„Byłam sama jak palec i czułam się niepotrzebna. Nie sądziłam, że wizyta w schronisku da mi rodzinę i nowe życie”

Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Uderzyło mnie głębokie przekonanie w jej głosie. Ja składałam się z samych wątpliwości, które omawiałam podczas kosztownej terapii, ona nie miała nic, ale czuła się na siłach zmierzyć się ze światem. Przestraszyłam się, że nie zna własnych słabości, nie wie, jakie trudności ją czekają”.
/ 22.02.2023 09:15
Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

– To na pewno wypalenie zawodowe. Albo, albo…

– Nie prosiłam cię o diagnozę, nie jesteś lekarzem – przerwałam ostro Irminie.

Od dłuższej chwili chciałam to zrobić, ale bałam się jej reakcji. Irmina lubiła się obrażać. Chciała dobrze, nie jej wina, że nie umiała mi pomóc. Nikt nie umiał. Dopadło mnie ogromne zniechęcenie, nie widziałam celu w życiu, nie cieszyła mnie kariera, jaką udało mi się zrobić, znajomi nudzili. Nie wiedziałam, jak mam dalej żyć.

– Idź na terapię – doradziła niezrażona przyjaciółka.

– Chodzę od kilku miesięcy, ale wcale lepiej się nie czuję – przerwałam jej.

– No to ja już nie wiem – Irmina rozłożyła ręce. – Może kota weź? Psa nie proponuję, to straszny obowiązek i uwiązanie, a ty jesteś sama.

No właśnie, byłam sama. U Irminy było ciasno, głośno i bałaganiarsko. Dwoje dorastających dzieci i mąż dostarczali jej roboty, ale wszyscy solidarnie wyprowadzali na spacery starego spaniela Pucka. Nigdy im nie zazdrościłam, ale teraz poczułam, że chętnie przytuliłabym się do bijącego serca tej rodziny.

Do tej pory czerpałam wiele radości z tego, co robiłam. Lubiłam pracować, poszerzać wiedzę, uczyć młodsze roczniki. Czułam się potrzebna i prawdę mówiąc, niezastąpiona. Po czterdziestych piątych urodzinach coś we mnie pękło. Straciłam napęd, potrzebowałam podpory i nie wiedziałam, gdzie ją znaleźć. Roztrząsałam swoje problemy na terapii, przyglądałam się emocjom, rozdzielałam na czworo każde uczucie i wciąż nie byłam mądrzejsza niż przedtem.

To miało się zmienić na lepsze, terapeuta mówił, że potrzebuję czasu, żeby dotrzeć do sedna. Do jakiego sedna, nie powiedział. Zamyśliłam się, nie zwracając uwagi na Irminę, która o czymś opowiadała.

Dotarły do mnie tylko ostatnie słowa

– …teraz sprząta śmierdzące klatki, jej matka załamuje ręce. Nie po to inwestowali z mężem w wykształcenie córki, żeby takie rzeczy robiła.

– Jakie rzeczy? – spytałam, budząc się z letargu.

– No przecież mówię, boksy w schronisku sprząta. Wolontariat wzięła, mówi, że wszyscy, którzy roztkliwiają się nad sobą, powinni zobaczyć tę nędzę.

Coś mnie tknęło. Może ja też za bardzo roztkliwiam się nad sobą?

– Ten wolontariat to na cały etat? – spytałam ostrożnie.

– Nie wiem, ale można zapisać się na spacery z psami. Podobno nie ma ich kto wyprowadzać, każda para rąk się liczy. Jak pomyślę, że nasz Pucek miałby siedzieć w boksie i nie wychodzić na spacer…

Wizja starego, od lat znajomego spaniela przemówiła do mnie. Następnego dnia zadzwoniłam do schroniska. Tak, były wakaty, szczególnie w dni powszednie. No więc się zgłosiłam. Dwa dni później zjawiłam się w schronisku. Bardzo się zdziwiłam, kiedy przydzielono mi młodocianą przewodniczkę i mentorkę. Miała na imię Lusia

– Potrafię wyprowadzić psa na spacer, nie muszę studiować, jak trzymać smycz – uśmiechnęłam się krzywo. – Wystarczy, że pokażesz mi, którego czworonoga mam zabrać.

Dziewczyna nie zraziła się i nadal szła koło mnie.

– Teraz w lewo i do końca – nakierowała mnie w alejkę zabudowaną boksami.
Psy szczekały głośno, ledwo słyszałam, co Lusia mówiła.

– One tak zawsze? – złapałam się za głowę.

Lusia się uśmiechnęła.

– Chcą nas zatrzymać, zwrócić na siebie uwagę. Rozumiem je, miałam tak samo. Od zawsze pragnęłam mieć kogoś swojego.

Spojrzałam na nią pytająco

– Jestem z domu dziecka – wyjaśniła z prostotą. – Kiedy byłam mała, marzyłam, że nowa mama przyjdzie i zabierze mnie do domu. Nic takiego się nie wydarzyło, teraz już wiem, że życie to nie bajka. Ale to nic, niedługo będę pełnoletnia i sama zadbam o siebie.

Uderzyło mnie głębokie przekonanie w jej głosie. Ja składałam się z samych wątpliwości, które omawiałam podczas kosztownej terapii, ona nie miała nic, ale czuła się na siłach zmierzyć się ze światem. Przestraszyłam się, że nie zna własnych słabości, nie wie, jakie trudności ją czekają.

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Cokolwiek? – wyrwałam się z nie do końca przemyślaną propozycją.

Lusia spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

– Dziękuję, niczego mi nie trzeba – powiedziała grzecznie i otworzyła jeden z boksów.

Wypadł z niego mały kudłaty szczekajło, drąc się, ile sił, i wylewnie kręcąc puchatym ogonem.

– To Aluś, przyjaciel i przewodnik Nory – Lusia wygarnęła z boksu dużą suczkę.

– Nora oślepła, wtedy Aluś się nią zajął. Teraz są nierozłączną parą. Żadne z nich nie ma szans na własny dom. Aluś jest brzydki i drze japę, a Nora – sama pani widzi. Zostaną tutaj na zawsze. Weźmiemy je na spacer, one to uwielbiają

Szłam, prowadząc Alusia i słuchając dziewczyny. Paplała wesoło o psach, o sobie, o tym, co lubi, czego nie, i jaki film ostatnio widziała. Ja wpadałam w przygnębienie na widok morza psich nieszczęść, ona ogarniała rzeczywistość, robiła, co mogła, żeby ulżyć psiemu cierpieniu, i trzymała fason.

– Nigdy się nie martwisz? – przerwałam jej wywód o zaletach Nory.

– Prawie nigdy – wzruszyła ramionami. – Przyzwyczaiłam się, jestem jak one, nikt mnie nie chciał – wskazała drepczące obok nas psy. – No i co z tego? Nie jesteśmy z tego powodu gorsi, prawda, Aluś? Jest, jak jest, nie ma co rozkminiać – podrapała pieska po grzbiecie.

Chyba właśnie wtedy podjęłam decyzję, że chcę i muszę pomóc Lusi. A co najważniejsze, mogę to zrobić. Mam odpowiednie środki, tylko muszę dowiedzieć się, jak ich użyć. Lusia twierdziła, że niczego jej nie trzeba, ale ja wiedziałam lepiej. Niedługo będzie musiała opuścić dom, w którym się wychowała. Bez pomocy będzie jej bardzo trudno.

Nigdy nie odkładam niczego na później

Poczułam przypływ sił, opuściło mnie zniechęcenie. Stałam się komuś potrzebna. Może właśnie po to przyjechałam do schroniska, by spotkać kogoś, komu będę mogła się przydać? Nigdy nie odkładam niczego na później. Od razu skontaktowałam się z domem dziecka, w którym mieszkała Lusia, i omówiłam warunki pomocy dla dziewczyny. Lusia niewiele się odzywała, wyglądała na zaskoczoną i zmieszaną.

– To stało się tak nagle, chyba jeszcze się nie przyzwyczaiłam, że ktoś będzie o mnie dbał – odparła z wahaniem, gdy spytałam, czy cieszy się z nowych możliwości.

– Po osiągnięciu pełnoletności będziesz mogła zamieszkać ze mną, sfinansuję ci studia i wypuszczę w świat, pomogę na każdym kroku – roztaczałam przed nią miraże nowego życia.

– A psy? – Lusia podniosła na mnie oczy. – Nie mogłabym ich zostawić, one na mnie liczą.

– Psy? – zdziwiłam się. – Będziesz mogła robić, co zechcesz, ale zastanów się, czy to najważniejszy problem w twoim życiu.

– Zajmuję się nimi od dawna, są jak rodzina, której nie miałam. Wiele od nich dostałam. Nie zostawię ich teraz, kiedy ma mi się polepszyć, to by było nie fair. Tak, niechciane psy to najważniejszy problem w moim życiu – powiedziała.

Coraz lepiej się poznawałyśmy

Przy stanowczości tej dziewczyny moja bladła. Różnica polegała na tym, że Lusia wiedziała, czego chce, a ja błądziłam po omacku. Zrobiło mi się wstyd. Podjęłam się wyprowadzania niechcianych psich istnień na spacery, kiedy było mi z tym po drodze, uważając, że to terapia, na którą zasługuję. Kiedy odzyskałam wigor, porzuciłam myśl o pracy na rzecz znajd. Lusia miała rację, to nie było w porządku.

– Jeśli wrócę do schroniska, będę potrzebowała przewodniczki – uśmiechnęłam się do Lusi.

– Serio? – ucieszyła się dziewczyna. – Każda para rąk się liczy, bardzo się pani przyda.

Wróciłam do przerwanych obowiązków z pokorą, acz nie bez przyjemności. Godziny spędzone z Lusią i podopiecznymi schroniska były fantastyczne, wszyscy dobrze się bawiliśmy. Niestety, potem przychodził czas, kiedy musiałyśmy odprowadzić smutne psy do boksów.

Jedne szły grzecznie, straciwszy nadzieję, inne się opierały. Z Norą nigdy nie było kłopotu, wracała do boksu pokornie, z podkulonym ogonem, ale Aluś wyczyniał najdziksze harce, starając się nas przebłagać i odroczyć powrót ze spaceru. Śpiewał sopranem, wyginał się w ósemki, rozkładał uszy, jakby zamierzał pofrunąć, w najwyższej desperacji pokazywał koślawe zęby. Zachowywał się okropnie, nic dziwnego, że przez tyle lat nikt go nie chciał.

Spacery z psami zbliżyły Lusię i mnie, lepiej się poznałyśmy. Dziewczyna zaczęła się cieszyć z nadchodzącej osiemnastki i planowanej przeprowadzki. Spytała nawet, czy może mówić do mnie „ciociu”.

– Będzie jak w rodzinie – powiedziała nieśmiało. – Myśli pani, że mogłybyśmy trochę poudawać?

Pierwszy raz w życiu zostałam czyjąś ciocią, to było niesamowite uczucie. Tuż przed przeprowadzką Lusia przyniosła smutne wieści – Nora zachorowała. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko pies, w dodatku jeden z wielu nikomu niepotrzebnych, ale ja już się nauczyłam, że dla Lusi psie istnienia były jak rodzina.

Nie zastanawiałam się długo. Nora i Aluś przeprowadzili się do mnie razem z Lusią. Teraz u nas jest podobnie jak u Irminy, gwarno i bałaganiarsko, ale nikt nie narzeka. Są różne rodziny, nasza jest właśnie taka. Inna, ale wcale nie gorsza.

Czytaj także:
„Zakochałam się w facecie młodszym o 13 lat. Jego wiedźmowata matka wyzywa mnie na ulicach. W rodzinnym mieście jestem skończona”
„Mieliśmy z żoną trudny czas, a ja zamiast to ratować, zakochałem się w koleżance z pracy. Dopiero w obliczu śmierci zrozumiałem, co tracę"
„Zakochałem się w młodszej o 30 lat sekretarce. Ryzykowałem dla niej całą swoją reputacją, aż posunąłem się o krok za daleko…”

Redakcja poleca

REKLAMA