„Byłam świadkiem strasznego wypadku, lecz zamiast ze smutku, płakałam ze szczęścia. Dzięki niemu odnalazłam miłość”

prawdziwe historie: wtedy zmieniło sie moje życie fot. Adobe Stock, Dangubic
„To był jeden z tych pięknych, słonecznych dni w zeszłym roku, kiedy aż się chciało spędzić na zewnątrz cały dzień. Wracałam z pracy, ulica była prawie pusta, jedynie od czasu do czasu jakiś kierowca śmigał jezdnią, korzystając z długiego prostego odcinka. Nie spodziewałam się, że zaraz stanie się coś strasznego”.
/ 02.06.2023 11:30
prawdziwe historie: wtedy zmieniło sie moje życie fot. Adobe Stock, Dangubic

Kobietę z psem zobaczyłam, kiedy była już w jednej trzeciej szerokości ulicy. Patrzyła w moją stronę i chciałam krzyknąć, żeby ją ostrzec, ale nie zdążyłam. Samochód nadjechał z jej drugiej strony, pędził pewnie ze sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Krzyknęłam dopiero wtedy, kiedy ona leżała już kilka metrów dalej, tak mocno odbiła się od pojazdu w chwili uderzenia.

Ludzie odsuwali się od niego

Byłam przy niej pierwsza, zaraz po mnie dobiegła dziewczyna z plecakiem i telefonem w ręce.

– Co to za ulica? – krzyknęła do mnie. – Gdzie my jesteśmy?

Podałam jej nazwę i uklękłam obok ofiary.

– Karetka już jedzie – powiedziała turystka pobladłymi ustami. – Czy ona…

– Żyje – potwierdziłam, patrząc na unoszącą się klatkę piersiową kobiety w średnim wieku, która w nienaturalnej pozycji leżała przede mną.

Ambulans przybył w ciągu kilku minut i odsunęłam się od ofiary, której nawet nie umiałabym pomóc. Kiedy podnoszono ją na nosze, nagle coś sobie przypomniałam. Pies! Przechodziła przez ulicę z czarnym psem – miałam ten obraz wyryty w pamięci. Rozejrzałam się, ale nigdzie nie widziałam zwierzęcia. Jednocześnie nie pamiętałam, by pies uciekł albo gdzieś się kręcił.

– Widziała pani psa? – zapytałam tej z plecakiem. – Taki do pół łydki, czarny. Szedł z tą panią.

Turystka pokręciła głową, a zaraz potem rzuciła, że trzeba go znaleźć. Na chodniku zebrało się kilkoro gapiów i poprosiłam ich o pomoc. Psa znalazł mężczyzna w stroju do biegania. Kiedy zawołał: „tutaj!”, przybiegłam i mało się nie rozpłakałam.

Zwierzak żył, ale był chyba mocno pokiereszowany. Ludzie odsuwali się od niego, nie wiedząc, co zrobić. Cóż, przecież nie wzywa się karetek do rannych psów…

– Trzeba go zabrać do weterynarza – zdecydowałam natychmiast. – Potrzebuję taksówki, niech ktoś po nią zadzwoni!

Zadzwonię, kiedy będzie po

Kiedy ludzie dzwonili po taksówkę, ja próbowałam ułożyć cicho skamlące zwierzę na swoim swetrze, żeby je jakoś owinąć do transportu. Bałam się, że taksówkarz nie będzie chciał nas zabrać, ale na szczęście miał serce po właściwej stronie i gdy tylko usłyszał, co się stało, natychmiast pojechaliśmy do najbliższej kliniki.

Kiedy położyłam psa na metalowym stole, weterynarz zrobił mu zastrzyk przeciwbólowy i biedactwo wreszcie przestało piszczeć.

– Proszę zaczekać na kanapie przed gabinetem, obejrzę suczkę i powiem, co i jak – zwrócił się do mnie.

Usiadłam i dopiero teraz odkryłam, jaka jestem roztrzęsiona. Ledwie trzymałam się na nogach, chciało mi się pić, zaczęło kręcić mi się w głowie.

Pan doktor, mężczyzna mniej więcej w moim wieku o poważnych, ciemnych oczach i dodającym otuchy uśmiechu, wyszedł do mnie po kilkunastu minutach.

– Musi być operowana, drugi lekarz już do nas jedzie – poinformował mnie. – Na razie dostała wstępną narkozę, zrobiłem jej też kilka zdjęć rentgenowskich. Mówi pani, że potrącił ją samochód?

Kiwnęłam głową, bo byłam tak wykończona emocjami i stresem, że nie mogłam nawet rozsądnie odpowiadać. Zauważył mój kiepski stan i zaproponował herbatę. Po chwili wrócił z kubkiem oraz talerzem, na którym leżały dwie kanapki.

– Powinna pani coś zjeść – stwierdził, stawiając talerz obok mnie. – Sporo pani dzisiaj przeszła. Suczka z tego wyjdzie, proszę się nie martwić. Może pani iść do domu, zadzwonię, kiedy będzie po operacji.

Zrobiło mi się ciepło na sercu

Nim przyszła druga lekarka, pan doktor opowiedział mi, że te kanapki codziennie przynosi mu sąsiadka, której uratował kota. Był bardzo miły, starał się odwrócić moją uwagę od wydarzeń dnia, a ja byłam mu wdzięczna. W końcu suczka, która – jak dowiedzieliśmy się z danych przypisanych do numeru czipu – miała na imię Lola, została przeniesiona do sali operacyjnej, a ja na chwiejnych nogach poszłam na przystanek.

Weterynarz zadzwonił trzy godziny później.

– Lola musi zostać u nas przez kolejną dobę, ale jej stan jest dobry – oznajmił.  
– Namierzyliśmy właścicielkę po danych z czipu, tyle że jej telefon nie odpowiada. Zostawiłem jej wiadomość na poczcie głosowej.

– To pewnie ta pani, która miała wypadek – wysnułam przypuszczenie. – Zabrali ją do szpitala.

Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, kogo jeszcze poinformować o stanie Loli, ale nic nie wymyśliliśmy. Domyślałam się, że lekarzowi chodzi o rachunek za leczenie psa. Zobowiązałam się, że ja go pokryję i odbiorę suczkę, a potem zobaczymy, co da się zrobić, by odszukać rodzinę właścicielki.

Tydzień później było już jasne, że pani Anny, poszkodowanej w wypadku, nie ma jak znaleźć. Imię i nazwisko miała dość popularne, a jej telefon był wyłączony. Na szczęście Lola zdrowiała w oczach. Była młodym kundelkiem, miała silny organizm, dobrze znosiła zastrzyki, usztywnienie łap i wszystko, co obcy dla niej ludzie z nią wyprawiali.

Operacja i leczenie Loli były, co tu kryć,  kosztowne, ale doktor Artur dał mi ogromną zniżkę za wszystkie medyczne świadczenia.

– To nie jest pani pies, pani tylko okazała mu serce i go uratowała – powiedział. – Wszystkie wizyty kontrolne Lola będzie miała u nas gratis.

Zrobiło mi się ciepło na sercu, kiedy to powiedział. W ogóle czułam się dziwnie lekko i przyjemnie, kiedy z nim rozmawiałam albo kiedy o nim myślałam. A myślałam… hm… właściwie codziennie. Nie dlatego, że był przystojny, bo ciężko byłoby go tak nazwać. Ale był dla mnie wyjątkowy. Troska i niemal czułość, z jaką traktował Lolę i pewnie inne zwierzęta, roztapiały moje serce, a jego spokój i pogoda ducha sprawiały, że kiedy tylko kończyliśmy rozmawiać, od razu zaczynałam za nim tęsknić.

Może chce pani tam pojechać ze mną?

Po ośmiu tygodniach od wypadku Lola była już praktycznie zdrowa i sprawna, a ja przestałam mieć pretekst do odwiedzania doktora Artura. Któregoś razu doktor Artur sam do mnie zadzwonił. Ucieszyłam się jak wariatka, ale mój cudowny nastrój szybko się zmienił.

– Odezwała się właścicielka Loli – powiedział doktor. – Wybudzono ją ze śpiączki farmakologicznej, dochodzi do siebie i… chce odzyskać psa.

– Spodziewałam się tego – jęknęłam ze smutkiem. – Wiem, że muszę ją oddać... Ale to takie trudne, bardzo się do niej przywiązałam. Wie pan, wcześniej nie miałam psa…

Nie wiem dlaczego, ale po prostu musiałam opowiedzieć mu, że zawsze marzyłam o czworonożnym przyjacielu, ale najpierw mama miała alergię, potem mój były mąż nie chciał o tym słyszeć, a na koniec uznałam, że skoro w ciągu dnia pracuję, to nie mam warunków na zwierzę. Dopiero przy Loli zrozumiałam, że wszystko da się zorganizować i że radość z obecności czworonoga warta jest reorganizacji całego życia.

– Pracuję z fundacją, która ratuje zwierzaki – powiedział doktor. – Wiem, że ostatnio mają problem, bo w wakacje ludzie wyrzucają psy, nieraz wycinając im czipy. Może chce pani tam pojechać ze mną w niedzielę?

Właścicielka Loli przyjechała po nią w sobotę. Poruszała się o kulach i była wymizerowana. Lola widząc ją, mało nie wyskoczyła ze skóry, taka była szczęśliwa. Pani Anna oddała mi pieniądze za wszystkie rachunki i podarowała kosz delikatesów w podziękowaniu za opiekę nad jej psiną. Widziałam, jak sunia szaleje z radości na widok swojej ukochanej pani i wiedziałam, że dobrze robię, oddając ją, ale kiedy drzwi się za nimi zamknęły, rozpłakałam się.

Aż zaschło mi w gardle

Na szczęście następnego dnia przyjechał po mnie doktor Artur, a właściwie po prostu Artur, bo po całym dniu spędzonym w przytulisku dla zwierząt byliśmy na „ty”. On leczył i szczepił tam psy i koty, a ja… szukałam nowego przyjaciela. Chociaż właściwie nie szukałam, bo już po pierwszych pięciu minutach wiedziałam, które zwierzak zdobył moje serce.

Z wycieczki wróciłam z białą suczką, labradorką Zoją, która też została uratowana po wypadku. Kiedy Artur wysadzał nas pod moim domem, zaprosiłam go na kawę w jednym z ogródków, żebyśmy mogli tam usiąść z psem. Bardzo nie chciałam kończyć tej znajomości, jednak nie wiedziałam, jak to powiedzieć. Na szczęście nie musiałam.

– Słuchaj – powiedział, dotykając mojej ręki. – Zoja jest zupełnie zdrowa i przez najbliższy czas nie będę miał pretekstu, by cię zobaczyć. A wiesz, bardzo bym chciał…

Z wrażenia zaschło mi w gardle. Spojrzałam mu głęboko w oczy i… przepadłam.

– To może jutro? – wykrztusiłam.

Czytaj także:
„Mąż zataił przede mną bankructwo. O kolosalnych długach dowiedziałam się dopiero, gdy komornik kazał mi się spakować”
„Rodzina chciała, żebym pracowała na bzdurnym stanowisku po znajomości. Mieli w nosie moje ambicje, ważniejsze było ich ego”
„Mój facet świata nie widział poza swoim lśniącym samochodem. Na mnie już nie zwracał uwagi, co doprowadzało mnie do szału”
 

Redakcja poleca

REKLAMA