„Babcia poświęciła dla mnie połowę życia, a ja nie potrafiłam znaleźć dla niej 15 minut. Ocknęłam się, gdy było za późno”

Kobieta, która zaniedbała babcię fot. Adobe Stock, fizkes
„Powiedziała na głos to, co mnie dręczyło – że poświęcałam czas nie na to, co najważniejsze, i zaniedbywałam to, co jest istotą życia. Nie zdążyłam odwiedzić babci przed jej śmiercią, bo miałam egzaminy, projekty i pracę… Olałam osobę, dla której byłam skarbem”.
/ 20.02.2022 07:45
Kobieta, która zaniedbała babcię fot. Adobe Stock, fizkes

Kiedy wyjeżdżałam na studia do Warszawy, mama cieszyła się, że będę blisko babci, która sześć lat wcześniej zamieszkała w „Złocistych Wzgórzach”, czyli domu opieki dla seniorów, ledwie 25 kilometrów od Warszawy.

Naturalnie prościej byłoby umieścić babcię gdzieś bliżej jej dzieci, czyli na Śląsku – to tu mama i jej bracia znaleźli pracę w latach 60. Jednak babcia się uparła. Po pierwsze, spod tamtej miejscowości pochodził zmarły przed 20 laty dziadek Artur. Po drugie, w „Złocistych Wzgórzach” już wcześniej zamieszkała jakaś znajoma babci. Rodzina dała się więc zdecydowanej staruszce przekonać.

Na początku mama i jej rodzeństwo jeszcze jeździli tych kilkaset kilometrów w jedną stronę, żeby odwiedzić babcię, ale z czasem mieli coraz mniej sił na takie wyjazdy. Na domiar złego koleżanka babci też już przeniosła się na tamten świat, więc nasza seniorka została w „Złocistych Wzgórzach” bez bratniej duszy…

– To tylko dwadzieścia pięć kilometrów od Warszawy. Będziesz mogła jeździć do babci przynajmniej raz w miesiącu pociągiem – cieszyła się mama.

– Jasne – zapewniałam, chociaż raczej nie przewidywałam, że na studiach będę mieć nadmiar wolnego czasu na takie wycieczki.

Moje przewidywania się sprawdziły. Od razu po przyjeździe do stolicy wpadłam w wir zajęć, ćwiczeń, wykładów, a do tego jeszcze podjęłam pracę w budce z zapiekankami. No cóż, rodzice nie dawali mi zbyt wiele na utrzymanie, bez tej pracy po prostu chodziłabym głodna.

Bywały takie tygodnie, kiedy spałam łącznie może ze dwadzieścia godzin, po trzy godziny na dobę. Właściciel mojej budki zamawiał z hurtowni napoje energetyczne i pozwalał pracownikom wypijać trzy dziennie. Widać wliczył to sobie w nasze żałośnie skromne pensje. Piłam więc te energetyki, poprawiając jeszcze kawą, żywiłam się głównie zapiekankami i jabłkami.

Nie miałam czasu na gotowanie porządnych posiłków. Tak po prawdzie, to nie miałam czasu nawet pomalować paznokci, tak byłam zagoniona. Mama jednak tego nie rozumiała. Jej życie rencistki w naszej malutkiej miejscowości płynęło powolutku, od porannego zakupu bułek przez wizytę na poczcie albo na cmentarzu, aż po wieczorne oglądanie wiadomości i seriali w telewizji.

– Jak to jeszcze nie pojechałaś do babci? – denerwowała się, kiedy rozmawiałyśmy przez telefon. – Przecież ona tam na ciebie czeka! Już miesiąc temu obiecałam jej, że wpadniesz na dniach. Ciągle się o ciebie dopytuje. Jak możesz tak to olewać?!

– Mamo, ja niczego nie olewam… – byłam zbyt zmęczona i niewyspana, żeby się przed nią tłumaczyć. – Po prostu ciężko jest mi znaleźć pół dnia, żeby tam jechać. Ale pojadę, już niedługo, obiecuję.

Rany, mamo, ja naprawdę nie mam na to czasu!

Babcia miała osiemdziesiąt dwa lata. Szwankował jej kręgosłup i stawy, nie potrafiła samodzielnie się umyć ani poruszać bez balkonika, ale umysłowo była wciąż sprawna. Z powodu zmian reumatycznych nie mogła pisać listów do dzieci i wnuków, więc tylko czekała, że ktoś z rodziny do niej zadzwoni.

Niestety, ja nawet na to nie byłam w stanie wyłuskać dziesięciu minut. Wstyd mi przyznać, ale nie zdołałam pojechać do „Złocistych Wzgórz” przez cały pierwszy rok studiów. Wakacji z kolei praktycznie nie miałam, bo dzień po ostatnim egzaminie wyjechałam zbierać borówki w Szwecji, a przez ostatnie dwa tygodnie wolnego wydawałam zarobione pieniądze w Hiszpanii.

Potem wróciłam do swojego kieratu i kursowałam znowu na trasie dom-uczelnia-praca-dom.
Już nie sprzedawałam w budce z zapiekankami. Koleżanka załatwiła mi pracę w biurze międzynarodowej firmy. Robiłam korektę dokumentów, wprowadzałam dane do bazy. Nowy szef powiedział, że mogę część pracy wykonywać w domu, co na początku mnie ucieszyło.

Potem okazało się, że to typowa korporacyjna pułapka. Nie tyle mogłam, co musiałam pracować w domu, bo zwyczajnie nie wyrabiałam się z robotą w ciągu czterech godzin dziennie. Noce spędzałam więc przed komputerem w swoim pokoiku wynajmowanego z koleżankami mieszkania. Robiłam wszystko, byle utrzymać posadę i nie zawieść szefostwa…

Pamiętam, że w grudniu ledwie ciągnęłam z przemęczenia. Marzyłam o tym, żeby przespać przynajmniej sześć godzi bez przerwy i zjeść coś, czego nie odmraża się w pięć minut w mikrofalówce.

I może zrobić sobie pedicure, bo moje pięty nie widziały pumeksu od wakacji. Tak, ja naprawdę nie miałam czasu na takie rzeczy. Dlatego gdy mama po raz kolejny zapytała, kiedy wreszcie pojadę do babci, nie wytrzymałam nerwowo.

– Nie wiem, czy w ogóle w tym życiu tam pojadę! – wykrzyczałam do słuchawki. – Nie mam czasu spać ani jeść, nie rozumiesz tego, mamo?! Uczę się i pracuję, żeby utrzymać się w tej cholernej Warszawie. I słowo daję, jeśli nagle dostanę z nieba prezent w postaci kilku wolnych godzin, to na pewno nie zmarnuję tego na tłuczenie tyłka na jakieś zadupie, tylko po to, żeby powiedzieć babci „dzień dobry”. Jak masz tyle czasu, to sama wsiądź w pociąg i tam jedź!

Babcia zachorowała, tym razem muszę pojechać

Choć mama się na mnie nie obraziła, wiedziałam, że ją zraniłam. I faktycznie odwiedziła swoją matkę tuż przed Bożym Narodzeniem. Od ojca dowiedziałam się, że mama pojechała pociągiem, potem przesiadła się w autobus, który niestety, pomyliła, zgubiła się, spędziła dwie godziny na przystanku w jakiejś wsi, pojechała kolejnym autobusem, a potem szła trzy kilometry piechotą. W grudniu, na mrozie.

Święta spędziła w łóżku na antybiotyku, a tata przestał się do mnie odzywać, bo uważał, że to moja wina. Ja też miałam ogromne poczucie winy z powodu tej sytuacji, więc w ramach postanowienia noworocznego zdecydowałam, że odwiedzę babcię jeszcze w styczniu, choćbym miała przez to zawalić kolokwium albo nie oddać korekty na czas.

Mama zadzwoniła czwartego stycznia. Wciąż była osłabiona po przebytym zapaleniu płuc, nie mogła wychodzić z domu.

– Kiniu, dzwonili ze „Złocistych Wzgórz”… ekhem, ekhem – zakaszlała koszmarnie. – Babcia ma jakiś nieżyt żołądka, nic nie je od kilku dni, wymiotuje… Dzisiaj zabierają ją do szpitala na badania. Ja wiem, że ty jesteś zajęta, ale może mogłabyś chociaż do tego szpitala podjechać, co?

Zaklęłam w duchu. Następnego dnia miałam oddać projekt, który robiłam z trzema koleżankami. Mnie przypadła do zrobienia korekta prawie czterdziestu stron i dodanie wykresów. Roboty na minimum dziesięć godzin. Ode mnie zależała zatem nie tylko moja ocena, ale też trzech innych osób. Nie mogłam ich zawieść.

Nie pojechałam więc do szpitala, ale zadzwoniłam wieczorem do „Złocistych Wzgórz”, żeby dowiedzieć się, co z babcią.

– Pani Maria miała pobraną krew, zrobiono jej usg jamy brzusznej i rentgen klatki piersiowej, pięć godzin leżała pod kroplówką nawadniającą – poinformowała mnie opiekunka z domu seniora. – Nadal nic nie je, ale dostała środek przeciwwymiotny. Jest bardzo osłabiona… Czy przyjedzie pani do niej? Pani Maria bardzo czeka na panią, za każdym razem, kiedy korytarzem obok pokoju przechodzi jakaś młoda kobieta, woła do niej „tutaj jestem, Kiniu”…

Poczułam się podle. Naprawdę chciałam odwiedzić babcię, ale ten projekt, praca, korekta, wykłady…

Ale jak to? Po prostu jej tutaj już nie ma?

W końcu podjęłam decyzję, że zrobię to przed zimową sesją. Od mamy wiedziałam, że w szpitalu babcia złapała jakiegoś wirusa czy może gronkowca i czuje się coraz gorzej. Pojechał do niej nawet mój wujek z synami i ponoć babcia ich nie poznała. Zrozumiałam, że jest naprawdę źle. Musiałam się śpieszyć, jeśli chciałam ją jeszcze zobaczyć.

Mama zadzwoniła któregoś dnia wcześnie rano. Nie spałam, wstałam o piątej, żeby skończyć pracę z poprzedniego dnia.

– Musisz dzisiaj jechać do babci! – oznajmiła bez wstępów. – Dzwonili. Z babcią jest bardzo źle. Nie reaguje, nie ma z nią kontaktu… Ciocia wybiera się tam wieczorem, może zabierze mnie samochodem.

Poczułam skurcz w żołądku. Wiedziałam, że to już moja ostatnia szansa, że tym razem muszę tam jechać, choćbym zawaliła wszystko inne. Biegnąc do pociągu, zadzwoniłam do swojej szefowej i poinformowałam ją, że nie przyjdę dziś do pracy. Z wagonu kolejki uprosiłam SMS-ami koleżankę, żeby wytłumaczyła moją nieobecność na wykładzie przed bardzo zasadniczym profesorem. A potem rozładowała mi się bateria w telefonie.

Złapałam autobus podmiejski, potem w desperacji stanęłam na szosie i zamachałam na stopa. Jakieś małżeństwo podwiozło mnie litościwie niemal pod samą bramę „Złocistych Wzgórz”.
Kobieta w malutkiej recepcji zrobiła przerażoną minę, kiedy powiedziałam, kim jestem i kogo przyjechałam odwiedzić. Chwilę później przyszła do mnie pielęgniarka, kazała mi usiąść i powoli oznajmiła:

– Przykro mi, ale mam złe wieści o pani babci… Półtorej godziny temu lekarz stwierdził zgon. Dzwoniliśmy do córki i synów pani Marii. Sądziłam, że ktoś panią powiadomił… Tak mi przykro.

Mechanicznym gestem wymacałam w kieszeni swój telefon z rozładowaną baterią i przez moment po prostu siedziałam, nieruchomo patrząc przed siebie. A więc nie zdążyłam… Miałam prawie półtora roku na odwiedzenie babci i jednak nie zdążyłam…

– Czy… mogę ją zobaczyć? – zapytałam cicho, a pielęgniarka pokręciła głową.

– Już ją zabrano – odpowiedziała zwięźle. – Ale może pani zobaczyć jej pokój. Usiłowała pisać listy, może je pani zabrać…

Chwilę później szłam za kobietą w różowym fartuszku szerokim korytarzem, mimowolnie zaglądając przez otwarte drzwi do pokojów, w których leżały starsze osoby. Nagle dobiegło mnie wołanie:

– Basiu, tutaj jestem! Basiu!

Rozejrzałam się odruchowo. Poza pielęgniarką, byłam jedyną osobą na korytarzu, a jednak drobniutka staruszka siedząca na wózku inwalidzkim w salce na wprost, wyraźnie wołała do mnie.

– Basiu! Nareszcie przyjechałaś! Chodź do mnie, kochanie… Tyle się na ciebie naczekałam… – jej słaby głos drżał z radości.

Przypomniały mi się słowa pielęgniarki, kiedy pytałam o babcię. „Pani Maria bardzo czeka na panią, za każdym razem, kiedy korytarzem przechodzi jakaś młoda kobieta, woła do niej: tutaj jestem, Kiniu…”.

Pomimo że wiadomość o śmierci babci mną wstrząsnęła, to jeszcze w tamtym momencie nie płakałam. Jakby szok i ból po stracie zablokowały wszystkie emocje. Czułam się jak we śnie. Dopiero w chwili, kiedy ta obca staruszka nazwała mnie Basią i wpatrzyła się we mnie z tym szczęściem w oczach, poczułam napływające do oczu łzy. Tama puściła.

– Przepraszam… – rzuciłam szeptem do pielęgniarki. – Później wpadnę do pokoju babci. Przepraszam…

W sumie co mi szkodzi, mogę być dla niej Basią

Zawróciłam i podeszłam do starowinki.

– Dzień dobry… jestem…

Chciałam się przedstawić i chwilę z nią porozmawiać, ale kobieta wyciągnęła ręce w moją stronę i oznajmiła z szerokim uśmiechem na pomarszczonej twarzy:

– Wiem, kochanie, kim jesteś, wiem! Basiu, tak się cieszę, że wreszcie przyjechałaś! Co ja się na ciebie naczekałam… Chodź, kochanie, siadaj tu koło mnie, opowiem ci, jak tutaj sobie mieszkam…
Nie miałam pojęcia, co zrobić, ale wtedy „moja” pielęgniarka chwyciła za rączki wózka i popchnęła go do przodu.

– Ja panią zawiozę do pokoju, pani Emilio, najwyższy czas wziąć leki – odezwała się głośno. – Wnuczka pójdzie z nami… – to mówiąc, puściła do mnie oko.

– Niech pani jej zrobi tę przyjemność i przez chwilę będzie Basią, dobrze? – szepnęła. – Jej wnuczka zginęła w wypadku dwa lata temu, a ona wciąż na nią czeka… Za parę minut panią zawołam i będzie pani mogła spokojnie wyjść. Ale na razie… Bardzo proszę…

Kiwnęłam głową i chwilę potem, siedząc na wytartym foteliku, słuchałam, jak pani Emilia opowiada mi o kocie, którego widuje pod oknami, i jedzeniu, które nie bardzo jej smakuje, ale i tak cieszy się, że ktoś je dla niej przygotowuje.

Przez cały czas nazywała mnie Basią i ściskała moje dłonie. Widząc, że jestem smutna, bardzo chciała wiedzieć, co się stało, więc wymyśliłam na poczekaniu, że nie zdałam egzaminu, dlatego moje oczy są mokre od łez.

– To nic, kochanie – zapewniła mnie staruszka z ciepłem w głosie. – Ty jesteś taka mądra, zawsze taka byłaś, Basieńko… Na pewno jeszcze zdasz ten egzamin. A w życiu przecież są ważniejsze rzeczy niż nauka i praca…

Dopiero w tym momencie rozpłakałam się na dobre. Pani Emilia powiedziała na głos to, co mnie dręczyło od dawna – że poświęcałam czas nie na to, co najważniejsze, i zaniedbywałam to, co jest istotą życia. Nie zdążyłam odwiedzić babci przed jej śmiercią, bo miałam egzaminy, projekty i pracę… Ale czy naprawdę to było ważniejsze od osoby, która pomagała mnie wychowywać?

Kiedy pielęgniarka przyszła mnie wywołać z pokoju pani Emilii, powiedziałam, że zostanę tam jeszcze trochę. Wyszłam po dwóch godzinach. Wróciłam po tygodniu. 

Pani Emilia nie tylko była wiekowa, cierpiała też na ciężką chorobę. Od opiekunek wiedziałam, że nie zostało jej wiele życia. Przez te kilka miesięcy postanowiłam być dla niej wnuczką, na którą czekała tyle czasu. Zostałam więc Basią, chociaż pani Emilia nie bardzo pamiętała ani czyją jestem córką, ani jak wyglądało moje dzieciństwo. Chciała rozmawiać o teraźniejszości.

Prosiła, żebym jej czytała i opowiadała, jak teraz wygląda życie w wielkim mieście. Parę razy pomogłam jej wyjść do ogrodu, bo bardzo chciała zobaczyć śnieg… Kiedyś poprosiła, żebym przyniosła jej album z obrazami mistrzów. O impresjonistach wiedziała więcej niż o swoich dzieciach, których imion nie pamiętała. Z całej rodziny mówiła tylko o Basi, tej, której śmierci nigdy nie przyjęła do wiadomości.

Teraz wiem, co jest ważne w życiu

Pani Emilia odeszła pięć miesięcy później. Wcześniej ja odeszłam z firmy, by mieć więcej czasu na robienie tego, co uznałam za ważne. Los mnie za to wynagrodził. Dawny klient firmy zaproponował mi pracę na lepszych warunkach w mniejszym wymiarze godzin.

Wreszcie mogę normalnie się wysypiać i gotować sobie prawdziwe jedzenie. Znajduję też czas na moją nową pasję: malowanie akwarelami. Zaraziłam się nią od mojej przyszywanej babci Emilii. Nigdy nie zapomnę jej ostatnich słów:

– Najważniejsze, żeby zostawić po sobie świat lepszym. A jeśli nie lepszym, to chociaż ładniejszym. Weź te akwarele, kochanie. Zamówiłam je specjalnie dla ciebie u naszego listonosza… Obiecaj mi, że będziesz zawsze starać się upiększyć ten świat, dobrze?

Obiecałam. I jak na razie, dotrzymuję słowa.

Czytaj także:
„Biologiczny ojciec porzucił mnie, gdy miałem 1,5 roku. To obcy człowiek, ale boli mnie, że jestem niechcianym dzieckiem”
„Miał 4 kobiety, które wiedziały o sobie i żadnej to nie przeszkadzało. W walentynki postanowił uwieść i mnie”
„Żonaty szef przez 3 lata wciskał mi kit, że zostawi dla mnie rodzinę. Zapewniał, że nie sypia z żoną. To z kim była w ciąży?”

Redakcja poleca

REKLAMA