stała tuż przy wejściu i nieraz uczniowie wchodzący do sali dla zabawy ją straszyli.
Miała u mnie jak w sanatorium
Postanowiłam wreszcie pomówić z kimś na temat zwierząt. Niestety pani od przyrody, mimo że młoda, w ogóle nie rozumiała problemu. Wreszcie zirytowana powiedziała mi, że ma „chore dziecko w domu i nie będzie zajmować się głupimi żółwiami”! Gdy zapytałam, co jest jej dziecku, dowiedziałam się, że dzidziuś ma katarek… Stwierdziłam, że nie ma o czym z nią gadać. Poszłam do wicedyrektorki szkoły.
Wice była osobą bardzo rozsądną. Zdziwiła się w pierwszej chwili, że przychodzę w takiej sprawie, ale dała mi wolną rękę w zakupach dla świnki, i obiecała, że rada rodziców pokryje wszelkie koszty – klatki, karmy czy ewentualnego weterynarza. Miałam do niej jeszcze jedną prośbę – dopóki tych rzeczy nie kupię, chciałam wziąć świnkę do siebie. Wice zgodziła się, więc następnego dnia przyjechałam do pracy swoim maluchem. „Zabieram cię stąd, świneczko – mówiłam do niej w myślach. – Opuszczasz ten obóz koncentracyjny!”.
U mnie świnka żyła jak w sanatorium. Dostawała przysmaki świnek – chociaż odkryłam, że każda świnka ma swój gust! Ta – nazwałam ją Esmeralda – najbardziej lubiła sałatę, płatki owsiane, a na deser – wafelki. W domu miała ciszę i święty spokój, nie było szkolnych dzwonków i młodzieży drażniącej zwierzęta. Kupiłam jej dużą klatkę z małym domkiem w środku, pojemniczkiem i miseczkami – jedną na zboża, drugą na warzywa. Miała też różne przysmaki do obgryzania. Już po tygodniu widać było ogromną różnicę w wyglądzie i zachowaniu świnki.
Ta świnka nie była mała, tylko potwornie wychudzona! Teraz zamieniła się w tłustą kulkę o błyszczącej sierści. Spokojną. Już nigdy tak nie piszczała jak na początku. Gdy oglądałam telewizję, brałam ją na kolana – kładłam ją na kawałku ligniny i zawijałam w kocyk, a ona mrużyła z rozkoszy oczy. W tym zwierzątku nie było nawet cienia agresji.
Niestety, należało ją już oddać. Najpierw przygotowałam grunt: wyznaczyłam dyżurne do opieki – dziewczynki, którym można było zaufać. Ustaliłam też, że pan mieszkający na terenie szkoły będzie w soboty i niedziele dokarmiał zwierzęta. Klatkę postawiliśmy na zapleczu sali – tam Esmeralda miała więcej spokoju. Sprawę świnki mieliśmy załatwioną. Wtedy zaczęłam interesować się dwoma żółwiami, które również tam trzymano.
Na żółwiach nie znałam się zupełnie. Ale podejrzewałam, że one też nie czuły się tu jak w raju. Dostawały do jedzenia suszony pokarm, taki jak dla rybek, który uczniowie wrzucali im do wody. Akwarium było małe, a opieka nad nimi sprowadzała się do wymiany wody co jakiś czas. Życie tych żółwi wydało mi się beznadziejnie monotonne i smutne.
Wiedziałam już, że od nauczycielki biologii niczego o żółwiach się nie dowiem. Poszłam więc do najbliższej księgarni i kupiłam cienką książeczkę pt. „Żółwie czerwonolice”. Już półgodzinna lektura dała mi podstawowe wiadomości o ich hodowli.
Mam nadzieję, że nadal dbają o „zoo”
Przygotowanie pokarmu dla nich zajęło mi trochę czasu. Przysmak tych zwierząt to galaretka z żelatyny z rozdrobnioną rybą i sałatą. Kupiłam filet z ryby, ugotowałam, wymieszałam z sałatą i zrobiłam z tego galaretkę, którą można zamrażać w kostkach i podawać po rozmrożeniu. Kilka takich kostek wzięłam do szkoły, żeby zobaczyć, czy żółwie to w ogóle zjedzą. Gdy zobaczyłam, jak rzuciły się na moje frykasy, zrozumiałam, że nigdy nie jadły niczego innego niż sucha karma.
Doszło do tego, że gdy rzucałam im karmę – jeden z żółwi, ten większy, sądząc, że drugi zje mu wszystko, ugryzł go w szyję! To było niesamowite, bo wcześniej zwierzęta siedziały osowiałe. Wyczytałam też, że żółwie muszą wygrzewać skorupę – w ten sposób gromadzą energię. Potrzebna jest do tego lampa albo trzeba wystawiać je na słońce. Na jednej ze swoich lekcji powiedziałam o tym wszystkim moim uczniom i od tej pory na weekendy czy wakacje żółwie trafiały do dzieci. Chętniej zajmowali się nimi chłopcy.
Młodzież zdobywała w ten sposób punkty podwyższające ocenę z zachowania, ale u kilkorga z nich widziałam autentyczne zaangażowanie.
Niestety, Esmeralda nie żyła długo. Być może nie była młoda, choć bardziej prawdopodobne jest to, że wygłodzenie spowodowało osłabienie organizmu. Po paru miesiącach tego lepszego życia umarła – tak jak moja świnka, na paraliż. Weterynarz nie mógł jej pomóc. Gdy powiedziałam o tym dyżurującym dziewczynkom, zobaczyłam w ich oczach łzy. Pochowaliśmy Esmeraldę na działce jednej z nich…
Po roku znalazłam sobie pracę w pobliżu domu i straciłam kontakt z tamtą szkołą. Mam jednak nadzieję, że posiane ziarno wydało plony. Bo po pierwsze to my, dorośli, musimy zdać egzamin. Młodzież nas tylko naśladuje.
Czytaj także:
„Nasz pies bał się nawet głaskania. Ludzka ręka kojarzyła mu się tylko z bólem. Jego poprzedni opiekun był sadystą”
„Sąsiad znęcał się nad psem. Nawet go nie karmił. Wypuszczał tylko na wieś, żeby sam znalazł sobie coś do jedzenia”
„Rozwydrzony bachor sąsiadów znęcał się nad kotami i dałam mu nauczkę. Teraz grozi mi eksmisja!”