„Byłam kurą domową, więc po śmierci męża zostałam bez kasy. Nastoletni syn poszedł do pracy, bo nie umiałam się ogarnąć”

zmartwiona kura domowa fot. Adobe Stock, zinkevych
„Zaczęłam szukać roboty. Chodziłam, dzwoniłam, pytałam, ale wszędzie odsyłano mnie z kwitkiem. >>Ma pani za małe doświadczenie<<, >>za długo pani nie pracowała<<, >>brakuje pani kwalifikacji<< – słyszałam. Niektórzy w ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać”.
/ 22.02.2022 08:57
zmartwiona kura domowa fot. Adobe Stock, zinkevych

Wczoraj, stojąc nad grobem męża, przeprosiłam go za to, że go zawiodłam. I obiecałam, że już będę dzielna. Dla dzieci, dla niego i dla siebie.

Niespełna rok temu byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Miałam kochającego męża Marka i dwoje wspaniałych dzieci: 12-letniego Damiana i 10-letnią Karolinę. Kilka tygodni wcześniej przeprowadziliśmy się do nowego domu pod miastem. Malutkiego, ale wymarzonego. Mąż pracował w firmie budowlanej. W dzień stawiał domy innym, popołudniami jeździł na naszą budowę. Sam wymurował ściany, zrobił podłogi, schody.

Na materiały i wyposażenie wzięliśmy kredyt pod hipotekę. Trochę bałam się tych zobowiązań, wszyscy trąbili o kryzysie. Ale mąż był dobrej myśli.

– Nie martw się, przecież mam stałą pracę, szef jest ze mnie zadowolony, zleceń nie brakuje, nic złego nie może się stać – pocieszał mnie.

Wierzyłam mu. Nigdy wcześniej mnie nie zawiódł. To on od narodzin Damiana utrzymywał naszą rodzinę. Po urlopie wychowawczym nie musiałam wracać do pracy.

– Wolę, żebyś zajmowała się domem, niż tyrała w sklepie po kilkanaście godzin dziennie. Dzieci powinny mieć matkę na co dzień, a nie tylko od święta – powtarzał zawsze.

On więc pracował, ja gotowałam, sprzątałam, opiekowałam się synem, a potem także córeczką. Czułam się naprawdę szczęśliwa. Rola matki i żony bardzo mi odpowiadała.

Nie mogłam uwierzyć, że odszedł

Przeprowadzka do nowego domu była dla nas wszystkich prawdziwym świętem. To nic, że piętro było jeszcze niewykończone, a w łazience brakowało kafelków. Wreszcie byliśmy u siebie! Do tej pory mieszkaliśmy u teściów. Nie było nam źle, ale odkąd dzieci podrosły, zrobiło się bardzo ciasno.

– Zobaczysz, za pół roku wszystko będzie gotowe. I pokoje dzieci, i nasza sypialnia – obiecywał mąż.

Byłam pewna, że dotrzyma słowa. Tak jak zawsze. We wtorek, 11 września ubiegłego roku, Marek jak zwykle wrócił z pracy. Zjadł kolację i od razu poszedł malować pokój Karoliny.

– Jakoś dziwnie się dzisiaj czuję – powiedział, wchodząc na górę.

Prosiłam, żeby choć chwilę odsapnął, darował sobie malowanie. Ale nie chciał.

– Na odpoczynek przyjdzie czas, jak wszystko będzie zrobione – odparł.

Poszłam więc pozmywać naczynia i usiadłam z dziećmi do lekcji. Po pewnym czasie coś mnie zaniepokoiło. Na górze panowała kompletna cisza.

Normalnie słychać było kroki, szuranie, a tu nic. Poszłam sprawdzić, co się dzieje. Nie podejrzewałam, że stało się coś złego. Pomyślałam, że Marek postanowił jednak odpocząć i położył się na chwilę. Gdy weszłam do pokoju córki, zobaczyłam go. Leżał na podłodze.

Natychmiast do niego przyskoczyłam.

– Marek, co ci się stało, wstań! – krzyczałam, szarpiąc go za rękaw.

Ale się nie poruszył.

To, co działo później, pamiętam jak przez mgłę. Płacz dzieci, sygnał nadjeżdżającej karetki i słowa lekarza:

– Przykro mi, pani mąż nie żyje. To był wylew.

Do pogrzebu nie chciałam w to uwierzyć. Wyobrażałam sobie, że to tylko zły sen. Że zaraz się obudzę, przyjdzie Marek, usiądziemy wszyscy do kolacji. Gdy nad grobem dotarło do mnie, co się stało, omal nie oszalałam z rozpaczy.

– Musisz być silna, spróbować żyć normalnie, wszyscy ci pomożemy – mówiła moja siostra.

Obiecałam, że spróbuję.

Byłam przerażona. Nagle spadło na mnie mnóstwo nowych spraw, o które wcześniej nie musiałam się martwić. Nie miałam pieniędzy na życie. Przecież to mąż zarabiał, ja byłam panią domu. Siostra i teściowie obiecali spłacać część miesięcznej raty kredytu, dzieci miały dostać po ojcu rentę, ale to było za mało. Trzeba przecież jeszcze zapłacić rachunki, kupić jedzenie, ubrania…

Wiedziałam, że muszę szybko stanąć na nogi. Zaczęłam szukać pracy. Dzwoniłam, chodziłam, pytałam o wolne miejsce. Ale wszędzie odsyłano mnie z kwitkiem. „Ma pani za małe doświadczenie”, „za długo pani nie pracowała”, „brakuje pani kwalifikacji” – słyszałam. Niektórzy w ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać lub kazali zostawiać CV.

Czułam bezsilność i… wściekłość. Na męża. Szłam na jego grób i wyklinałam. Krzyczałam, że zawiódł moje zaufanie, choć obiecał, że nigdy tego nie zrobi, że bez niego sobie nie poradzę. A potem wracałam do domu i mówiłam dzieciom, że ich ojciec był złym człowiekiem. Bo nas zostawił.

– Mamo, nie mów tak, przecież tata tego nie chciał – płakały.

Przytulałam je wtedy i przepraszałam. Tłumaczyłam, że wcale tak nie myślę, że ich ojciec był wspaniały. A następnego dnia wszystko zaczynało się od nowa.

Poczułam straszny wstyd...

Po trzech miesiącach przestałam szukać pracy. Poddałam się. Uwierzyłam, że do niczego się nie nadaję. Najbliżsi próbowali mnie jeszcze mobilizować, dzwonili, gdy zobaczyli na mieście jakąś ofertę, podawali numery telefonów. Ale ja nawet ich nie zapisywałam. Uznałam, że to nie ma sensu, bo i tak mnie nie przyjmą. Wegetowałam, nie miałam nawet siły, żeby czegoś chcieć.

– Boże, co się z tobą dzieje, przecież masz dzieci, pomyśl o nich – denerwowała się siostra.

Ale ja tylko wzruszałam ramionami. Przecież się nimi zajmowałam. Gotowałam, sprzątałam, pomagałam im w lekcjach. Na więcej nie było mnie stać. Na stole piętrzył się stos niezapłaconych rachunków, a ja przechodziłam obok nich obojętnie. „Co ma być, to będzie” – myślałam.

Powoli zapadałam się w jakąś czarną otchłań. I nie wiem, czy kiedykolwiek udałoby mi się z niej wydostać, gdyby nie pewne wydarzenie.

To było w piątek, kilka tygodni temu. W południe wpadła do mnie siostra.

– Czy ty wiesz, gdzie jest Damian? – zapytała.

– Jak to gdzie, w szkole – odparłam.

– Jesteś pewna?

– Oczywiście, co za pytanie. Sama go tam wyprawiłam. Przed ósmą.

– Tak? To zbieraj się, coś ci pokażę.

Posłusznie wsiadłam z nią do samochodu. Pojechałyśmy na drugi koniec miasta. Po drodze próbowałam się dowiedzieć, o co chodzi, ale mnie zbywała. „Sama zobaczysz” – mówiła tylko.

Zatrzymała się na dużej stacji benzynowej. Panował tu spory ruch. Samochody podjeżdżały i odjeżdżały, kierowcy wychodzili, by posilić się w barze...

– Po co mnie tu przywiozłaś? – zapytałam. – I gdzie jest Damian?

– Jest tam, obok tego czerwonego forda – powiedziała, wskazując na samochód zaparkowany przed pizzerią.

Spojrzałam w tamtą stronę i zamarłam. Obok auta stał Damian. W ręku trzymał wiaderka i szczotki do mycia szyb, rozmawiał z kierowcą. Ten w pierwszej chwili zaczął opędzać się od niego jak od natrętnej muchy, ale po chwili machnął ręką. Mój syn zaczął myć przednią szybę samochodu. Potem przetarł tylną, boczne i światła.

Patrzyłam na to jak zaczarowana. Kiedy skończył, kierowca dał mu pieniądze. Damian ukłonił się i schował je do kieszeni spodni.

– Podobno przychodzi tu od trzech tygodni – powiedziała siostra. – Dowiedziałam się o tym od Karoliny. Obiecała bratu, że nikomu nie zdradzi tej tajemnicy. Ale nie wytrzymała i zdzwoniła do mnie. Podobno powiedział, że skoro mamusia nie może znaleźć pracy, to on rzuca szkołę. Bo musi zarabiać.

Wyskoczyłam z samochodu i pobiegłam do syna.

– Dziecko, co ty tu robisz, dlaczego nie jesteś w szkole, co to wszystko znaczy? – pytałam rozgorączkowana.

– Pracuję, mamo. Teraz ja jestem głową naszej rodziny, muszę zarobić na dom. Nic się nie martw, dam radę, przecież jestem już mężczyzną – odparł.

Zrobiło mi się potwornie wstyd. Zrozumiałam, że zawiodłam swoje dzieci. Tak się użalałam nad swoim losem, że zapomniałam, iż jestem za nie odpowiedzialna. I że po śmierci ojca powinnam zapewnić im poczucie bezpieczeństwa. A ja się poddałam. I pozwoliłam, żeby to Damian przejął moją rolę… Zaczęłam płakać…

– O Boże, synku, przepraszam – mówiłam, łykając łzy i mocno go przytulając.

Tamtego dnia długo rozmawiałam z dziećmi. Wytłumaczyłam im, dlaczego tak się zachowywałam. I obiecałam, że to się więcej nie powtórzy.

To był przełom. Obudziłam się z apatii, odzyskałam chęć do działania. Postanowiłam, że będę walczyć. Dla dzieci, dla Marka i dla siebie. Zarejestrowałam się w urzędzie pracy, zainteresowałam się szkoleniami. Kończę kurs obsługi komputera i kasy fiskalnej. Szef mojego męża obiecał, że gdy dostanę „papierek”, da mi pracę w swoim sklepie z materiałami budowlanymi.

Nie chcę zapeszać, ale zaczynam wierzyć, że jutro rzeczywiście będzie lepiej. Bo przecież po burzy zawsze wychodzi słońce…

Czytaj także:
„Mama zawsze miała chroniła mojego brata, ale miarka się przebrała. On stacza się na dno, a ona oskarża jego żonę i dziecko”
„Adam był od seksu, Jacek od czułości, a Artur do flirtu. Każdy z osobna był nikim, a wszyscy razem – tym jedynym”
„Babcia poświęciła dla mnie połowę życia, a ja nie potrafiłam znaleźć dla niej 15 minut. Ocknęłam się, gdy było za późno”

Redakcja poleca

REKLAMA