„Potrzebowałam pieniędzy i ta propozycja spadła mi z nieba. Mało brakowało, a wpadłabym w ręce wyzyskiwacza i oszusta”

załamana kobieta fot. Getty Images, Colin Hawkins
„I właściciel, i niektórzy klienci, zachowywali się skandalicznie. Na własne oczy widziałam, jak jedna z ekspedientek po słowach pana Waldemara uciekła na zaplecze zapłakana. Na samą myśl, że mam trafić do takiego bagna, zrobiło mi się słabo”.
/ 09.11.2023 08:30
załamana kobieta fot. Getty Images, Colin Hawkins

Gdy usłyszałam propozycję, byłam dumna i podekscytowana. Mąż jednak studził mój zapał. I jak się szybko okazało, miał rację.

To była dobra propozycja

Siedemset złotych. Dokładnie tyle więcej chciał mi zapłacić pan Waldemar, właściciel dużych delikatesów w bogatej dzielnicy domów jednorodzinnych. W pierwszej chwili byłam zachwycona. Wydawało mi się, że spotkało mnie wielkie wyróżnienie, że tylko głupi nie skorzystałby z tak świetnej propozycji. Szybko się jednak przekonałam, że nie jest ona tak wspaniała.

Od prawie ośmiu lat pracuję w niewielkim osiedlowym sklepiku. Przez ten czas zżyłam się z tym miejscem. Znam prawie wszystkich klientów. Z większością nawet się zaprzyjaźniłam. Doszło do tego, że wpadają do mnie nie tylko na zakupy, ale po to, by pogadać, pośmiać się, czasem opowiedzieć o swoich kłopotach. Wiem, że mnie lubią i szanują. Podobnie jak szef. To naprawdę dobry człowiek.

Nigdy nie próbował mnie oszukać, wykorzystać, nigdy mnie nie obraził. Wręcz przeciwnie – chwali mnie, docenia, dopinguje. Często podkreśla, że gdyby nie ja, to już dawno musiałby zamknąć interes i iść na bezrobocie. Nie mam się więc o co do niego przyczepić. No może o jedno: wysokość pensji. Dostaję ledwie tysiąc siedemset złotych na rękę. I na podwyżkę w najbliższym czasie nie mam żadnych szans.

Nie winię szefa. Jestem pewna, że gdyby mógł, zapłaciłby mi nawet dwa razy więcej. Ale, co tu ukrywać, nie ma z czego. Handel w takich małych sklepikach idzie coraz gorzej. Przecież nie od dziś stoję za ladą. Dokładnie wiem, co się dzieje. Klienci są nam ciągle wierni, przychodzą codziennie, ale głównie po drobiazgi. Pieczywo, coś do chlebka na śniadanie, mleko, napoje. Na wielkie zakupy jeżdżą jak wszyscy, do supermarketów. Bo tam taniej, promocje, okazje.

Z jednej strony mnie to denerwuje, ale z drugiej ich rozumiem. To nie są zamożni ludzie. Większość żyje z ołówkiem w ręku. Nic więc dziwnego, że chcą zaoszczędzić każdą złotówkę. Szef stara się, jak może, by zachęcić klientów do większych zakupów. Sprowadza towary, których nie ma w wielkich sklepach, obniża marże, negocjuje niższe ceny z hurtowniami. Ale dochody i tak maleją. Czasem jak mu zdaję kasę, to widzę, że ma ochotę się rozpłakać.

Pensję płaci mi jednak zawsze na czas. Jak przychodzi ostatni dzień miesiąca to dostaję te swoje tysiąc siedemset złotych. Ani razu nie usłyszałam, że nie ma pieniędzy, nie musiałam dopominać się o swoje. ZUS i inne daniny dla państwa też płacił za mnie uczciwie. Nigdy więc nie zastanawiałam się nad zmianą pracy. Aż do wizyty pana Waldka…

Zachowywał się jak dziwak

Po raz pierwszy wpadł do sklepu jakiś miesiąc temu. Stali klienci witali się ze mną, uśmiechali. A ten miał taką minę, jakby piołunu się napił. Wparował do sklepu, rozejrzał się po półkach, przykleił nos do lady chłodniczej z wędlinami i serami… Od razu zaczął narzekać. Że za mały wybór towarów, że pewnie wszystko nieświeże i przeterminowane. Dlatego nic pewnie nie kupi, bo boi się, że się zatruje.

To jego gadanie potwornie mnie wkurzyło. Nie rozumiałam, jak można tak czepiać się bez powodu. W pewnym momencie chciałam nawet przerwać tę jego tyradę i poprosić, żeby wyszedł. Ale się powstrzymałam. Gdy w końcu zamilkł, uśmiechnęłam się promiennie i spokojnie zapewniłam, że cały towar jest w pierwszym gatunku i chętnie pomogę znaleźć mu coś pysznego.

Myślałam, że to go trochę uspokoi. Ale nie. Przeczołgał mnie po całym sklepie. Nadal marudził, kręcił nosem, zadawał dziesiątki pytań na temat każdego towaru. W końcu jednak zrobił zakupy. Gdy wyszedł, odetchnęłam z ulgą. Miałam nadzieję, że więcej go już u nas nie zobaczę.

Pojawił się kilka dni później. Ale był w zupełnie innym nastroju niż za pierwszym razem. Nie krzywił się od wejścia, nie krytykował, nie marudził. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się od ucha do ucha. Przywitał się ze mną serdecznie, przedstawił, a potem bez żadnych wstępów wypalił, że chce mnie zatrudnić w swoich delikatesach.

– Słucham? Ale jak to? Dlaczego? – dopytywałam się zdziwiona.

– Te moje poprzednie zakupy to był taki test. Zdała go pani na piątkę. Choć bardzo się starałem, nie udało mi się wyprowadzić pani z równowagi. Była pani miła, kompetentna, pomocna. To wielki plus. Sprzedawczyni musi zachować zimną krew i robić swoje. Nawet gdy klient jest niegrzeczny i marudny.

– Naprawdę byłam aż tak dobra?

– Naprawdę. Dlatego chcę mieć panią w swoim zespole. I to jak najszybciej.

– A ile mogę u pana zarobić? 

– Na początek dwa czterysta na rękę. A jak się okaże, że jest pani rzeczywiście tak świetna, jak myślę, to może coś jeszcze dołożę. Za dobrą pracę należy się uczciwa płaca – uśmiechnął się.

Nie ukrywam, byłam w szoku.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę

Siedemset złotych więcej? Dla niektórych to może drobna kwota. Ale dla mnie? Majątek! Pomyślałam, że takie dodatkowe pieniądze bardzo by się w domu przydały. Moglibyśmy wziąć z mężem kredyt na remont kuchni, wreszcie spełnić marzenie córki i zapisać ją do szkoły tańca, może odłożyć na wyjazd na wakacje. Przez ostatnie lata jeździliśmy tylko do kuzyna na wieś. Gdy więc już trochę ochłonęłam, chciałam od razu powiedzieć panu Waldemarowi, że się zgadzam, ale się powstrzymałam.

– Bardzo dziękuję, za propozycję. Jest naprawdę kusząca. Ale muszę wszystko przemyśleć, porozmawiać z mężem. No i z obecnym szefem. Nie mogę go przecież tak zostawić samego, z dnia na dzień. To byłoby nie w porządku. Sam pan rozumie… – zaczęłam tłumaczyć.

– Proszę bardzo, niech pani myśli, rozmawia. Byle nie trwało to dłużej niż tydzień. Nikt nie jest niezastąpiony. Na pani miejsce czeka dziesięciu chętnych. Jeśli się więc pani nie odezwie, zatrudnię kogoś innego – odparł z kwaśną miną.

Widać było, że nie podoba mu się moje wahanie, że wolałby dostać odpowiedź już teraz i natychmiast. Do domu wróciłam w znakomitym nastroju. Natychmiast opowiedziałam o wszystkim mężowi. Myślałam, że wpadnie w zachwyt i sam zacznie namawiać mnie na zmianę pracy. Tymczasem on siedział milczący i zamyślony.

– Dlaczego nic nie mówisz? Nie cieszysz się, że dostałam taką świetną propozycję? – zdenerwowałam się.

– Cieszę się, cieszę. I chętnie rzuciłbym się z gratulacjami. Ale wiesz co? Coś mi tu śmierdzi. Na twoim miejscu tak szybko bym jej więc nie przyjmował – odparł Rysiek.

– A to dlaczego?

– Wybacz, kochanie, ale nie jestem naiwny. Jak ktoś w dzisiejszych czasach obiecuje złote góry, zwłaszcza za pracę w sklepie, to nie należy mu do końca ufać. Czuję, że ten cały pan Waldemar coś przed tobą ukrywa.

– Nie przesadzasz?

– Może i przesadzam. Ale ja na twoim miejscu najpierw sprawdziłbym faceta.

– Niby jak?

– Pojedź do tego sklepu, rozejrzyj się, spróbuj pogadać po cichu z kimś z personelu. Wtedy dowiesz się, jak tam naprawdę się pracuje – odparł.

– W porządku, pojadę. Choćby po to, by udowodnić ci, że niepotrzebnie jesteś taki podejrzliwy – burknęłam.

Byłam na niego zła, że zamiast cieszyć się z mojego sukcesu, szuka dziury w całym, brutalnie ściąga mnie na ziemię.

Dziwiły mnie jej słowa

Jak obiecałam, tak zrobiłam. Rozpuściłam włosy i założyłam wielkie ciemne okulary, żeby w razie czego pan Waldemar mnie nie rozpoznał. Delikatesy robiły imponujące wrażenie. Były olbrzymie, podzielone na działy. Nigdy w życiu nie wiedziałam tylu ekskluzywnych towarów w jednym miejscu. Ceny niektórych przyprawiały o zawrót głowy. Zachwycona zaczęłam przechadzać się wśród półek. W pewnym momencie natknęłam się na młodą dziewczynę ustawiającą na regale słoiczki z jakimiś egzotycznymi sosami.

– Fajnie jest pracować w tak wspaniałym sklepie, prawda? – zagadnęłam.

– A dlaczego pani pyta? Książkę pani pisze czy co? – spojrzała na mnie spode łba.

– Szczerze? Zaproponowano mi tu etat. I całkiem niezłą pensję. Mąż stwierdził, że to podejrzane i kazał mi się rozejrzeć, popytać. No więc przyjechałam i próbuję się czegoś dowiedzieć – przyznałam.

– W sumie dziś składam wypowiedzenie, więc mogę powiedzieć prawdę. Pani mąż ma rację. To najgorsze miejsce na świecie! – prawie krzyknęła.

– Poważnie? A możesz powiedzieć coś bliżej? – nadstawiłam ucha.

– Tak w skrócie? Proszę bardzo. Szef to cham i wyzyskiwacz. Traktuje wszystkich pracowników jak niewolników. Wrzeszczy, popędza, wyzywa, czepia się o drobiazgi. Nie uznaje przerw, wyjść do toalety, każe zostawać po godzinach. I oczywiście nie płaci uczciwie. Za jedną pensję zasuwamy na dwa etaty – skarżyła się.

– I nie próbowałyście się buntować? Gdzieś się poskarżyć?

– Niektóre próbowały i nic nie wskórały. Wyleciały od razu. Szef ma znajomości na mieście. Żadne kontrole mu nie straszne. Codziennie nam to wykrzykuje.

– A klienci? Może oni są sympatyczni?

– Z choinki się urwałaś, kobieto? Tu kupują sami bogacze. A wiadomo, jacy oni są. Myślą, że jak mają pełne portfele i piękne domy, to wszystko im wolno. Poniżają i obrażają, stroją fochy. Większość nie potrafi tego znieść i odchodzi. Sprzedawczynie zmieniają się tu jak w kalejdoskopie. Szef szybko znajduje zastępstwo, bo potrafi skusić nowych ludzi dobrą pensją. Panią też pewnie tak skusił, prawda?

– Zachęcił, ale jeszcze nie skusił. Nie rzuciłam starej pracy. Ciągle ją mam.

– To niech pani będzie mądrzejsza i zostanie tam, gdzie jest. Bo tu nic dobrego pani nie spotka! – odparła.

Nie chciałam jej uwierzyć

Nie uwierzyłam we wszystko, co mówiła dziewczyna. W pierwszej chwili pomyślałam, że być może pan Waldemar zbeształ ją za jakieś przewinienie i teraz złośliwie psuje mu opinię. Nieraz słyszałam o takich przypadkach.
Dla spokoju sumienia zaczaiłam się więc za regałem i zaczęłam obserwować, co dzieje się w sklepie.

Pół godziny wystarczyło, bym przekonała się, że dziewczyna jednak mówiła prawdę. I właściciel, i niektórzy klienci, zachowywali się skandalicznie. Na własne oczy widziałam, jak jedna z ekspedientek po słowach pana Waldemara uciekła na zaplecze zapłakana. Na samą myśl, że mam trafić do takiego bagna, zrobiło mi się słabo.

Do domu wróciłam w nie najlepszym, delikatnie mówiąc, nastroju. Mąż od razu to zauważył.

– No i jak wypadła inspekcja? Z twojej miny wynika, że chyba nieszczególnie? – zapytał.

– Nieszczególnie? No Rysiu, miałeś, niestety, rację. To obóz pracy. Nie da się tam wytrzymać.

– Czyli co, zostajesz u pana Henia?

– No jasne! Pieniądze to nie wszystko. Wolę już zarabiać mniej, ale pracować tam, gdzie mnie lubią i szanują, niż być popychadłem – odparłam.

Następnego dnia zadzwoniłam do pana Waldemara. Gdy usłyszał, z kim rozmawia, bardzo się ucieszył. Od razu zapytał, kiedy mogę przyjść do pracy. Chyba nie spodziewał się, że odmówię. Gdy jednak powiedziałam mu, że nie przyjmuję jego propozycji, natychmiast zmienił ton. Zaczął się dopytywać, czy na pewno dobrze się zastanowiłam.Kiedy potwierdziłam, pokazał, jakim człowiekiem jest naprawdę.

Zaczął wrzeszczeć, że drugiej takiej szansy nie dostanę, że ten lichy osiedlowy sklepik, w którym pracuję wkrótce padnie i znajdę się na zielonej trawce. I choćbym go wtedy na kolanach błagała, to mnie nie przyjmie. Bo drugiej szansy nikt u niego nie dostaje.

A, pies z nim tańcował. Myślę, że to prędzej on będzie musiał zamknąć te swoje delikatesy. Z powodu braku personelu. Wieści szybko się rozchodzą.

Czytaj także:
„Wiedziałam, że ratunkiem dla mnie jest tylko przeszczep. Ze smutkiem i nadzieją czekałam na cudzą tragedię”
„Jak ostatnia naiwniaczka zaufałam przystojniakowi i drań ogołocił mój portfel. Chyba nie doczekam miłości”
„Nie dałam synowi kasy na nowe mieszkanie, więc uknuł plan. Chciał zrobić mi krzywdę, by przejąć konto z pokaźną sumką”

Redakcja poleca

REKLAMA