„Była żona wyciągnęła mnie z alkoholizmu. Dlatego trwałem przy niej gdy walczyła z rakiem, chociaż miałem już inną żonę”

mężczyzna, który wspierał w chorobie byłą żonę fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt
„Przysięgałem, że nie opuszczę Hani w zdrowiu i w chorobie. I choć sędzia mnie z tej przysięgi zwolnił, ja wciąż pamiętam. Moja była żona może być spokojna. Zawsze będę przy niej, gdy będzie potrzebowała. Nieważne, co moja obecna żona o tym myśli”.
/ 22.01.2022 05:44
mężczyzna, który wspierał w chorobie byłą żonę fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt

– Hanka do ciebie dzwoniła. Znowu – kiwnąłem głową, udając, że nie słyszę zniecierpliwienia w głosie żony.

Zbyt dobrze ją znam, żeby nie wiedzieć, co teraz myśli i co by się stało, gdybym nieopatrznie podjął dialog.

Wiele razy przerabialiśmy tę rozmowę

– Pamiętaj, że to twoja była żona – powiedziałaby Agnieszka.
– Zawsze pozostanie dla mnie kimś ważnym – odpowiedziałbym ja.

Wiem, że ta rozmowa prowadzi donikąd. Dlatego udaję, że informacja od Agnieszki ledwo mnie obeszła, i postanawiam oddzwonić do Hani, kiedy tylko zostanę choć na chwilę sam. Wiem, że to ważne. Hanka nie dzwoniłaby do mnie z błahą sprawą. Ona też ma świadomość tego, jak bardzo nasze kontakty denerwują moją żonę.

Byliśmy bardzo młodzi, kiedy poznaliśmy się z Hanią. Oboje kochaliśmy zwierzęta, dlatego po szkole podstawowej wybraliśmy tę samą szkołę – technikum weterynaryjne. Szybko staliśmy się nierozłączni. Mieliśmy wielkie plany. Chcieliśmy kupić opuszczone gospodarstwo i zaraz po szkole zacząć wspólne życie. W naszym domu miało być dużo dzieci i dużo zwierząt. Chcieliśmy przygarniać wszystkie opuszczone przybłędy z okolicy.

Dziś już dobrze wiem, że nasze marzenia były bardzo naiwne – ale wtedy wydawało nam się, że naszej miłości wystarczy, żeby uratować świat. Hania nie miała nawet dwudziestu lat, kiedy braliśmy ślub. Ale to nam nie przeszkadzało. Kiedy przysięgałem, że będę ją kochał na dobre i na złe – tak naprawdę w głowie miałem tylko „dobre”, które miało przyjść razem z wyczekaną dorosłością. Wtedy nie byłem jednak świadom powiedzenia, które tak chętnie powtarzają starsi ludzie: Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach.

Dzięki pomocy rodziców, a przede wszystkim dziadków, udało nam się zamieszkać na terenie opuszczonego gospodarstwa rolnego. Ale początki wspólnego życia dalekie były od tego, co sobie wymarzyliśmy. Moja pensja wiejskiego weterynarza to było o wiele za mało, żeby choćby myśleć o kupieniu czegokolwiek swojego. Hania nie mogła znaleźć pracy.

W środowisku, w którym mieszkaliśmy, wciąż jeszcze kobieta weterynarz budziła raczej rozbawienie i zdziwienie niż zaufanie. W tej sytuacji żyliśmy z mojej pensji w ogrzewanym kozą jednym pokoju przy zabudowaniach gospodarskich. Ale to i tak nie było najgorsze.

Od zawsze marzyliśmy o gromadce dzieciaków

Oboje pochodziliśmy z wielodzietnych rodzin, nie wyobrażaliśmy sobie wspólnego życia bez potomstwa. A ono się nie pojawiało. Mijały kolejne miesiące, a Hania wciąż nie była w ciąży. Po roku bezowocnych starań poszliśmy pierwszy raz do lekarza.

– Nic tu nie widzę – stwierdziła po dokładnym zbadaniu żony starsza lekarka. – Może po prostu za bardzo się państwo staracie. Tak czasami bywa. Spróbujcie odpuścić, pomyśleć o czymś innym, przekierować swoją uwagę, a dzidziuś pojawi się na świecie.

Nie pozostało nam nic innego, jak iść za jej radą. Rzuciliśmy się w wir pracy charytatywnej. Poznaliśmy też lepiej sąsiadów. W większości byli to rolnicy, którzy po upadku PGR spędzali czas z butelką piwa przed telewizorem. Raz czy dwa, żeby zacieśnić sąsiedzkie więzy, musiałem się i ja z nimi napić. Hanka nie była z tego powodu zachwycona.

– Żebyś się tutaj nie rozpił – ostrzegła mnie pół żartem, pół serio.
– Nic się nie bój, mnie to nie grozi – śmiałem się. – Wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza. Ty i nasze przyszłe dzieciątko.
– A ono może pojawić się na świecie szybciej, niż myślisz – uśmiechnęła się wtedy promiennie moja żona.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem aluzji. A kiedy dotarło do mnie, co tak naprawdę Hania chciała mi powiedzieć, oszalałem z radości.

– Jesteś w ciąży?! – krzyczałem. – Będziemy mieli dziecko?!
– To dopiero trzeci miesiąc, wariacie – mówiła Hania. – Wszystko może się zdarzyć. Nie ciesz się na zapas.

Ale ja nie umiałem się nie cieszyć

W głowie układałem scenariusze zabaw z maluszkiem. Wyobrażałem sobie, jak nasze dziecko będzie bawiło się z kotem, jak zareaguje na pojawienie się szczeniaczka w domu…

– W końcu wszystko będzie tak, jak sobie wyobrażaliśmy, pobierając się – szeptałem, głaszcząc brzuch żony.

A jednak wymarzone szczęście nie było nam pisane. Pewnej nocy Hanka obudziła mnie, była zlana potem.

– Coś się dzieje, Tomek – powiedziała przerażonym głosem. – Czuję, że coś z dzieckiem… Musimy jechać do szpitala.
– Hania, ale ja cię nie zawiozę – jęknąłem, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, co się stało.

To był dla mnie wyjątkowo ciężki tydzień. Kilka wezwań do chorych zwierząt gospodarskich, podejrzenie epidemii na jednej z ferm… Gdyby nie to, pewnie nie przyjąłbym zaproszenia sąsiada na kieliszek czegoś mocniejszego. Ale gdy już do niego zaszedłem, na jednym kieliszku się nie skończyło.

Wróciłem do domu przed północą, ledwie trzymając się na nogach. A teraz żona chciała, żebym zawiózł ją samochodem kilkanaście kilometrów do szpitala.

– Musimy jechać – nie ustępowała Hanka. – Lekarka mówiła, że jeśli pojawi się krwawienie… Chodzi o nasze dziecko, Tomek!

Zdawałem sobie sprawę, że nie zdążyłem całkowicie wytrzeźwieć, ale w tamtej chwili w sekundę podjąłem decyzję. W końcu chodziło o życie mojego dziecka! Bez dłuższego namysłu wsiadłem do naszego kilkunastoletniego, kupionego okazyjnie auta, w którym… nic nie działało tak, jak powinno.

Wiele razy zastanawiałem się później, co zawiniło

Czy to, że nie zdążyłem wytrzeźwieć po spotkaniu z sąsiadem, czy stan samochodu, czy może pogoda, która tego dnia była wyjątkowo pod psem. Pewnie wszystkie te rzeczy naraz. Fakty były takie, że zdołałem ujechać zaledwie kilka kilometrów, kiedy wpadłem w poślizg. Samochód wypadł z drogi i zatrzymał się w przydrożnym rowie. Wydarzenia, które nastąpiły później, zatarły się w mojej pamięci, jakby ktoś je litościwie wymazał.

Godziny czekania na pomoc, deszcz na szybach samochodu i świdrujący krzyk Hani:

– Krew! Wszędzie jest krew! Tomek, co to znaczy?!

Nie trzeba nam było tego tłumaczyć. Oboje w końcu byliśmy lekarzami, a zwierzęta nie różnią się tak bardzo od ludzi… Choć wtedy jeszcze nie chciałem przyjąć tej strasznej prawdy do wiadomości. Nie dotarła ona do mnie nawet wiele godzin później, kiedy na opustoszałej izbie powiatowego szpitala młody lekarz grobowym głosem oznajmił nam, że niestety straciliśmy dziecko.

Tłumaczył, że tak się zdarza, że nie wiadomo, czy dałoby się cokolwiek zrobić, gdybyśmy przyjechali wcześniej, ale ja wiedziałem swoje – to się stało przeze mnie. Gdybym był mężem i ojcem, jakim obiecałem sobie być, nie doszłoby do tej sytuacji.

Kolejne tygodnie były koszmarem

Każde z nas zamknęło się w swojej rozpaczy. Hania całe dnie spędzała w domu, tępo patrząc w telewizor. Ja zacząłem pić. Wcześniej nie miałem pociągu do alkoholu. Ale po stracie naszego dziecka, gdy myślałem o poronieniu Hani, wszystko straciło dla mnie sens. Zacząłem zaniedbywać codzienne obowiązki. Raz czy dwa zdarzyło mi się nie przyjechać do chorego zwierzęcia – bo byłem zajęty oblewaniem smutków z kolegami.

Coraz częściej można mnie było spotkać z piwem pod sklepem – zamiast w domu z żoną. Ludzie przestali mi ufać. Kiedyś usłyszałem, jak szepczą między sobą, że ten ich weterynarz „to taka pijanica”. Wtedy mnie to nawet nie obeszło.

– Niech gadają, co chcą – mruknąłem do siebie. – Gdyby spotkało ich to, co spotkało mnie, też by pili.

Z żoną prawie nie rozmawiałem. Mijaliśmy się w drzwiach bez słowa, kiedy ja wracałem pijany, a ona tłukła się po domu, nie mogąc zasnąć. W rzadkich chwilach trzeźwości przygotowywałem się na nieuchronne, moim zdaniem, słowa, które wcześniej czy później musiał paść z jej ust:

– Rozstańmy się.

Dlatego wcale nie zdziwiłem się, kiedy pewnego dnia Hania zatrzymała mnie w drzwiach, gdy jak zwykle wychodziłem do nowych „kolegów”.

– Tak dłużej być nie może, Tomek – szepnęła. Miałem poczucie, jakby uszło ze mnie powietrze, jak z przekłutego balonika.
– Masz rację. Weźmy rozwód – powiedziałem szybko.

Ale Hanka tylko spojrzała na mnie zdziwiona:

– Nie o tym mówiłam. Nie możesz zapijać smutków. Pomogę ci się podźwignąć. Całe życie jeszcze przed nami.

Kolejne tygodnie nie były łatwe.

Hania woziła mnie na terapię

Pilnowała, żebym nie pił. Rozmawiała. Ba, załatwiła mi nawet pracę, żebym tylko miałbym zajęcie, które pozwoli mi zapomnieć o rozpaczy. Dzięki niej stanąłem na nogi. Dziesięć lat temu zobowiązałem się rzucić alkohol. Od tego czasu nie miałem w ustach ani kropli. Rozstaliśmy się z Hanką kilka lat po moim wytrzeźwieniu. To była nasza wspólna, podjęta bardzo spokojnie i dokładnie przemyślana, decyzja.

Hania poznała wtedy Krzysztofa. Uważałem, że nie mam prawa stawać na ich drodze do szczęścia. Im się wprawdzie nie udało, ale rozwód był już wtedy tylko formalnością. Nasze małżeństwo dawno przestało istnieć. Agnieszkę poznałem trzy lata temu w pracy. Nie sądziłem, że w tym wieku mogę się jeszcze zakochać, a jednak stało się. Ujęła mnie spokojem, wyrozumiałością, dyskrecją. Wzięliśmy ślub cywilny. Żona niewiele wie o mojej przeszłości. To był jeden z warunków, dla którego zgodziłem się na wspólne życie z nią. Choć minęło tyle lat, nie jestem gotów na rozdrapywanie ran, a Aga nie jest kobietą ciekawską.

Wszystko zaczęło się układać. Do tamtego dnia

Hania zadzwoniła do mnie w piątek po południu. Od razu rozpoznałem numer, choć od naszego rozwodu minęło kilka lat. Ona go nie zmieniła, ja nie skasowałem.

– Coś się stało? – spytałem zdziwiony, przez chwilę łudząc się jeszcze, że była żona się po prostu pomyliła.
– Tak – szepnęła Hanka. – Ale to nie jest rozmowa na telefon. Możesz przyjechać?

Nie wahałem się ani chwili. Zastałem Hankę w tak złym stanie, w jakim nie widziałem jej jeszcze nigdy. Miała czerwoną, napuchniętą od łez twarz.

– Dopadło mnie. Straciłam przez tę bestię całą rodzinę, teraz padło na mnie.

Później, z trudem walcząc z napadami płaczu, powiedziała, o co chodzi. Od pewnego czasu gorzej się czuła, w końcu wybrała się do lekarza.

– Moja mama i ciotka zmarły na raka szyjki macicy. Dlaczego myślałam, że mnie to ominie? – powtarzała zrozpaczona.

Lekarz nie miał dla niej dobrych wieści. Nowotwór był w zaawansowanym stadium. Czekało ją długie leczenie i jeszcze dłuższa rekonwalescencja.

– Najgorsze jest to, że ja nie mam nikogo bliskiego – szepnęła Hania, patrząc w ścianę. – Z rodzeństwem od dawna nie utrzymuję kontaktu. Dzieci się nie doczekałam. Związki się rozpadły. Całe życie bałam się umierać samotnie, a widzę, że to właśnie mnie czeka…
– Co ty opowiadasz! – żachnąłem się. – Przed tobą jeszcze długie życie. Takie nowotwory się dzisiaj z powodzeniem leczy. Medycyna poszła do przodu o lata świetlne wobec tego, co było w czasach, gdy zmarły twoja mama i ciotka. I na pewno nie będziesz sama. Będę przy tobie zawsze, gdy będziesz tego potrzebowała.
– A co na to Agnieszka? – uśmiechnęła się blado Hania. – Przecież ty masz żonę.
– To mądra kobieta, zrozumie – odpowiedziałem, choć w tamtym momencie sam nie byłem pewien, jak to się wszystko poukłada.

A jednak, jak to zwykle bywa w życiu, jakoś się poukładało. Towarzyszyłem Hance w całym procesie leczenia. To ja woziłem ją na chemio- i radioterapię. To ja towarzyszyłem jej, kiedy ledwie powłóczyła nogami i kiedy traciła nadzieję. To ja powtarzałem, że wszystko kiedyś się kończy i jeszcze będzie cieszyć się życiem. A kiedy lekarz stwierdził, że w organizmie mojej byłej żony nie ma śladu po komórkach nowotworowych, to ja cieszyłem się z nią tym sukcesem. Agnieszka początkowo podchodziła do mojego zaangażowania sceptycznie.

– To twoja była żona – powtarzała. – Nie jesteś jej nic winien. Przecież nawet dzieci nie macie.

Ale ja wiedziałem swoje. Hania uratowała mnie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowałem. Była przy mnie, mimo że sama walczyła z własnym bólem. Nie wiem, gdzie bym był dzisiaj, gdyby nie jej oddanie i pomoc. Nigdy jej tego nie zapomnę. Dlatego moim obowiązkiem jest być przy żonie, chociażby byłej, do samego końca. Nigdy nie przyznałbym się do tego Agnieszce, bo wiem, że takie wyznanie się nie przyniosłoby mojej żonie nic prócz bólu, ale ostatnio kilka razy oglądałem zdjęcia ze ślubu z Hanią. Nie jest tego dużo.

To nie były czasy, kiedy fotografowało się wszystko bez opamiętania. Na tych zdjęciach jesteśmy oboje tacy młodzi, tacy szczęśliwi… Czy nasze losy mogły potoczyć się inaczej? Tego nigdy się nie dowiem. Ale wiem jedno. Wiele lat temu przysięgałem, że nie opuszczę Hani „w zdrowiu i w chorobie”. I choć świecki sędzia jednym zdaniem mnie z tej przysięgi zwolnił, ja wciąż o niej pamiętam. I wiem, co jestem Hani winien. Moja była żona może być spokojna. Zawsze będę przy niej, gdy będzie mnie potrzebowała.

A Agnieszka? Musi to po prostu zrozumieć i zaakceptować. Kto wie, czy za kilka lat ona nie będzie w takiej sytuacji…

Czytaj także:
Po 20 latach wróciłam z zagranicy, żeby opiekować się mamą. Ona nie pamiętała nawet swojego imienia
Mąż mojej siostry to tyran. Wyrzucił córkę z domu, bo nastolatka w ciąży to plama na honorze notariusza
Mama zawsze wolała moją siostrę. Nawet gdy zaszła w ciążę w liceum, mama kłuła mnie w oczy tym, że już ma rodzinę

Redakcja poleca

REKLAMA