Kochałam moją ciotkę. Była nieco szalona, ale to tylko dodawało jej uroku. Owo szaleństwo było specyficznego rodzaju.
Nie pasowała do familii
Otóż Leokadia – kazała mi mówić do siebie po imieniu już kiedy skończyłam 6 lat. Rodzina uważała ją za dziwaczkę, bo interesowała się astrologią i stawianiem kart tarota. W jej domu na półce obok książek stała szklana kula, w której, jak twierdziła, widziała przyszłość każdego członka naszej rodziny. Pewnego dnia spytałam, co czeka mnie w najbliższym czasie. Ciocia pochyliła się nad kulą, coś tam mamrotała, przewracała oczami, aż wreszcie orzekła, że po skończeniu podstawówki pójdę do gimnazjum, a potem do liceum. No niebywałe!
Dziś się z tego śmieję, ale wtedy byłam pewna, że Leokadia rzeczywiście ma konszachty z tajemnymi mocami. O tym przekonywało mnie nie tylko to, że stawiała karty, i że w jej domu cały czas paliły się kadzidełka, ale przede wszystkim miotła, która stała w kącie zaraz przy wejściu.
– Po co ci ona? – odważyłam się wreszcie spytać, gdy już chodziłam do liceum i uważałam się za dorosłą pannicę.
– Czasami odwiedzają mnie źli ludzie, a miotła ma czarodziejską moc, i kiedy tacy już wyjdą, to wymiatam za nimi złą energię, którą pozostawili w moim magicznym domu. No i raz w roku lecę na niej na Łysą Górę, na sabat czarownic – puściła do mnie znacząco oko, jakby chciała spytać: „A może ty też chcesz spróbować?”
Bawiło ją to, że wszyscy nasi krewniacy mają o niej dziwne zdanie. Mnie jej żarty nie napawały lękiem, gdyż swego czasu Leokadia wyjaśniła mi, że słowo „wiedźma” pochodzi od „wiedzieć” i nie ma nic wspólnego z czartem i tego typu wymysłami zabobonnych ludzi, tudzież naszej bogobojnej rodzinki.
Lubiłam z nią przebywać
Swoją ciotkę kochałam za coś jeszcze. Dzięki niej poszerzyłam swoją wyobraźnię – jak to nazywała. Wszystko za sprawą bajek, które pisała dla dzieci. Tworzyła też dla nich wspaniałe piosenki. Ale nie wszystkim się podobało, że ciocia żyje sobie na luzie i za swoje „wypociny” (jak kiedyś usłyszałam od stryja) bierze ciężkie tysiące. Nie wiem, jak bardzo były one „ciężkie”, gdyż Leokadia mieszkała raczej skromnie. Co prawda miała trzypokojowe mieszkanie, w którym zgromadziła sporo antycznych mebli, ale to były wszystkie jej „fanaberie”.
Napisałam „nie wszystkim”, choć w rzeczywistości chodziło tylko o moją rodzinę. Zawsze zastanawiałam się, skąd w bliskich sobie ludziach bierze się tyle niechęci i zazdrości. Ale Leokadia w rodzinie zawsze budziła niezdrowe emocje. Na przykład oburzało moją rodzinkę to, że ze swoimi ośmioma facetami żyła na kocią łapę. Nie żeby na raz, ale po kolei, za nic mając sobie zgorszone miny rodziny od strony babci, która szczyciła się w rodzie jednym księdzem i jednym zakonnikiem.
Tylko ja jedna z nich wszystkich rozumiałam, że każdy ma prawo żyć na własny rachunek i z potrzeby własnego serca robić to, na co ma ochotę. I nikt nie może mu tego zabronić. Podobnie jak ciocia, ja też bimbałam sobie na takie niechętne opinie. Miałam ochotę na kolorową sukienkę, to ją nakładałam, dodatkowo pozbywając się stanika. To co, że przez materiał przeświecało to i owo. Mam ładny biust, więc jak ktoś był zainteresowany, to mógł sobie popatrzeć. Niech się wstydzi ten, kto widzi.
Tak więc byłam z Leokadią bratnią duszą i bardzo mi to imponowało.
– Czy wiesz, że za zbyt bliską ze mną komitywę możesz być przeklęta przez naszą rodzinkę?
Nie trzeba było zdolności wróżebnych, żeby przewidzieć, że słowa Leokadii się sprawdzą, ale miałam to w nosie i dobrze mi było z moimi fanaberiami. W taki właśnie sposób nazywała je moja mama, która pytała: „Jak długo jeszcze masz zamiar kontynuować te swoje fiu-bździu?” albo: „Te twoje wariactwa jak nic spowodują, że zostaniesz starą panną, jak twoja ciotka, a moja biedna siostra”.
Nie przejmowałam się tymi narzekaniami, zwłaszcza że zaraz po dostaniu się na studia, przy cichej pomocy cioci, wyniosłam się z domu i wynajęłam sobie kawalerkę. Wszyscy sądzili, że uczę się i pracuję, i stąd mam pieniądze.
– Nie wyprowadzaj ich z błędu i nie mów, że wspieram cię finansowo – poprosiła ciocia. – Ludziom czasem żyje się lepiej z własnymi iluzjami i ułudami. Przed tobą jeszcze długie życie, więc na starcie nie warto psuć sobie opinii u najbliższych.
– Dlaczego, przecież…
– Bo życie czasami bywa tak przewrotne, że możesz od nich potrzebować pomocy. Swojemu szybciej się pomaga niż odmieńcowi. Przynajmniej w tym względzie bądź mądrzejsza ode mnie.
Liczyli tylko na pieniądze
Niestety, pewnego dnia ciocia umarła. Nagle, ale na szczęście bez wielkich cierpień. I znów moja rodzina mnie zaskoczyła – i to negatywnie. Każdy oczekiwał, że to jemu przypadnie z ciotczynego majątku najsmakowitszy kąsek (bo czemu nie?). W końcu miała pieniądze z tantiem za piosenki i wydawane książki. I cała rodzina uważała je już za „nasze”.
– W końcu na co ona wydawała te pieniądze – stryj zadał to pytanie wujkowi, gdy wraz z innymi czekał pod drzwiami kancelarii notariusza.
– Miała swoje fanaberie – wuj machnął lekceważąco ręką. – Zamiast faceci ją, to ona ich utrzymywała.
Wreszcie notariusz odczytał nam ciotczyny testament. Jednemu stryjowi dostało się to, drugiemu tamto. Ciotki dowiadywały się (w tym moja mama), że będą mogły wziąć sobie z mieszkania obiadową porcelanę lub zastawę do kawy. Niektórzy z krewniaków liczyli na udział w zysku ze sprzedaży mieszkania, które – jak oznajmił niespodziewanie notariusz – zostało zbyte rok wcześniej.
– Jak to rok wcześniej… – stryj omal nie zakrztusił się z oburzenia.
– Moja klientka przed rokiem zawarła w tej kancelarii umowę z kupującym, którego nazwisko ma pozostać anonimowe.
– Dlaczego akurat przed rokiem? – zdziwiła się mama.
– Gdyż właśnie wtedy dowiedziała się, że jest chora na nieuleczalną chorobę, a kupujący mieszkanie, za stosowny upust, zgodził się poczekać do jej, że tak powiem, odejścia – wyjaśnił notariusz.
– A więc wiedziała, że umrze?!
Pominę milczeniem ciche komentarze i niezadowolone posykiwania. Jeśli chodzi o mnie, to otrzymałam w spadku jedynie miotłę, która zawsze stała przy drzwiach Leokadii. Wywołało to u wszystkich wyraz kpiącej drwiny. Wraz z ową miotłą dostałam też od cioci list, który złożyłam starannie i schowałam go do rodzinnego albumu, za ciotczyne zdjęcie. Przedstawiało nas obie, jak siedzimy na miotle i przygotowujemy się do odlotu na Łysą Górę, który, rzecz jasna, nigdy nie nastąpił.
Nikt w mojej rodzinie nie był zadowolony z tego, co przypadło mu w testamentowym udziale. Każdy liczył na pieniądze.
– W końcu na pewno za mieszkanie wzięła sporo grosza – deliberowała moja mama, gdy ojciec podwoził mnie do mojej kawalerki. – I gdzie to się podziało?
Gdyby siedząca obok mnie kobieta nie była moją matką, to jak nic wygarnęłabym jej, że czuję się zażenowana taką siostrzaną wredną „miłością”. Zagryzłam jednak wargi i nie powiedziałam ani słowa. Tego też nauczyła mnie ciocia. „Czasami z głupimi lepiej nie zaczynać” – usłyszałam w myślach jej drwiący głos.
Minęło kilka miesięcy od pogrzebu Leokadii. Czasami, wracając z uczelni, zaglądałam do niej na cmentarz. Pewnego dnia zobaczyłam, jak mężczyzna ze służby porządkowej sprząta groby. Nieoczekiwanie złamał mu się w dłoniach trzonek miotły.
– Spróchniała była w środku – robotnik zaczął tłumaczyć coś kierownikowi.
I wtedy mnie oświeciło. W domu złamałam trzonek miotły. Był wydrążony, a do środka w rulonikach było wsunięte 119 tysięcy euro w 595 banknotach o nominale 200 euro, czyli pół miliona złotych, które ciocia dostała za sprzedaż mieszkania. Niezłe czary, prawda?
Czytaj także:
„Nie potrafiłem zmajstrować żonie dziecka, więc zastąpił mnie kolega z pracy. Teraz jestem rogaczem i wychowuję cudzego syna”
„Na ślubnym kobiercu stanęłam w ciąży i przysięgałam Piotrowi wierność. Sęk w tym, że nie on był ojcem mojego dziecka”
„Potrzebowałam pieniędzy i ta propozycja spadła mi z nieba. Mało brakowało, a wpadłabym w ręce wyzyskiwacza i oszusta”