Szefowa stanęła w drzwiach pokoju.
– Moje panie, do zobaczenia za dwa tygodnie. Po moim urlopie. Pani Anno – spojrzała na mnie – ufam pani i mam nadzieję, że wszystko pójdzie tak jak trzeba.
– Oczywiście, pani dyrektor – uśmiechnęłam się pokazowo. – Damy radę. Jak zawsze zresztą.
– Też tak myślę. Wyszkoliłam was odpowiednio, więc nie przewiduję żadnych problemów.
Zagotowałam się. Wyszkoliła nas? Żenujący żart prowadzącego! Pracowała jako nasza szefowa dopiero półtora roku, a większość z nas miała ponad dwudziestoletnią praktykę. Gdy odchodziła Ala, poprzednia dyrektorka, byłyśmy pewne, że to ja zajmę jej miejsce. Miałam wszystko, co potrzebne do awansu: wykształcenie, staż i osiągnięcia. Niestety, nie miałam tego, co najważniejsze: koneksji rodzinnych. Nowa szefowa była kuzynką aktualnego burmistrza… Przebolałam to i nawet współpracowałam z kobietą, żeby wdrożyć ją w obowiązki. Ale to ja wyszkoliłam ją, a nie ona mnie! Już bez przegięć.
Wkurzona zamknęłam stronę z raportem. Był piątek, do końca pracy została godzina, więc nie ma co się kopać z koniem.
Z góry mogłam przewidzieć każdy mój dzień
Na monitorze wyświetliła mi się dzisiejsza data. Zaklęłam w myślach. Za osiem dni moje urodziny. Pięćdziesiąte siódme. Nic okrągłego, ale dużo. Zdecydowanie za dużo. Do tego moje życie było cholernie nudne i przewidywalne. Ta sama praca od prawie czterdziestu lat. Ten sam mąż od ponad trzydziestu. I te same dzieci, co akurat jest plusem, że żadne nowe nie dochodzą. Na babcię jestem jeszcze za młoda, na matkę już za stara. W każdym razie z dokładnością 99,99% mogę określić, co będę robić każdego dnia o dowolnej porze.
Na przykład dziś. Skończę o piętnastej. Dojście do domu zajmie mi około 20 minut. Szybko zrobię obiad, nastawię pranie, no i zasiądę przed telewizorem. Obejrzę seriale, jakiś thriller i koło północy pójdę do łóżka. Marek zje ze mną obiad, a potem zniknie w warsztacie. Mój mąż jest właścicielem firmy meblarskiej, więc nie pracuje na produkcji, wiadomo. Ale od tego zaczynał, sam wykonywał różne rzeczy i do dziś lubi to robić, więc często po pracy, a w soboty obowiązkowo, chowa się w warsztacie i „struga” jakieś drobiazgi.
A to szafka nocna, a to wieszak na klucze czy stolik kawowy. Wszystko według własnego projektu, na najwyższym poziomie. Gdy znika w warsztacie, zapomina o bożym świecie. Nie ma pojęcia, która godzina, chyba że włączy radio na jakiś mecz i dzięki temu choć trochę się orientuje. Ale najczęściej słucha muzyki, więc muszę go wołać na obiad i kolację, a czasem nawet przypominać, że pora już iść spać.
Czasem zazdroszczę mu tej pasji, bo ja nie mam już żadnej. O ile w ogóle kiedyś miałam. Chyba w dzieciństwie, gdy marzyłam o tym, żeby zostać archeologiem. I pisarką. I nauczycielką. Ostatecznie zostałam urzędniczką, która wychowała dwójkę dzieci w związku bez niespodzianek i prowadzi nudne, uporządkowane życie. Do tego weszła w fazę klimakterium i sama nie wie, czego chce.
– Anka, idziesz czy zostajesz? – głos koleżanki oderwał mnie od smętnych rozważań. Spojrzałam na zegar.
– Już trzecia? – byłam zaskoczona, że czas tak szybko minął.
– Trzecia, trzecia, wstawaj i do domu. Mareczek czeka z nowym drewnianym pomysłem – Beata się uśmiechnęła. Ona też była posiadaczką kompletu do jadalni wykonanego osobiście przez Marka. – Nad czym teraz pracuje?
– Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Ostatnio niewiele mi się chwali.
– O, to niedobrze – zmartwiła się Beata. – Coś u was nie tak?
– Chyba się znudziliśmy sobą – wyznałam spontanicznie. – I nie wiem, co z tym fantem zrobić.
– Jak to co? Znaleźć jakiś sposób na odpędzenie nudy. Chyba nie chcesz Marka wymienić na lepszy model, co?
Rozstałyśmy się na dziedzińcu. Ona wsiadła do samochodu, ja powędrowałam piechotą. Nie mieszkam daleko, a codzienne spacery dobrze mi robiły. No i zyskiwałam czas na myślenie. Zanim doszłam do domu, przemyślałam kilka sposobów na odpędzenie nudy z mojego małżeństwa, ale żaden nie przypadł mi do gustu. Co więcej, byłam pewna, że żaden z nich nie spodobałby się Markowi. Weekend minął przewidywalnie. To znaczy w sobotę Marek zniknął w warsztacie na cały dzień, a ja po odrobieniu domowej pańszczyzny otworzyłam butelkę wina, bo było mi smutno, że tak samotnie spędzam sobotnie popołudnie. Przy okazji obejrzałam po raz kolejny „Uwierz w ducha” i popłakałam sobie serdecznie nad utraconą miłością. Czyją? Tego do końca nie wiedziałam, ale poszłam spać, zanim Marek wyłonił się ze swojego królestwa.
Z kolei w niedzielę przyjechały na obiad moje kochane córki. Jedna z mężem, druga z narzeczonym. Kusiło mnie, by ponarzekać przy nich na Marka, ale gdy widziałam, jak przytulają się do ojca, odpuściłam. Córeczki tatusia! Nie zrozumieją mnie i tylko wyjdę w ich oczach na zołzę. Ale gdy goście wyszli, Marek znów przepadł w warsztacie, a ja już naprawdę zrobiłam się zła. Poczułam żal i łzy pod powiekami.
Czy mnie już nic nie czeka?
Siadłam na balkonie z kolejną butelką wina i obserwowałam sąsiadów. O, Majcherkowa z nowym facetem! Wyraźnie młodszy od niej. A jacy przytuleni do siebie! Obserwowałam ich, a szczególnie ją, z rosnącą zawiścią. Przecież kobitka jest starsza ode mnie, a tu proszę, co rusz z nowym amantem. I zero skrępowania! Zrobili sobie selfie, pocałowali się namiętnie, a potem wsiedli do samochodu i gdzieś pojechali.
Poczułam pod powiekami gryzące łzy. I kluchę w gardle. A ja? Co ze mnę? Już nic więcej mnie czeka? Już nigdy więcej emocji, namiętności? Już nigdy się nie zakocham? Nie poczuję motylków w brzuchu?
Masa dręczących retorycznych pytań sprawiła, że poczułam się bardzo nieszczęśliwa. Postanowiłam iść spać, znów nie czekając na Marka. Po co? Po tylu latach małżeństwa nie był mnie w stanie niczym się zaskoczyć.
W środę musiałam jechać służbowo do województwa. Nie lubiłam tych wyjazdów, bo były męczące. Żeby uniknąć pociągów i autobusów, jeździłam swoim samochodem, ale zawsze miałam problem z zaparkowaniem. Przy urzędzie wojewódzkim znajdował się parking, ale z reguły zastawiony samochodami, więc trzeba było szukać miejsca w pobliskich uliczkach. Tym razem te „pobliskie” były daleko i musiałam z kwadrans stracić na dojście, a później powrót do samochodu.
Tymczasem zmieniła się pogoda, zaczęło padać i wiać. Składaną parasolkę zawsze nosiłam w torebce, ale już po kilku krokach wiatr powyginał ją na wszystkie strony i nie miałam żadnej ochrony. Zanim dobrnęłam do samochodu, zmokłam do suchej nitki. A gdy już wsiadłam do auta, okazało się, że nie mogę wyjechać. No szlag by to trafił! Co za pechowy dzień dzisiaj! Jakiś palant tak mnie zablokował z przodu, że nie mogłam się ruszyć, nie ryzykując zniszczeń.
Wysiadłam i nie zastanawiając się wiele, podeszłam do zawalidrogi i zaczęłam nią kołysać, z każdym pchnięciem mocniej. Wbrew pozorom jestem silna, a toyota corolla to nie krążownik szos. Po niedługim czasie zaskoczyło i alarm zaczął wyć. Obok mnie zmaterializował się jakiś mężczyzna.
– Co tu się dzieje? – spytał. – Ktoś chciał ukraść mój samochód? Widziała pani coś?
– Proszę odjechać – wycedziłam ze złością. – No chyba że chce pan mieć uszkodzony ten śliczny czerwony wozik.
Spojrzał na mnie, potem na odległość między naszymi samochodami.
– Przepraszam – powiedział ugodowo. – Spieszyłem się. Wydawało mi się, że będzie dobrze. Już ruszam. Przepraszam, naprawdę bardzo przepraszam.
Zmiękłam. Jego powtarzane w kółko „przepraszam” brzmiało dość szczerze.
– Nic się nie stało. Tyle że zmokłam, czekając na pana.
– Ale i tak wygląda pani olśniewająco – mężczyzna zapewnił szarmancko i znów zabrzmiało to szczerze.
Zrobiło mi się przyjemnie i jakby cieplej na sercu.
– Tomasz – podał mi rękę. – Dla przyjaciół Tomek.
– Anna – odwzajemniłam uścisk. – I nie mam preferencji, jeśli chodzi o formę mojego imienia.
– A jak mąż mówi do ciebie?
– Anusia – odparłam odruchowo.
– Ładnie – uśmiechnął się szeroko, prezentując urocze dołeczki w policzkach. – A ja będę mówił „Aniu”, może być?
Wzruszyłam ramionami, na znak, że mi to obojętne.
– Aniu, chciałbym cię jeszcze raz przeprosić, że musiałaś na mnie czekać i zmokłaś. I nadal mokniesz. Dasz się zaprosić na kawę w ramach zadośćuczynienia? Tu za rogiem jest miła kafejka, gdzie podają naprawdę dobre cappuccino i latte.
– Wolałabym gorącą czekoladę, kawy na dziś mam dość – skrzywiłam się.
– Gorącą czekoladę też mają – powiedział. – Belgijską. Pycha.
Tym mnie przekonał i po chwili siedzieliśmy w niedużym, ale faktycznie urokliwym lokalu przy parujących filiżankach. Tomasz był gadatliwy. Przez moment dał mi coś mówić, ale niedługo, bo zaraz potem zaczął tokować na swój temat i nawet nie wymagał ode mnie odpowiedzi. Kiwałam więc tylko głową, żeby miał poczucie, że go słucham, a sama pogrążyłam się w rozmyślaniach.
Nowy znajomy był przystojny. Chyba trochę młodszy ode mnie, ale niewiele. Szpakowate włosy, gładko wygolony, wyższy ode mnie, szczupły, bez brzucha. Czyżby uprawiał jakiś sport? Miał na sobie elegancki garnitur, pewnie markowy, na ręce złoty zegarek. Pachniał drogimi perfumami. Był człowiekiem na stanowisku, tyle do mnie dotarło z jego opowieści, i raczej nie musiał się liczyć z pieniędzmi. Z innymi ludźmi też się specjalnie nie liczył. Zaczął mnie podrywać, i to tak, jakbym już była jego zdobyczą.
A ja? Zaczęłam sobie wyobrażać, jak opowiem o tym Markowi. Bo nagle dotarło do mnie, że jeszcze niedawno opowiadaliśmy sobie o wszystkim. Razem przeżywaliśmy nasze radości i smutki, porażki i zwycięstwa. Byliśmy razem. Kiedy to się skończyło? I dlaczego? Które z nas pierwsze zaczęło się odsuwać? I co było powodem?
Po prostu wstałam i wyszłam
Spojrzałam na Tomasza i już wiedziałam, że nie chcę przeżywać z nim żadnych spontanicznych, gwałtownych emocji. Nie chcę motyli w brzuchu, randek, poznawania kogoś obcego. Chcę wrócić do mojego męża, do mojej miłości, do ojca moich dzieci, i jego poznać od nowa. Zdobyć, usidlić, rozkochać. Tylko czy to jeszcze możliwe?
Wstałam i pożegnałam się z moim nowym – już byłym – znajomym. Wyglądał na zszokowanego, że go zostawiam i nawet nie chcę wizytówki. Uśmiechnęłam się tylko.
– Po co? Mój mąż mi wystarcza.
Do soboty, moich urodzin, zostało mało czasu, ale zdążyłam wszystko przygotować. Bagażnik był pełen. Namiot, materac, kuchenka turystyczna – pamiątki z dawnych lat, wszystko znalezione na strychu. Do tego jedzenie i nasze rzeczy. Zatankowałam samochód, przygotowałam mapę i trasę przez Google. Na wszelki wypadek. Rano Marek wstał pierwszy i przyniósł mi śniadanie do łóżka. Taki nasz zwyczaj urodzinowy. Podziękowałam za pyszności poranne, a potem rzuciłam z grubej rury.
– Chcę od ciebie prezent. Jeden jedyny, innego nie przyjmę.
Popatrzył na mnie zdziwiony. Nigdy nie żądaliśmy od siebie żadnych prezentów. Ale też sytuacja była wyjątkowa.
– Kochanie, wiesz, że tobie nigdy niczego nie odmówię. Tylko że ja …
Nie dałam mu dokończyć. Jak mi odmówi, cały plan weźmie w łeb. A jeśli on wykupił jakąś podróż dla nas? Jakiś weekend w SPA czy inne snobstwo? Co wtedy? Pokłócimy się? Lepiej więc nie wiedzieć. Jeśli nie wiem, jaki ma dla mnie prezent, mogę żądać realizacji swojego.
– Marek – powiedziałam szybko – chcę cię gdzieś zabrać. Proszę cię, zgódź się. Wrócimy jutro, więc stracisz tylko jeden dzień warsztatowania.
– Pewnie, że dam ci się zabrać – uśmiechnął się szeroko. – Marzę, żebyśmy się gdzieś stąd wyrwali. Nie wiedziałem tylko, czy ty masz ochotę…
Miałam. Wielką. Zabrałam go w miejsce, gdzie pojechaliśmy wspólnie pierwszy raz i gdzie pierwszy raz poczuliśmy, co to znaczy miłość. W tym samym namiocie, na tym samym materacu. I co się okazało? Że magia nadal działa! Że mimo wieku i przeżytych doświadczeń wciąż jesteśmy dla siebie piękni i młodzi! I wciąż w sobie zakochani! Co prawda rano wstaliśmy posiniaczeni i połamani, więc obiecaliśmy sobie bardziej komfortowe warunki na nasze kolejne wyprawy. Bo miały być następne! Znów poczułam się kimś ważnym dla mojego męża.
Rozmawialiśmy. On też zauważył, że odchodzimy od siebie, i też nie wiedział dlaczego.
– Dlatego uciekałem do warsztatu, żeby nie czuć pustki, która zaczęła nas otaczać – przyznał. – A bałem się pytać, co się dzieje. Bo mogłaś mi powiedzieć, że kogoś masz, a tego bym nie zniósł. Ale już wszystko, co złe, odeszło. Wróciliśmy do siebie. Tak bardzo za tobą tęskniłem… – przytulił mnie.
Prezent od Marka także dostałam i oczywiście przyjęłam. Gdy wróciliśmy do domu, w ogrodzie stała sauna. To do niej robił wszystkie drewniane elementy, dlatego nic mi nie opowiadał o swoich robótkach. Zięciowie poskładali elementy w całość, gdy wyjechaliśmy na nasz drugi najważniejszy weekend w życiu.
Czytaj także:
„Ojciec wyrzucił mnie z domu, kiedy zaszłam w ciążę. Żeby utrzymać siebie i synka, zostałam prostytutką”
„Nie chciałam się wtrącać, ale musiałam interweniować. Moja córka powinna się dowiedzieć, że jej mąż będzie miał dziecko”
„Mój facet zapomniał powiedzieć, że do naszego domu wprowadziła się jego kochanka. Ona nie miała o mnie pojęcia...”