„Była żona mojego męża poprzysięgła zemstę za odebranie jej ukochanego. Nasze wspólne życie było pasmem nieszczęść”

Zatroskana para fot. iStock by GettyImages, YakobchukOlena
„To była zimna, wyrachowana zemsta upokorzonej kobiety. Cedząc te okrutne słowa, wiedziała, jakie spustoszenie zrobią w naszym życiu. Nie mieliśmy szans na szczęście”.
/ 21.09.2023 22:00
Zatroskana para fot. iStock by GettyImages, YakobchukOlena

Na początku było słowo, powtarzała moja nauczycielka polskiego, dając nam tym samym do zrozumienia, że cokolwiek by mówiła babka od matematyki, o królowej nauk czy coś w tym stylu, to słowo było pierwsze i miało moc, moc kreowania rzeczywistości.

Co za głupota! – buntowałam się w duchu, a na głos argumentowałam: – Przecież, jak coś powiem, to nie znaczy, że to się wydarzy. No, chyba że przeczytam rozkład jazdy autobusu albo program telewizyjny. A i to nie na pewno.

– Ale jeśli rozpowiesz plotkę w szkole, że ktoś ma wszy, to wszyscy będą się od niego odsuwać, nieważne, czy to prawda, czy nie – tłumaczyła nam. – Jeśli powiesz coś obraźliwego na czyjś temat, wyjawisz cudzą tajemnicę, możesz sprawić, że ta osoba nawet targnie się na swoje życie. Kto wówczas poniesie odpowiedzialność? Ty, skoro słowo wyfrunęło z twoich ust. Musicie uważać na to, co i do kogo mówicie. Bo milczenie jest złotem, bo słowo skowronkiem wyleci, ale wołem powraca. Matematyka… pomaga opisać rzeczywistość, ująć ją we wzory, ujarzmić twierdzeniami, ale to słowo tę rzeczywistość tworzy i nazywa.

Wzruszaliśmy ramionami na jej filozoficzne wywody, ale trudno oczekiwać innej reakcji od uczniów w klasie matematyczno-fizycznej, gdzie każdy próbował odnaleźć się wśród cyfr, a nie słów i literatury.
To przekonanie, że matematyka jest królową nauk oraz nauczycielką życia, pielęgnowałam w sobie przez studia i dalej, póki nie poznałam Marka.

Starszy ode mnie, inteligentny, z ogromnym poczuciem humoru i wiedzą na temat świata, był spełnieniem moich marzeń. Problem polegał na tym, że był spełnieniem nie tylko moich marzeń, swojej żony również. Szybko zdecydował, że ludzie się zmieniają, pragnienia też, i żona nie jest już miłością jego życia. Ja nią jestem, tym razem już na sto procent, nieodwracalnie i na zawsze.

Jechaliśmy na nasz ślub w strugach deszczu

Nie miałam skrupułów i przestałam kalkulować. Nigdy dotąd nie byłam zakochana z taką siłą, nigdy z taką determinacją nie dążyłam do tego, by zdobyć mężczyznę. Nie patrzyłam na skutki – dla mnie, dla niego, dla innych. To będzie potem, teraz się nie liczyło. Byłam jak opętana, jak zaczarowana. I jak walec drogowy, który powoli i konsekwentnie zmierza do wyznaczonego celu.

Nie zapomnę nerwów, które we mnie buzowały podczas rozprawy rozwodowej. Za chwilę Marek miał być wolny i tylko mój. Mogliśmy wreszcie planować ślub i zacząć wspólne życie. Nie mogłam powstrzymać szerokiego uśmiechu, kiedy wyszedł z sali, ze zmęczoną twarzą i lekko przygarbiony, jakby ktoś nałożył na niego ciężar ponad siły. Za nim z sali wyszła jego była już żona, drobna blondynka, z rozmazanym pod oczami tuszem.

Podeszła do mnie.

– Dopięłaś swego. No cóż, życzę wam szczęścia… – pochyliła się, jakby chciała pocałować mnie w policzek, ale tylko zbliżyła usta do mojego ucha i wyszeptała: – Życzę szczęścia, które zawsze będzie wymykać wam się z rąk. Nigdy go nie zaznasz. Nigdy. To jest moje życzenie dla was.

Odeszła, zostawiając mnie w szoku i z gęsią skórką na ciele, pomimo dusznej atmosfery w korytarzu sądowym. Wiedziałam, że z mojego powodu miała złamane serce i spodziewałam się niechęci, zazdrości, nawet wściekłej awantury, ale taka dawka zimnej nienawiści mnie zaskoczyła. 

– Wszystko okej? – spytał Marek, widząc, że wpatruję się w pusty już korytarz.

– Chyba tak. Udało się?

– Tak. Jestem cały twój! Do końca życia – pocałował mnie, a ja wtuliłam się w niego z całych sił. Nic nas nie rozdzieli, myślałam, nic, nawet zawistna, rozgoryczona zołza, która nie potrafiła docenić tego, co miała.

Szybko zorganizowaliśmy ślub, na który zaprosiliśmy nasze rodziny i przyjaciół. Nigdy nie zapomnimy tego dnia, gdy jechaliśmy do urzędu stanu cywilnego w strugach deszczu z oberwania chmury, które nawiedziło nasze miasto akurat wtedy. Nie przeszkodziło nam to jednak w złożeniu przysięgi.

Przeszkodziło natomiast w świętowaniu, bo kiedy wyszliśmy z sali ślubów, zauważyłam w telefonie kilkanaście nieodebranych połączeń od właścicielki restauracji, w której miało odbyć się wesele. Ulewny deszcz spowodował podtopienia i w lokalu woda stała po kostki.

Nie było pierwszego i ostatniego tańca, krojenia tortu, toastów o północy i rzucania bukietem. Trudno, na pogodę nic nie poradzę. Zrządzenie losu, prawda? Nie nasza wina, że latem przechodzą nad tym krajem burze, które są gwałtowne i ulewne. Nie rozpaczaliśmy. Sesję zdjęciową zrobimy w innym terminie, a tego, że wesele się nie odbyło, nie zapomni żaden z zaproszonych gości! Może nie do końca o takie wspomnienia nam chodziło, ale… najważniejsze, że byliśmy wreszcie razem, prawda?

Jakiś miesiąc później Marek stracił pracę. Zlikwidowali jego oddział, niektórych przenieśli gdzie indziej, ale on dostał wypowiedzenie umowy.

– Bywa – pocieszałam go. – Niedługo znajdziesz lepszą pracę. Może to zwolnienie było potrzebne, żebyś zaczął nowy etap w zawodowym życiu?

Może, ale mimo starań nie mógł znaleźć niczego lepszego, a nawet na porównywalnym poziomie, przynajmniej finansowym. CV nie docierały, choć miał potwierdzenie otrzymania w skrzynce mailowej, rozmowy były odwoływane, a nam powoli kończyły się oszczędności, które zamierzaliśmy przeznaczyć na remont mieszkania. W końcu wziął, co było, choć oboje mieliśmy nadzieję, że to tylko tymczasowe zajęcie.

Załamałam się. Moje dziecko, mój synek…

Sielanka narzeczeństwa zmieniła się w spokojną rutynę małżeństwa. Dzień za dniem, noc za nocą płynęły tygodnie, miesiące, aż niecały rok po ślubie mogłam powiedzieć Markowi, że na teście ciążowym pojawiły się dwie kreski. Cieszyłam się jak wariatka. On też opowiadał mi przed snem, jak będzie rozpieszczał swoją małą księżniczkę albo jak będzie uczył świata swojego pierworodnego królewicza. To było rozczulające, kiedy głaskał mnie po zupełnie jeszcze płaskim brzuchu i mówił do niego, jakby dziecko mogło go już słyszeć.

Niestety, w dwudziestym trzecim tygodniu podczas badania usg usłyszałam, że dziecko nie ma tętna. Załamałam się. Moje dziecko, mój synek… Miał stawiać pierwsze kroki, uczyć się mówić i jeździć na rowerze…

Długo nie mogłam się pozbierać. Analizowałam każdą chwilę  ciąży, żeby sprawdzić, w którym momencie popełniłam błąd. Może za szybko wchodziłam po schodach? Niosłam zbyt ciężkie zakupy? Za mało spałam? Źle się odżywiałam? Wzięłam jakieś leki? Marek tulił mnie i pocieszał.

Ale ja nie chciałam pocieszenia! Chciałam mieć z powrotem w brzuchu mojego syna, żeby móc chronić go jeszcze przez kilkanaście tygodni, a potem urodzić i wychowywać. Czemu nie mogłam?

Wtedy przypomniały mi się złe słowa byłej żony Marka.

– To jej wina… To ona życzyła mi, żebym była nieszczęśliwa!

Krzyczałam do Marka i na Marka, a on znowu mnie uspokajał, mówiąc, że to tylko głupie słowa, rzucone w złości i rozgoryczeniu, że nic nie znaczą. Moja nauczycielka by się z nim nie zgodziła. Ja też nie, już nie.
Słowa rzucone w gniewie, złości, żalu, mogą mieć wielką moc. Tak jak te, które wypowiadamy z miłością czy wdzięcznością. Nie wierzyłam w klątwy, póki sama nie padłam jej ofiarą.

Wzięłam pod lupę całe nasze wspólne życie od tamtego momentu. Ulewa w dniu ślubu, zalanie lokalu, zwolnienie Marka w pracy, trudności w znalezieniu nowej, psujący się co chwilę samochód, pęknięte rury, włamanie, wreszcie… śmierć naszego dziecka.

Marek przekonywał mnie, że to zbiegi okoliczności.

– Przykre, tragiczne, ale przypadkowe. Nie ma żadnych klątw ani uroków. Chyba nie wierzysz w takie rzeczy, Sylwia? Ty, ścisły umysł?

Może i ścisły, ale nie mógł zapomnieć o tym, co usłyszałam na korytarzu sądu i kiedyś w klasie. Na początku było Słowo.

Dlatego w tajemnicy przed Markiem wybrałam się do jego pierwszej żony. Otworzyła mi drzwi, zdziwiona i niezadowolona, że mnie widzi.

– Chcę, żebyś odwołała swoją klątwę – powiedziałam wprost. – Wtedy, po sprawie rozwodowej, życzyłaś mi, żebym nigdy nie była z Markiem szczęśliwa. I osiągnęłaś swoje. Co rusz przytrafia nam się coś niedobrego. Mniej lub bardziej. A miesiąc temu… zmarło nasze dziecko – wydusiłam przez ściśnięte gardło, bo ciągle trudno było mi o tym mówić.

Przez ułamek sekundy w jej oczach mignęło coś na kształt współczucia, może także bólu. Szybko jednak zniknęło, a na jej twarz powrócił poprzedni, zacięty wyraz.

– Jaka klątwa? Zwariowałaś? Bardzo mi przykro – powiedziała z wyczuwalną ironią w głosie – ale to nie moja wina. Po prostu karma wraca.

Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Idąc do domu, nie mogłam powstrzymać łez. Byłam pewna, że słowa, które wtedy rzuciła, być może bezmyślnie, nie przypisując im wielkiej wagi, i o których szybko zapomniała, miały swój ciężar i to one spowodowały tyle bólu w moim życiu. W kółko myślałam o tym, co jeszcze może się wydarzyć i przyklejałam każdemu, najmniejszemu nawet pechowemu wydarzeniu łatkę „efektu klątwy”.

W końcu nauczyłam się z nią żyć i nawet obracałam w żart różne drobne przykrości, które nam się przytrafiały.

Do czasu. Pewnego dnia Marek wrócił z pracy przybity. Czułam, że sprawa jest poważna. To on był w naszym związku optymistą, to on zawsze widział szklankę do połowy pełną. Poprosił, żebym usiadła i zostawiła na chwilę pichcenie obiadu.

Spotkałam ją na cmentarzu, stała przy grobie Marka

Rak trzustki. Dwa słowa, które zmroziły mnie do szpiku kości. Rozwijał się podstępnie, bezobjawowo i teraz nie było już szans na efektywne leczenie. Nie pomogłyby operacje ani leki zza granicy, na które można by organizować zbiórki. Może modlitwa. Tak podobno powiedział lekarz, że tylko modlitwa teraz pomoże.

Wyszłam z domu. Wiedziałam, gdzie muszę iść, chowając dumę do kieszeni. Zrobię wszystko, by uratować męża.

– Znowu tu jesteś? Mam zgłosić na policji nękanie?

– Marek ma raka trzustki. Zaawansowanego. Jesteś jedyną osobą, która może go uratować. Odwołaj tamte słowa. Idź do jakiejś wróżki, szeptuchy, kogokolwiek, jeśli sama nie umiesz, tylko to zrób… Proszę cię. Błagam. Jeśli chcesz, odejdę od niego. Namówię go, żeby do ciebie wrócił, będziesz go miała z powrotem, tylko pozwól mu żyć.

– Ty na serio zwariowałaś z tej miłości. Nie mam nic wspólnego z chorobą Marka. Nie rzuciłam na was żadnej klątwy, a ty jesteś psychiczna. Powinnaś się leczyć, poważnie, podobno się da. I wcale nie chcę go z powrotem. Dokonał wyboru. Teraz to twój problem, nie mój.

– Chryste, kobieto, on umiera! Odpuść mu wreszcie. Nie przeżyje pół roku, jeśli nic nie zrobisz. Chodzi tylko o odwołanie paru słów, nie możesz tego dla niego zrobić? Co ci szkodzi? Tak go podobno kochałaś? Pokaż to! Błagam cię! Mam uklęknąć? Zrobię to!

– Wynoś się! Jeszcze raz tu przyjdziesz i wezwę policję. Ostrzegam!

Znowu zamknęła mi drzwi przed nosem, a ja usiadłam, bezradna, bezsilna, i płakałam, aż wypłakałam wszystkie łzy.

To były trzy miesiące. Nie dostaliśmy więcej, a i tak spora część tego czasu oznaczała mnóstwo bólu i błagań, by wreszcie ból się skończył. Kiedy zostałam sama, nie potrafiłam niczym zapełnić pustki, która powstała w moim życiu. Po mężu, po miłości, po szczęściu, które nam się wymykało, choć staraliśmy się je złapać.

Spotkałam ją na cmentarzu. Przy grobie mojego męża, na którym kiedyś pojawi się też moje imię.
Pewnie znowu będę miała pecha i przyjdzie mi długo na to czekać, wiodąc do tego czasu szare, nieudane życie. Stała tam, patrząc na nagrobek zza ciemnych okularów. Podeszłam i bez słowa zaczęłam wymieniać wkłady w szklanych zniczach.

– Nie mogłam odwołać tamtych słów. Nic by to nie dało, bo nie byłoby szczere – odzwała się

– Więc jednak.

– Marek doskonale wiedział, co ryzykuje. Lojalnie go uprzedziłam, gdy się przyznał, że cię kocha i chce rozwodu. Wiedział, że wasze wspólne dni nie będą sielanką. Nie wiem, czy postąpiłabym inaczej, gdybym mogła cofnąć czas. Trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji.

– Ty też tu jesteś, też je ponosisz… Twoje szczęście umarło i nic go nie wskrzesi.

Odwróciła się i odeszła alejką między nagrobkami. Wiedziałam, że klątwa nigdy mnie nie opuści. Nie będę szczęśliwa. Bo niby jak? Po tym, czego doświadczyłam, kogo straciłam? Ale ona też nie zazna już smaku beztroski. Zemsta nie dała jej satysfakcji, a poczucie winy to potężne brzemię.

Czytaj także:
„Widziałam zjawę, która rzuciła na mnie klątwę. Metalowa barierka uchroniła mnie przed upadkiem, gdy byłam w szoku”
„Mąż oznajmił mi, że wykupił sobie miejsce na cmentarzu obok byłej żony! A ja to kto? Zapchajdziura po niej?”
„Zeswatałam swojego byłego męża z byłą żoną obecnego męża. Nie wiem, co w tym złego, przynajmniej nie jest sam”

Redakcja poleca

REKLAMA