Nie marzyłam o miłości. Miałam wtedy 48 lat, za sobą nieudane małżeństwo i dwie równie nietrafione próby stworzenia nowego związku, jedną także ze związanym mężczyzną, czego żałuję. Mężczyźni, których spotkałam na swojej drodze byli bardzo podobni do mojego byłego męża. Na pierwszym spotkaniu wydawali się interesujący i mili. Gdy ich jednak poznawałam bliżej, okazywało się, że to zapatrzeni w siebie egoiści.
W pewnym momencie przestałam szukać
Przyzwyczaiłam się do życia w pojedynkę, ba, nawet je polubiłam. Może dlatego, że nigdy nie czułam się samotna. Jestem lekarzem weterynarii, od lat prowadzę własną przychodnię dla zwierząt. Uwielbiam swoją pracę. Dorobiłam się licznego grona szczekających i miauczących pacjentów, zaprzyjaźniłam z ich właścicielami. Byłam zadowolona ze swojego życia i myślałam, że nic się już w nim nie zmieni.
Myliłam się… Dokładnie pamiętam tamten wieczór. Dochodziła ósma i miałam już zbierać się do domu, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam nieznajomy męski głos:
– Lecznica jest jeszcze czynna?
– Za minutę zamykam… A coś się dzieje? – zapytałam. –
Tak! Mój Rambo jest słaby, nie chce jeść. Nie rozumiem tego, rano wszystko było w porządku. Skakał, łasił się, szczekał… A teraz jest osowiały, jakby półprzytomny – mówił.
W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Z objawów wynikało, że pies może mieć babeszjozę, groźną chorobę przenoszoną przez kleszcze. Nieleczona prowadzi do śmierci.
– Czy pies jest zabezpieczony przed kleszczami? – chciałam się upewnić.
– Miał specjalną obrożę, ale kilka dni temu zgubił ją gdzieś w krzakach, gdy byliśmy na spacerze. Zamierzałem kupić nową, ale jakoś zapomniałem. Miałem mnóstwo spraw do załatwienia… – facet zaczął się tłumaczyć.
– Dobrze, szkoda czasu – przerwałam mu stanowczo. – Proszę natychmiast przyjechać z psem. Poczekam.
Byłam wściekła na tego mężczyznę
Przez lata praktyki napatrzyłam się na cierpienie i śmierć zwierząt spowodowane niefrasobliwością ich właścicieli. Miałam nadzieję, że tym razem nie będzie za późno, i zdołam pomóc psiakowi. Obiecałam sobie jednak, że jak już to zrobię, to wygarnę facetowi, co myślę o jego braku pamięci. Mężczyzna zjawił się po niecałym kwadransie. Zaparkował samochód przed lecznicą z piskiem opon i wpadł do środka jak bomba. Jak mi się wydawało, sam.
– To ze mną rozmawiała pani przed chwilą – zaczął. – A gdzie jest pies? Czyżby znowu miał pan po drodze coś do załatwienia i o nim zapomniał? – zapytałam z przekąsem; byłam na sto procent przekonana, że Rambo to jakiś potężny zwierzak, pitbull albo amstaf, tymczasem wokół nóg mężczyzny nie kręcił się żaden pies…
– Nieee. Nie zapomniałem – odparł, sięgając za pazuchę.
Po chwili na stole stał rozdygotany, maleńki chihuahua. Na oko ważył niewiele ponad kilogram.
– To jest właśnie Rambo. Niech pani go ratuje. To mój najwierniejszy przyjaciel – wykrztusił mężczyzna.
Nie mogę obiecać, że z tego wyjdzie
Nie ukrywam, byłam zaskoczona. Chihuahua w ogóle nie pasował do właściciela. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki, był bardzo wysoki, potężnie zbudowany. Tacy jak on rzadko pokazują się w lecznicy z miniaturkami. Wstydzą się, uważają, że to damskie pieski. Jeżeli więc już wpadną z takim, to mówią, że to ulubieniec dziecka albo żony. Tymczasem ten był inny. Wcale nie ukrywał, że to jego ukochany pupil. Badając pieska, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mężczyzna wybrał akurat tę rasę. Jakby czytał w moich myślach.
– Mieszkam sam, dużo podróżuję służbowo – zaczął. – Rambo jeździ ze mną. Jest maleńki, więc wszędzie mogę go przemycić. Na spotkanie, do restauracji. Nawet do hotelu, w którym nie toleruje się psów. Dzięki temu nie czuje się taki opuszczony, nie czeka na mnie godzinami.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Pomyślałam, że mężczyzna, który tak dba o dobre samopoczucie swojego psa, nie może być zły.
– Miałam ochotę zmyć panu głowę za tę obrożę. Ale już mi przeszło – uśmiechnęłam się.
– Uff, to mi ulżyło. A tak na poważnie, to faktycznie byłem głupi. Mam tylko nadzieję, że Rambo za to nie zapłaci – westchnął głęboko.
Moje przypuszczenia, niestety, się sprawdziły. Chihuahua miał babeszjozę. Z jego ucha wyciągnęłam kleszcza, dla pewności obejrzałam pod mikroskopem krew. Podałam leki, założyłam wenflon i podłączyłam mu kroplówkę. Piesek nawet nie protestował. Był tak osłabiony, że tylko popiskiwał cichutko. Za to mężczyzna nie krył przerażenia.
Miałam wrażenie, że za chwilę zemdleje
– Proszę mi obiecać, że Rambo z tego wyjdzie – prosił.
– Zobaczymy… Proszę uważnie go obserwować i koniecznie przyjechać jutro po południu. Zrobimy kolejne badania, podamy leki – odparłam.
Wcale nie miałam pewności, czy leczenie pomoże.
– Będziemy na pewno – odparł facet cicho, zawijając pupila w kocyk.
Był tak przejęty, że zrobiło mi się go potwornie żal. Miałam nadzieję, że pies zareaguje na leczenie i wszystko skończy się dobrze. Następnego dnia od rana niespokojnie kręciłam się po gabinecie. Zastanawiałam się, czy mój wieczorny pacjent przetrwał noc, i czy jego właściciel się z nim pojawi. Wreszcie przyjechali. Mężczyzna uśmiechał się od ucha do ucha.
– Jest pani cudotwórczynią! Z Rambo chyba jest już lepiej! –krzyknął.
– Tak? To proszę postawić pacjenta na stół, sprawdzimy, obejrzymy – ucieszyłam się.
Psiak rzeczywiście wyglądał trochę lepiej. Pewniej stał na łapkach, nie był już taki osowiały. Po raz kolejny podałam mu leki, kroplówkę. Powtarzałam to jeszcze przez kilka następnych dni… Przez ten czas poznałam jego właściciela. Marek okazał się sympatycznym mężczyzną, wesołym, inteligentnym. Dużo rozmawialiśmy. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania, lubimy te same filmy, muzykę, książki. Po piątej wizycie miałam wrażenie, że znamy się od wielu lat.
Mały zazdrośnik daje nam popalić
Nie wpadałam jednak w euforię. Ciągle pamiętałam o swoich poprzednich związkach. Wtedy też za każdym razem wydawało mi się, że spotkałam na swojej drodze księcia z bajki. A potem okazywało się, że to jednak wstrętna ropucha. Nie chciałam znowu przeżywać takiego rozczarowania. I choć Marek bardzo mi się podobał i czułam, że on też jest mną zainteresowany, trzymałam go na dystans. Tłumaczyłam sobie, że tak będzie lepiej i bezpieczniej. Po dwóch tygodniach leczenie Rambo dobiegło końca. Psiak wrócił do zdrowia, a po chorobie na szczęście nie pozostał nawet ślad.
– Dzisiaj widzimy się po raz ostatni. Morfologia w porządku, wątroba i nerki też, pies jest w znakomitej formie. Nie mam tu już nic więcej do roboty – powiedziałam, spoglądając na wyniki badań.
– Naprawdę? Może jeszcze przyjdziemy jutro? Tak na wszelki wypadek? – jęknął Marek.
– Nie ma takiej potrzeby. I nie chcę was tu więcej widzieć. Przynajmniej z powodu kleszczy – udałam srogość.
– Mowy nie ma! Już nigdy w życiu nie zapomnę o obroży! – Marek uderzył się w pierś.
Gdy wyszedł z lecznicy i wsiadł do samochodu, zrobiło mi się nagle bardzo smutno. Zrozumiałam, że więcej pewnie nie zobaczę ani jego, ani Rambo. I bardzo tego żałowałam. Następnego dnia miałam istne urwanie głowy. Psy, koty, chomiki… Wieczorem ledwie trzymałam się na nogach. Zamknęłam lecznicę i powoli ruszyłam na parking.
– Czy pani doktor da się zaprosić dzisiaj na kolację dwóm samotnym facetom? – usłyszałam nagle za plecami znajomy męski głos.
Odwróciłam się.
Przede mną stał Marek
W jednej ręce trzymał olbrzymi bukiet róż, w drugiej smycz. Malutki Rambo siedział karnie na bucie swego pana i przyglądał mi się z zaciekawieniem wielkimi, brązowymi oczami. Bardzo mnie to rozbawiło.
– Chyba nie mam innego wyjścia. Kto by się oparł takiemu spojrzeniu – uśmiechnęłam się.
Nie czułam się już zmęczona. Miałam ochotę skakać z radości. Od tamtej pory minął prawie rok. Jesteśmy z Markiem parą, coraz częściej myślimy o wspólnej przyszłości. Zdążyłam go już dobrze poznać i wiem, że jest księciem z bajki, a nie żabą. Do pełnego szczęścia brakuje mi tylko jednego: akceptacji Rambo. Mały chihuahua bywa bardzo zazdrosny o swojego pana. Zwłaszcza, jak ten chce mnie przytulić, pocałować…
Pakuje się zaraz między nas, szczeka, czasem nawet warczy. Na szczęście ostatnio znaleźliśmy na niego sposób: przysmak z suszonej kaczki. Za dwa paseczki zostawia nas w spokoju. Na godzinkę… Niewiele to czasu, ale dobre i to.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”