„Byłam liderką zespołu i irytowało mnie, gdy ktoś zaniżał moje indywidualne wyniki. Wszyscy powinni dążyć do perfekcji”

kobieta która cierpi na chorobliwy perfekcjonizm fot. Adobe Stock, DC Studio
Mój zespół doprowadzał mnie do szewskiej pasji. Kaśka codziennie wychodziła o 16:59, zamiast o 17:00, żeby zdążyć na autobus. Olga codziennie spóźniała się 12 minut. Skoro tak, to powinny przecież skracać swoją przerwę obiadową! A te problemy to był tylko wierzchołek góry lodowej.
/ 26.05.2021 11:07
kobieta która cierpi na chorobliwy perfekcjonizm fot. Adobe Stock, DC Studio

Koncert się skończył. Byłam najmłodszą skrzypaczką, jaka grała z tą orkiestrą. Ogromny sukces. Pracowałam na niego kilkanaście lat, ćwiczyłam po kilka godzin dziennie, nie pozwalałam sobie na chwile słabości i zwątpienie w to, że osiągnę sukces. Według profesorów ze szkoły muzycznej, moja technika była niemal doskonała, a niektóre utwory grałam perfekcyjnie.

Dlatego zaproszono mnie na ten koncert, to było ogromne wyróżnienie

Marzenie moich rodziców i mój cel w nastoletnim życiu. Musiałam być doskonała, musiałam zagrać z tą orkiestrą na deskach filharmonii. Osiągnęłam to! Odłożyłam skrzypce do futerału i wróciłam do domu. Od tamtego dnia nigdy więcej ich nie wyjęłam. Tak naprawdę wcale nie chciałam zostać skrzypaczką.

Grać na skrzypcach zaczęłam w wieku sześciu lat, co ja wtedy wiedziałam o tym, kim chcę być? Rodzice wpoili mi przekonanie, że tylko systematycznością i ciężką pracą mogę osiągnąć to, co sobie zaplanowałam. Za wszelką cenę chciałam zasłużyć na ich aprobatę, więc robiłam to, czego ode mnie oczekiwano.

– Nie, nie pójdę do konserwatorium – oznajmiłam jednak mamie po maturze. – Chcę być architektką.
– Jak to? – mama nie przyjmowała odmowy. – Tyle lat cię kształciliśmy muzycznie, a ty teraz to odrzucasz?

Rodzice nie rozumieli, dlaczego porzuciłam grę na skrzypcach

Uważali, że mogę robić karierę na najlepszych scenach koncertowych w kraju i na świecie, i pewnie mieli rację. Problem tkwił w tym, że ja straciłam motywację. Chciałam być najmłodszą osobą w historii, która zagrała ze słynną orkiestrą na słynnej scenie, i osiągnęłam to. Nie interesowało mnie dalsze „uprawianie” muzyki, granie w tłumie innych muzyków i jeżdżenie po kraju z repertuarem symfonicznym. Teraz chciałam sprawdzić się w całkowicie innej dziedzinie.

– Architektura? – ojciec uniósł brwi. – No, w sumie zawsze miałaś talent do rysowania, ale wiesz, że to poważne studia? Czeka cię ogrom pracy.

Jakbym nie wiedziała! Doskonale zdawałam sobie sprawę z czekających mnie godzin poświęconych na ślęczenie nad rysunkami technicznymi, naukę matematyki i podstaw inżynierii, ale właśnie tego pragnęłam! Wiedziałam, że co jak co, ale ciężko harować to ja potrafię.

Miałam nowy cel w życiu: być najlepsza na roku. A w dalszej perspektywie: mieć własne biuro projektowe i zdobywać kontrakty na projektowanie budynków administracji państwowej, największych sieci hoteli czy siedzib międzynarodowych korporacji. Zawsze mierzyłam wysoko i nie widziałam powodu, by tym razem zniżać loty. Chciałam być najlepsza i w końcu byłam!

– Pierwszy rok studiów był ciężki. Spotkałam wiele osób, które były bardziej utalentowane niż ja. Są tacy, którzy przez cały semestr nic nie robią, a potem i tak ich projekty są najlepsze – skarżyłam się rodzicom. – Żeby osiągnąć ich poziom, muszę pracować pięć razy więcej.

Oczywiście, to było niesprawiedliwe, ale czy życie takie jest?

Oni mieli więcej talentu, ale za to ja byłam przyzwyczajona do ciężkiej pracy. Nie oddawałam projektu, dopóki – kosztem snu, czasu na jedzenie, a nawet higienę – nie dopracowałam go do ostatniego szczegółu. Miałam pod kontrolą każdą kreseczkę, każdy milimetr kwadratowy szkiców. Moje plany wyróżniały się tym, co profesorowie znowu nazywali perfekcją wykonania.

– Gdybym był właścicielem tego banku, osobiście zleciłbym pani zaprojektowanie siedziby – zażartował raz jeden z moich mistrzów. – Wspaniały projekt. Chętnie polecę panią mojej znajomej, właścicielce biura projektowego. Szuka młodych, utalentowanych architektów, którzy są gotowi ciężko pracować u niej na swoje nazwisko. Pani na pewno spełnia te wymagania.

I tak dostałam pracę w biurze pani Marzeny

W jej zespole pracowało wtedy ośmioro architektów, wszyscy zaraz po studiach lub na ostatnim roku. Marzena była nie tylko genialną architektką, ale przede wszystkim miała zmysł biznesowy. Potrafiła pozyskiwać lukratywne kontrakty, ciągle z kimś negocjowała, coś załatwiała, zdobywała zamówienia. Pewnego dnia, po prawie roku pracy dla niej, wezwała mnie do swojego gabinetu.

– Ciągle mnie nie ma w biurze – zaczęła. – Moi ludzie są zdolni, ale ktoś musi pilnować, żeby wszystko było zrobione porządnie i na czas. Nie mogę sobie pozwolić na niedociągnięcia, na to, żeby ktoś zapomniał o mniejszym projekcie, nie wyrobił się w terminie. Dlatego chcę, żebyś była liderką tego zespołu. Dalej będziesz projektować, ale przede wszystkim chcę, żebyś zarządzała całością. I dbała o to, żeby zespół pracował jak dobrze naoliwiona maszyna.

To było coś! Jeśli miałam w planach założenie w przyszłości własnego biura, to musiałam nauczyć się zarządzać ludźmi. Przyjęłam propozycję awansu z wdzięcznością i postanowieniem, że od teraz będziemy najlepszym biurem projektowym w mieście, jeśli nie w Polsce. „Moja w tym głowa, żeby wszystko było perfekt" – myślałam.

Nowe porządki zaczęłam zaprowadzać już w pierwszym dniu „liderowania”. Zebrałam pracowników, wtedy jedenaście osób, na nieformalnym spotkaniu i z życzliwym – jak mi się zdawało – uśmiechem powiedziałam, jak odtąd będziemy pracować.

– Każdy z was zainstaluje sobie program, który będzie śledził jego pracę. Spokojnie, to tylko dla mojej wygody, żebym nie musiała biegać między biurkami i pytać o postępy. Wiem też, jak ważne są przerwy, dlatego wydłużymy przerwę na lunch do godziny, ale bardzo was proszę: godzina to godzina. Nie przedłużajcie przerw i nie spóźniajcie się. Ze wszystkimi problemami możecie przychodzić do mnie, wiecie, nie jestem waszą szefową, tylko liderką. Marzena oczekuje, że będę usprawniała waszą pracę i to jest moje główne zadanie. Jestem tu dla was! – zakończyłam nieco pompatycznie, ale przyjęto to z aprobatą, o czym świadczyły uśmiechy i skinięcia głową słuchających.

Jeszcze tego samego dnia zorientowałam się, że przekroczyliśmy termin dwóch projektów

Kolejne trzy były kompletnie rozgrzebane, chociaż zbliżał się deadline. Z jednej strony się zdenerwowałam, z drugiej – poczułam się w swoim żywiole. Miałam wyzwanie! Znów mogłam się wykazać! Wszystko miało być tip-top. Za wszelką cenę! Na pierwszy ogień poszedł projekt auli w szkole podstawowej. Robił go Benek, bardzo zdolny, ale mający problemy z organizacją pracy.

– Jak to: potrzebujesz jeszcze tygodnia?! – zapytałam ostro, kiedy okazało się, że się nie wyrobił w terminie. – Pracujesz nad tym od miesiąca! Nie dostaniesz dodatkowego tygodnia! To projekt auli, a nie instalacji elektrycznej w promie kosmicznym! Jeśli trzeba, zostań po godzinach, ale to ma być zrobione na czas!

Potem musiałam „zmotywować” do szybszej pracy Anielę, dziewczynę, która od kilku tygodni dłubała w projekcie skrzydła przychodni. Kiedy spojrzałam na jej schematy, nie wytrzymałam i wzięłam ołówek do ręki.

– To masz źle, dlatego ci się nie schodzi! – rzuciłam, kreśląc po jej projekcie. – Skąd wzięłaś ten wymiar ściany? W specyfikacji masz przecinek po czwórce, nie po jedynce. Jak mogłaś tak się pomylić?

Dziewczyna zbladła. Była niewiele młodsza ode mnie, ale nie tak odporna na stres jak ja. Moja reprymenda i publiczne wykazanie jej błędu wytrąciło ją z równowagi. Kiedy odchodziłam od jej stołu kreślarskiego, słyszałam jej szybki oddech świadczący o tym, że za chwilę zacznie płakać. Benek od szkolnej auli też unikał mnie do końca dnia. Ale swoje projekty oboje skończyli na czas. Marzena była zadowolona z mojego „liderowania”. Cieszyła się, że nie musi sama stać nad zespołem, a wszystko bez niej jest zapięte na ostatni guzik.

– Fajnie, że jesteś perfekcjonistką – rzuciła trochę żartem, trochę serio. – Kogoś takiego potrzebowałam!

Jej pochwała mnie uskrzydliła. Zapewniłam, że może skoncentrować się na pozyskiwaniu kontraktów, a ja będę dbała o to, żeby nasza pracownia dostarczała klientom projekty najwyższej jakości, zawsze w terminie.

Szefowa miała rację z moim perfekcjonizmem. Miałam coraz mniejszą tolerancję na niedociągnięcia

Irytowało mnie, że Olga spóźnia się codziennie minimum dwanaście minut, a Kaśka wychodzi przed siedemnastą, bo musi zdążyć na autobus. Kiedy ja ćwiczyłam na skrzypcach, to godzina oznaczała równo sześćdziesiąt minut. Nie pięćdziesiąt dziewięć, bo gdybym tak „kradła” minuty, to przy czterech godzinach pracy dziennie „urwałabym” dwadzieścia osiem minut tygodniowo, czyli prawie dwie godziny miesięcznie. A przez dwie godziny naprawdę sporo można przećwiczyć.

Dlatego wkurzał mnie nieodpowiedzialny stosunek moich kolegów do czasu pracy. Nie miałam zgody na wprowadzenie listy do podpisu, więc po prostu głośno komentowałam spóźnienia Olgi. Poprosiłam też, żeby Kaśka – skoro chciała wychodzić wcześniej – wracała także wcześniej z przerwy na lunch. Stanowczo o to poprosiłam. Widziałam, że zrobiła się czerwona na twarzy, ale to mnie nie interesowało.

Zaczęłam także odrzucać ich projekty, jeśli moim zdaniem nie były idealne. Zlecałam im poprawki, czepiałam się szczegółów, wszystko po to, żeby efekt zadowalał najbardziej wymagających klientów. Wzięłam się też na poważnie za organizację czasu pracownikom.

– Bartek, co masz następnego na tapecie? – pytałam.
– Eee… zaczynam wstępny szkic tego bloku deweloperskiego…
– A ty, Kuba? Co robisz?
– Zabieram się za ratusz gminy na ten ostatni przetarg.
– Na to jest czas, zresztą i tak nie mamy szans w tym przetargu – kombinowałam. – A kolejne zlecenie?
– No, nie wiem, co jest kolejne…

Zdenerwowałam się. Jak mógł nie wiedzieć, co ma w planach?

Przecież to jest podstawa organizacji pracy! Ja, kiedy chciałam się dostać do filharmonii, znałam swój plan na najbliższe cztery lata! Wiedziałam, co będę robić w pierwszej, drugiej i dalszej kolejności. Inaczej niczego bym nie osiągnęła. Rozlazłabym się w szwach, jak mawiała moja mama, widząc, jak odpoczywam, bo bolał mnie nadgarstek. Zawsze doliczała mi potem ten czas zmarnowany na masowanie ręki do czasu ćwiczeń. „4 minuty dziennie to 2 godziny miesięcznie” – stale mi o tym przypominała.

Niestety, koleżanki i koledzy zdawali się nie rozumieć, że robię to wszystko, żebyśmy byli agencją idealną, żeby klienci nas polecali i byśmy dostawali więcej zleceń. Oni jednak chcieli pracować na luzie, lubili robić sobie przerwy na jakieś żarty czy oglądanie śmiesznych filmików. Denerwowało mnie to. Skutek był taki, że wysyłali sobie żarty w wiadomościach. Pozornie w biurze panowała cisza, ale widziałam, jak uśmiechają się do swoich laptopów. Domyślałam się, że głównym tematem tych dowcipów jestem ja. Ale dopóki dobrze pracowali, nie robiłam z tego problemu. Niestety, ponieważ nie byłam ich oficjalną przełożoną, nie mogłam wymagać szacunku z mocy stanowiska.

– Gdzie jest Kuba? – zapytałam któregoś razu po przerwie na lunch.
– Jeszcze nie wrócił z obiadu – odpowiedział ktoś.

Było 20 minut po czasie. Chwyciłam za telefon i zaczęłam do niego wydzwaniać. Nie odbierał, więc zostawiłam mu wiadomości i SMS-y. Bombardowałam go pytaniami, gdzie jest i dlaczego olewa pracę. Przyszedł godzinę po czasie i od razu poprosił o rozmowę na osobności. Poszliśmy do pokoju ksero.

– Przeginasz – powiedział mi prosto w twarz. – Tworzysz tu atmosferę obozu pracy. Wszyscy zaczynają się buntować. Poważnie, nikt z nas nie chce pracować z kapo nad głową!

Nie wiedziałam, jak zareagować. A co, jeśli oni wszyscy wystąpią przeciwko mnie? Jak sobie poradzę z taką awanturą? Za najlepsze wyjście uznałam załatwienie sporu od razu.

– Buntować? – powtórzyłam za nim. – Ja wykonuję tylko swoją pracę. A ty? Dostaniesz pieniądze za tę godzinę, gdy byłeś w restauracji. Ile takich godzin urwałeś w ostatnim miesiącu? A w ostatnim roku? Wiesz, że tego się pewnie uzbierało kilka dniówek?

Myślałam, że ten obraz do niego przemówi, jak do mnie te dwie godziny miesięcznie z „urywanych” minut. Zamiast tego Kuba poczerwieniał wściekle, i wybiegł z pokoju ksero. Do końca dnia siedziałam jak na szpilkach. Widziałam, jak moi koledzy wychodzą z pokoju, a potem wracają lekko wzburzeni. Domyślałam się, co robili w międzyczasie. Szykowałam się, że ja zostanę wezwana do szefowej jako ostatnia. Przygotowywałam swoją mowę. Marzena jednak nie chciała słuchać. Powiedziała wprost:

– Nie mówię, że coś robiłaś źle. Pracownia dzięki tobie działała jak w zegarku, ale dostałam ultimatum. Albo zwolnię ciebie, albo oni odejdą. Nie wytrzymują presji, jaką na nich wywierasz. Przykro mi. Nie umiesz pracować zespołowo, a to podstawa.

Byłam zszokowana i zdruzgotana. Przecież robiłam tylko to, co należy! Chciałam, żeby wszystko było idealnie! A to wymaga poświęceń, systematyczności i ciężkiej pracy! Czy tylko ja to rozumiałam?! Zabrałam swoje rzeczy z biura jeszcze tego samego dnia. Nikt mnie nie żegnał. Kiedy wychodziłam, moi koledzy i koleżanki udawali, że nic się nie dzieje. Gapili się w swoje laptopy albo z wielkim skupieniem coś kreślili na stołach.

Niemal spodziewałam się, że usłyszę zbiorowe westchnienie ulgi, kiedy zamknę za sobą drzwi

Bez pracy nagle moje życie stanęło. Nie było wyzwań, zadań, celów. Nie wiedziałam, do czego dążę, więc czułam, jakbym nie wiedziała, kim jestem. Przyszła bezsenność i ataki paniki. Zasypiałam o siódmej rano i gniłam w łóżku do popołudnia. Noc zamieniła mi się z dniem, jadłam kolację na śniadanie i odwrotnie. Dopadały mnie ataki nienawiści, fantazjowałam, że wysadzam w powietrze dawne miejsce pracy, razem ze wszystkimi, którzy są w budynku. Potem obwiniałam rodziców za to, że wychowali, czy raczej wytresowali mnie na perfekcjonistkę. I siebie za to, że uwierzyłam, iż najwyższą wartością jest cel i można mu podporządkować wszystko: życie, czas, relacje z ludźmi…

Dopiero po kilku miesiącach takiego wegetowania wysłałam swoje pierwsze CV. Dostałam kilka zaproszeń na rozmowę. Tam zawsze padało to samo pytanie: „Czy potrafię pracować zespołowo?". Miałam uczucie, że dławię się odpowiedzią twierdzącą, bo to było kłamstwo. Nienawidziłam pracować w zespole, bo jeszcze nie spotkałam ludzi, którzy byliby tak rzetelni i pracowici jak ja.

Grupa zawsze zaniżała moje indywidualne wyniki. Zawsze! W końcu przyjęto mnie do zespołu „młodych, zdolnych” architektów. Długo trenowałam sztuczny uśmiech, z jakim chciałam przywitać nowych kolegów. Na szczęście nie musiałam go udawać. Zespołem okazały się cztery dziewczyny i jeden chłopak. Świetni ludzie, kreatywni, otwarci na świat. Tyle że mieli zadaniowy styl pracy – żadnych stałych godzin, kreślili często po nocach, potem odsypiali w dzień. Powoli, nie bez wewnętrznych oporów, przejmowałam ich styl pracy. Nawet mi się częściowo udało.

Dzisiaj mam wreszcie własną pracownię. Mam też dwoje wspólników. Są nie tylko moimi współpracownikami, ale też przyjaciółmi. Ostatnio, widząc, że jestem przemęczona, kupili mi bilety na Ibizę, żebym się trochę „wyluzowała”.

– Zwariowaliście? A moje projekty? Są nieskończone! – zaprotestowałam. – Stracimy klienta!
– Serio? Dlatego, że przez tydzień cię nie będzie? – zapytali. – A jeśli nawet, to co? Dziewczyno, nie da się kontrolować wszystkiego. Jedź i się poopalaj, bo zleceń to miałaś i jeszcze będziesz mieć setki, a życie masz tylko jedno. Jedź, bilety są bezzwrotne!

Wyjeżdżam jutro. Nigdy bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek zrobię coś tak spontanicznego i nieodpowiedzialnego. Czuję się, jakbym robiła coś złego, ale wiem, że tak nie jest. Po prostu muszę zmienić swój sposób myślenia i nauczyć się odpuszczać. Zacznę jutro. Zdejmę buty i wejdę do morza, może nawet w ubraniu. A może pójdę na szaloną imprezę i będę się z kimś całować, kto wie?

Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA