„Byłam szarą myszą, ale nieudolne zaloty pewnego informatyka, obudziły we mnie lwicę. Postanowiłam zaprosić go na randkę”

nieśmiała bibliotekarka fot. iStock by Getty Images, Tom Werner
„– Coś ci powiem, ale obiecaj mi, że nie spanikujesz… – jej mina nie wyrażała niczego niepokojącego, ale ja i tak już byłam cała spięta. – Chodzi o tego całego Tomka. Kojarzysz? Tego w chustach. To jest syn mojej sąsiadki, wiesz? No… I ta sąsiadka powiedziała mi, że mu się bardzo podobasz. Podobno od dawna się w tobie podkochuje”.
/ 18.04.2023 16:30
nieśmiała bibliotekarka fot. iStock by Getty Images, Tom Werner

Jestem bibliotekarką. I to dokładnie taką, jaką zazwyczaj wyobrażają sobie ludzie. Cichą, spokojną, nieśmiałą. Taki jest stereotyp na temat mojego zawodu i – na moje nieszczęście – taka właśnie jestem ja. Mam koleżanki w pracy, przebojowe, z długimi, czerwonymi pazurami i z wielkim apetytem na życie. Zazdroszczę im. Bo ja przypominam szarą myszkę.

Czasem chciałabym być bardziej przebojowa. Ubrać się śmielej. Nie nosić wciąż ciemnych dżinsów i czarnej koszulki albo długiej spódnicy i szerokiego sweter. Chciałabym być w centrum uwagi, żeby poczuć się ważniejsza, lepsza. Chciałabym, ale za dużo mnie to kosztuje.

Przez całe moje dorosłe życie marzyłam, by znaleźć sobie fajnego faceta, ale szukanie go, przejmowanie inicjatywy w kontaktach z chłopakami kosztowało mnie za dużo nerwów. Raz czy dwa próbowałam śmielej się ubrać i nawiązać rozmowę z którymś z chłopaków przychodzących do biblioteki, ale nic z tego. Za każdym postanowieniem, że coś zagaję, że powiem: „Znów kryminał? Nie wolałby pan jakiegoś romansu”, szła w mojej głowie taka fala emocji, taka fala nerwów, że ciężko mi było nawet złapać oddech. Więc nie robiłam nic.

No i siedziałam za biurkiem. Wydawałam i przyjmowałam książki, doradzałam w krótkich nieśmiałych zdaniach, co wziąć, a wszyscy dookoła brali mnie pewnie za nudną i znerwicowaną. A przecież… miałam w sobie tyle namiętności, tyle pragnień, marzeń i pasji. Odkrywałam ją w sobie za każdym razem, kiedy przeczytałam dobrą książkę. Nic mnie tak nie wkurzało, jak to, że ludzie przestają czytać i nic mnie tak nie fascynowało – jak inni ludzie właśnie.

W myślach zwałam go „swoim chucherkiem“

Zwłaszcza Tomek. Chłopak mniej więcej w moim wieku. Skąd wiedziałam, że miał na imię Tomek i ile miał lat? Na pewno nie z rozmowy. Zajrzałam w jego kartę biblioteczną. Skończył właśnie 27 i bardzo mi imponował. Z wyglądu dość niepozorny, bo średniego wzrostu, szczupły, nawet trochę chuderlawy, o delikatnej urodzie i dość rzadkich włosach. Jednak to, co mnie w nim dodatkowo pociągało, to to, że był podróżnikiem. Tego już nie wyczytałam w jego karcie bibliotecznej. Poznałam po lekturach i ciuchach.

– Dzień dobry pani – powiedział, jak zawsze bardzo łagodnie i cicho, jak to w bibliotece.

– Dzień dobry, czego dziś potrzeba? – odparłam krótko, bo na tyle tylko było mnie stać, tyle mogłam wypowiedzieć bez zadyszki.

Szukam czegoś o Islandii, a oddaję Papuę i Nową Gwineę.

– Pomóc znaleźć? – lekko uniosłam się nad krzesłem, żeby zaprowadzić go do półki, którą doskonale przecież znał, bo wypożyczał u nas książki o podróżowaniu już od dobrego roku.

– Nie, nie trzeba, znajdę sobie – odpowiedział i znikał między regałami.

Światowy facet. Wysokie buty do chodzenia w górach, sprane dżinsy, dobre polary, kolorowe kurtki przeciwdeszczowe, okulary przeciwsłoneczne. No i chusty. Co miesiąc miał na sobie inną. W innym kolorze, innej fakturze, z innej części świata najprawdopodobniej. W myślach nazywałam go „swoim „chucherkiem. No i kochałam go miłością nastolatki. Powierzchowną, ale żarliwą. Sama się z siebie czasem śmiałam. A czasem… No cóż, płakałam w poduchę, że nikogo nie mam, i że chciałabym mieć właśnie kogoś takiego. Huśtawka nastrojów.

– Podoba ci się, co? – koleżanka wyrwała mnie z zamyślenia.

– Co? Kto? – nie zrozumiałam.

– No ten Tomek, przecież widzę… – to była Irena, 40-letnia, pewna siebie kobieta z dwójką dzieci.

– Ale jak to? – udawałam głupią.

– Ech, Karolcia. Trzy lata się już znamy. Nie udawaj. Nie popchnę cię, żebyś za nim tam w te półki polazła, ale mogłabyś się chociaż koleżance przyznać, że ci się podoba.

– Przepraszam – spuściłam wzrok.

– Jezusie! Dziewczyno, za co? – teraz Irena była zakłopotana. – Nieważne, zresztą. Idę do czytelni, a ty tu… Ty tu sobie pracuj.

Poklepała mnie po ramieniu, chyba na pocieszenie, i poszła. A ja zostałam z wyrzutami sumienia, ze wstydem i poczuciem straconej towarzyskiej szansy. Jak zawsze, gdy ktoś próbował się ze mną spoufalić, gdy była szansa, żeby się do kogoś zbliżyć, to zachowywałam się jak jakiś dzikus. Odpychałam nawet koleżanki.

– Wezmę tę… – powiedział mój chuderlaczek, który właśnie wrócił.

Spojrzałam na książkę.

Tę już pan brał – mruknęłam.

– Tak, ale… chcę jeszcze raz – jakby się lekko speszył.

– Jasne, jasne, ja tak tylko… – wyszeptałam, bo zabrakło mi oddechu, i zabrałam się za robotę, czyli wpisywanie w jego kartę kolejnej książki.

Wpisałam, on schował lekturę do swojego plecaka, skinął głową, a potem wyszedł. A ja zostałam.

To wszystko dzięki koleżance z pracy

Powoli zapadał zmierzch, żarówka w lampce na biurku mrugnęła smutno dwa razy. Czułam się, jakbym sama trafiła na tę Islandię z jego książki, jakbym miała małą zimną Islandię w sercu. Patrzyłam, jak zamykają się za nim drzwi, i znów poczułam się samotna. Znów nie chciało mi się wracać do domu. Mieszkałam wciąż z rodzicami. Bardzo ich kochałam, ale mój brak samodzielności nie był dla mnie powodem do dumy.

Mijały kolejne tygodnie. Sporo w tym czasie myślałam nad swoim życiem i postanowiłam choć trochę je zmienić. Aby nabierać śmiałości do ludzi, zdecydowałam się więcej rozmawiać z koleżankami z pracy. Zaczęłam od siadania z nimi podczas śniadania. W miarę upływu kolejnych dni udało mi się parę razy wtrącić coś interesującego do rozmowy. Jednego dnia powiedziałam, że starsza pani, która przychodzi do nas z kotem na smyczy, zawsze przynosi książki jeden dzień po terminie. Oddała ich tak osiemdziesiąt. Innego dnia opowiedziałam im dowcip branżowy: „Panie hrabio, złodziej w bibliotece!” – woła służący. „Tak, Janie, a co czyta?” – odpowiada hrabia. Dużo mnie to zdrowia kosztowało, ale wszystkie się śmiały.

A jeszcze innego dnia przyniosłam z domu plakat z mojego ulubionego miłosnego filmu i powiesiłam na zapleczu gospodarczym, by ożywić to dość ponure pomieszczenie. Ba! Jeszcze im ten film opowiedziałam. To były moje pierwsze trzy wielkie sukcesy.

– Widzę, że się troszkę ośmieliłaś – zagadnęła mnie Irena.

– No, chyba trochę – uśmiechnęłam się, starając się jednocześnie pohamować wewnętrzne pragnienie ucieczki.

Nic nie tremowało mnie bardziej, niż rozmowy o mojej nieśmiałości.

– To fajnie. Bo ty jesteś fajna – uśmiechnęła się do mnie.

– Ty też jesteś fajna – powiedziałam, a Irena wybuchła śmiechem.

– Dobrze już, dobrze. Nie męczę cię wyznaniami, bo jeszcze nam znowu zamilkniesz na kolejne miesiące.

Znów klepnęła mnie w ramię i odeszła kawałek. Zdążyłam złapać głęboki oddech, a ona wróciła. Tym razem kucnęła przy moim biurku i chwilkę się we mnie wpatrywała.

– Coś ci powiem, ale obiecaj mi, że nie spanikujesz… – jej mina nie wyrażała niczego niepokojącego, ale ja i tak już byłam cała spięta. Chodzi o tego całego Tomka. Kojarzysz? Tego w chustach.

O matko, jeszcze gorzej.

– Kojarzę – przyznałam niechętnie.

– To jest syn mojej sąsiadki, wiesz? No… I ta sąsiadka powiedziała mi, że mu się bardzo podobasz.

– Ja!? – o mały włos nie spadłam z krzesła, w ostatniej chwili przytrzymując się biurka.

– Tak. Podobno od dawna się w tobie podkochuje.

– We mnie? Taki podróżnik!

On chyba jest bardziej nieśmiały ode mnie!

Irena zrobiła zdziwioną minę.

Jaki znowu podróżnik?!

– No jak jaki? – byłam w takich emocjach, że poszłam na całego. – Te książki, ten strój, te buty. Te chusty!

– Co ty, dziewczyno? Z niego żaden podróżnik. On jest informatykiem.

– O matko! – złapałam się za głowę.

– Co, źle? – Irena miała ubaw.

– Nie, nie – zaczerwieniłam się. – Tylko po co mu te książki?

– Może chciałby podróżować, a może… – Irena zawiesiła głos. – Może on cię, wiesz… podrywa na taki przygodowy wizerunek.

– No co ty?! – nie byłam pewna, czy koleżanka z pracy mówi poważnie, czy po prostu się ze mnie nabija.

Instynktownie czułam jednak, że to nie są żarty. Nie rozczarowała mnie informacja, że żaden z niego podróżnik. Skoro odgrywa przede mną szopkę, to naprawdę coś znaczy… Czułam się uwiedziona. Na całego. Takie poświęcenie! Tylko dla mnie!

– Wiesz, jak to jest z facetami. Czasem lubią poudawać – usłyszałam.

– No właśnie nie wiem – odpowiedziałam z rozbrajającą szczerością, a Irena znów się roześmiała.

Wstała. Kolejny raz klepnęła mnie w ramię i poszła. A ja zostałam sama z moimi myślami. Posiedziałam jeszcze trochę, poprzyjmowałam i powydawałam książki, a potem poprosiłam jedną z koleżanek, żeby mnie zmieniła. Przycupnęłam na zapleczu, wpatrując się w mój plakat i nie mogłam dojść do siebie. „Co zrobić? – myślałam. – Muszę działać, bo skoro on się we mnie kocha od roku i nadal nie zaproponował mi randki, to znaczy, że jest jeszcze bardziej nieśmiały ode mnie. O, nie!”.

Siedziałam, a Irena ilekroć przechodziła obok, to się ze mnie śmiała. W końcu skończyłam pracę i poszłam do domu.

Przespałam się z tym wszystkim i podjęłam decyzję. Jak przyjdzie do biblioteki, to go zaczepię. Skoro on nie miał odwagi, to do mnie należy inicjatywa.

Przyszedł po trzech długich dniach. Czas tak mi się dłużył, że omal nie wpadłam w histerię. Wreszcie się pojawił. W nowej chuście, która w odróżnieniu od poprzednich wydała mi się zabawniejsza. Pewnie dlatego, że podejrzewałam już przebieranki.

Jak tam Islandia? – zapytałam, siląc się na wesoły ton, zanim zdążył powiedzieć „dzień dobry”.

– W porządku. Dziękuję. Pójdę do półek – wskazał dział podróżniczy.

– A po co dziś?

– Po Australię. Jeszcze nie brałem… – uśmiechnął się blado.

– Brał pan, brał – wypaliłam i oblałam się rumieńcem, bo znałam jego kartę lepiej od niego. – O proszę, tu jest – pokazałam mu.

– To dlaczego nie pamiętam?

– Cóż, może nie przeczytał pan jej do końca… – zaśmiałam się i wyszło mi to nawet całkiem zalotnie.

– Czytałem przecież. No nie wiem… Pójdę – wypalił i uciekł.

Jednak nie taka szara mysz ze mnie

A we mnie jakby wstąpiła lwica. Nie wiem, jakim cudem zmieściła się w taką małą mysz, ale jednak. Wstałam i poszłam za nim.

– Panie Tomku…

– Słucham – obejrzał się przestraszony.

Będę szczera, bo... To dla mnie trudne, ale… – odchrząknęłam.

– Tak? – on też był w panice, cały poczerwieniał.

– Powiem, co mam powiedzieć i wrócę do siebie. Jeśli się pomylę… – wzięłam głęboki oddech, bo czułam jakbym się topiła. – Jeśli się pomylę, to będziemy udawali, że nic się nie wydarzyło. Zgoda? Nie będzie się pan potem ze mnie nabijał?

– Ale o co chodzi? – on też tonął.

To był dobry znak, więc zachęcona wywaliłam kawę na ławę.

– Jestem samotna i nieśmiała, a bardzo chciałabym kogoś poznać. Może poszedłby pan ze mną na kawę? Co pan na to? Jeśli się panu… Jeśli się panu nie podobam, to proszę się nie zgadzać tylko przez grzeczność. Mnie nie chodzi o grzeczność, tylko…

– Oczywiście. Kiedy? – bąknął. – Może dziś? O której pani kończy? – dodał szybko, a ja zdębiałam.

Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nawet się nie uśmiechnęłam. Stałam blada i sztywna. Wyglądałam pewnie jak wyrzeźbiona w jakimś białym kamieniu.

– Dziś? – wybałuszyłam oczy.

Westchnął.

– Wie pani co. Ja też jestem nieśmiały. Więc skoro już mamy to zrobić… – zatrzymał się na chwilę, bo chyba też dotarło do niego skojarzenie, które wzbudził takim sformułowaniem. – Skoro mamy iść na randkę, to chodźmy, zanim się przestraszymy.

– Kończę o osiemnastej.

– Będę – wstawił książkę nie na tę półkę, co trzeba, i wyszedł.

Odetchnęłam, trochę się rozluźniłam i na miękkich nogach wróciłam do biurka. A potem pomyślałam, że blefował, że stchórzy i nic z naszej randki nie wyjdzie. Każda godzina pogłębiała tę obawę. Ale jednocześnie bałam się, że jednak przyjdzie i będę musiała iść na tę kawę, i rozmawiać z nim przez co najmniej… No właśnie, ile trwa randka? Ze dwie godziny. Trzy?

W końcu wybiła osiemnasta. Wyszłam przed bibliotekę. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że stoi po drugiej stronie ulicy, pod drzewem. Pewnie tak, żeby nie dostrzegła go żadna z moich koleżanek. Machał.

– Przyszedł pan! – zawołałam.

– Przyszedłem – uśmiechnął się.

Poszliśmy. Nie obeszło się bez kilku momentów krępującej ciszy, ale w końcu któreś z nas wyciągało jakiś nowy wątek. Było naprawdę fajnie. A po randce jeszcze fajniej. Wymieniliśmy się numerami telefonów i w dwie minuty po rozstaniu, dostałam od niego takiego esemesa:

„Dobrze, że mnie zaczepiłaś, bo już miałem się z książek podróżniczych przerzucać na kryminały. A tak mam romans. Bo chyba mam, co?”.

Tomek nie podróżował, ale chciał podróżować. W pierwszą podróż wybrał się ze mną. Nic szalonego, pojechaliśmy nad morze. I pewnie dobrze wyszło, bo i tak nic nie zwiedzaliśmy. Tak, tak. Okazało się, że ze mnie wcale nie taka szara mysz, a z niego nie takie „chucherko”. Do dziś nie wiem jednak, czy ubierał się tak, żeby mi zaimponować. Chust już nie nosi, więc może i tak. Jeszcze to z niego wyciągnę. Na razie nie mam śmiałości. Znamy się dopiero dwa lata… 

Czytaj także:
„Rodzice non stop mnie krytykują i upokarzają przy obcych ludziach. To przez nich jestem zakompleksioną, szarą myszką”
„Nastoletnia córka nie ma przyjaciół i nie wyściubia nosa z domu. Powinna się bawić i szaleć, a ona chyba boi się ludzi”
„W szkole byłam szarą myszką, która wzdychała do gorącego przystojniaka. Po latach odkryłam, że i on widział we mnie kochankę”

Redakcja poleca

REKLAMA