Lata dwudzieste XX wieku zapisały się w historii z powodu pandemii grypy hiszpanki. Gdy spotkaliśmy się w firmie w nowym 2020 roku i składaliśmy sobie życzenia, pamiętam, że zabawiłem się w wieszcza:
– Oby nie było tak samo jak sto lat temu, jakaś zmutowana dżuma czy coś…
– Że niby pandemia? W dzisiejszych czasach? – Pamela z działu logistyki spojrzała na mnie znad okularów. – Paweł, no coś ty… Higiena, szczepionki, wysoko rozwinięta medycyna… Nie ma szans.
Jak się okazało, wykrakałem. Pracuję w firmie transportowej, więc w nas różne obostrzenia nie uderzyły tak mocno jak w innych, ale różowo nie było. I jeszcze te wszystkie budzące grozę doniesienia o liczbie chorych i zgonów… Niby nie znajdowałem się w grupie ryzyka, ale trudno się nie przejmować, kiedy na całym świecie ludzie chorują i umierają. Do tego dochodził wszechobecny, wręcz namacalny strach, ogólna nieufność, drażliwość, ciągłe poczucie zagrożenia…
Porzuciła mnie jak psa w lesie...
A jednak pomimo tak mocno niesprzyjających okoliczności, dla mnie ten smutny, nerwowy czas pandemii już zawsze będzie kojarzył się… z miłością. Wcześniej z miłością miałem skojarzenie raczej mało przyjemne, gdyż związane z moją prawie narzeczoną Marzeną. Spotykaliśmy się od pięciu lat i to oczywiste, że rozmawialiśmy o ślubie, wspólnym życiu, nawet imiona dla dzieci obmyślaliśmy, aż tu pewnego dnia Marzena stwierdziła, że to jednak nie to, i wyjechała w siną dal szukać szczęścia z kimś innym. Nie mam pojęcia, czy znalazła i szczerze mówiąc, mam to gdzieś. Zbyt mnie zraniła, porzucając jak psa w lesie, bym potrafił myśleć o niej z nostalgiczną, gorzko-słodką sympatią.
Zostałem sam z kredytem na mieszkanie, wybieranym z myślą o rodzinie. Na szczęście zarabiałem dobrze. Poza tym wolałem brać nadgodziny i siedzieć w firmie do późna, niż wracać do pustego i za dużego mieszkania, gdzie nie miałem do kogo ust otworzyć. A w telewizorze same hiobowe wieści. I nawet nie bardzo można kogoś odwiedzić czy zaprosić do siebie, bo… ta cholerna zaraza! Najbardziej „towarzyskim” momentem dnia były zakupy. W markecie mogła przebywać ograniczona liczba klientów, za to kolejki przed wyjściem nic nie ograniczało.
Tamtego popołudnia przede mną stały dwie osoby: jakiś starszy pan i kobieta, mniej więcej moim wieku. Staliśmy, zasłonięci maseczkami, utrudniającymi dokładniejszą identyfikację, i czekaliśmy, aż ktoś opuści sklep. Wyjątkowo długo to trwało. Robiło mi się gorąco, duszno, przestępowałem z nogi na nogę. Kobieta stojąca przede mną też okazywała zniecierpliwienie. Wachlowała się dłonią i ciężko wzdychała. Na tyle ciężko, że ją słyszałem, mimo zachowania przepisowej odległości. Tylko tego brakuje, żeby mi tu zemdlała…
Chyba naprawdę powinien powstrzymać się od „krakania”, bo ledwo to pomyślałem, kobieta zachwiała się i zaczęła przewracać, nawet nie wyciągając rąk, by zamortyzować upadek. Niewiele myśląc, rzuciłem się na ratunek. Chwyciłem ją za płaszcz, ale bezwładnością omdlałego ciała pociągnęła mnie za sobą. W powietrzu jakimś cudem udało mi się przekręcić, tak że upadłem na plecy, a kobieta na mnie. Zabolało, ale ulga była większa od bólu. Raczej nic sobie nie złamałem, a gdyby ona grzmotnęła głową czy twarzą o chodnik, byłaby masakra. Zastanawiałem się właśnie, co dalej, gdy zobaczyłem, że nieznajoma otwiera oczy. Jak zielone stawy okolone czarną rzęsą tataraku, pomyślałem, zupełnie jak nie ja, bo poeta ze mnie żaden, wierszy też nie czytam, a tu takie metafory czy inne porównania.
Przełknąłem ślinę.
– Proszę pani… Wszystko w porządku?
– Co… ?
– Zemdlała pani – zdałem sobie sprawę, że wciąż ją mocno obejmuję. Za mocno. Za blisko była. – Przepraszam – powiedziałem i rozluźniłem uchwyt.
– Ojej… – szepnęła, bezradnie i uroczo, i jeszcze chwilę na mnie leżała. Ja zaś starałem się nie myśleć o tym, że jej ciało pod płaszczem jest… Nie, chłopie, nie myśl o tym, bo wstydu sobie narobisz!
Ludzie zwalniali albo wręcz przystawali i gapili się na nas.
– Wezwać pogotowie? – zapytałem.
– Nie trzeba. Ja… – zsunęła się ze mnie, na tyle niezgrabnie, że potraktowała mnie kolanem we wrażliwą strefę.
– Oj! – stęknąłem.
– Przepraszam. Uszkodziłam pana?
– Przeżyję…
Usiedliśmy i uśmiechnęliśmy się do siebie
Maseczki się nam zsunęły, więc widziałem, że jest blada, ale ładna. I miała wielkie, zielone oczy. Podkrążone, ale naprawdę piękne, otoczone długimi, gęstymi rzęsami. W życiu takich nie wiedziałem.
– Niech mi pan da jeszcze momencik.
Siedzieliśmy z dziesięć minut, nie odzywając się, ale też, o dziwo, nie czując skrępowania. Ani sobą, ani gapiącymi się na nas ludźmi. Potem pomogłem jej wstać.
– Dziękuję. Gdyby nie pan mogłabym skończyć ze złamanym nosem i wybitymi siekaczami. Kto by pomyślał, że są jeszcze na świecie dżentelmeni ratujący damy w opresji, na dokładkę w taki niefajny czas.
Uśmiechnąłem się, nie wiedząc, jak inaczej zareagować. Ona stała i patrzyła, jakby na coś czekała, a ja skinąłem głową i po prostu odszedłem. Bez zakupów, bez namiarów na dziewczynę. Kretyn.
Nazajutrz w pracy nie mogłem się skupić. Wciąż myślałem o zgrabnym ciele pod grubym płaszczem i zielonych oczach, w oprawie zmęczenia, ale mimo tego przepięknych. Czemu nie zaproponowałem kawy, pomocy w zakupach, tego, że ją odprowadzę do domu, na wypadek, gdyby znowu zrobiło jej się słabo? Tylko stałem jak ten kołek w płocie…
Z drugiej strony „pocieszyłem się”, że pewnie jest mężatką albo ma narzeczonego. Zająłem się robotą, by nie myśleć za dużo i nie żałować za bardzo.
– Hej! – obok mojego biurka wyrósł Jacek. – Masz gościa. Nie gap się tak, tylko pędź na dół. Czeka przy recepcji. Poza tym wypadałoby odbierać telefony. Nie słyszałeś, że dzwonił?
– Nie – burknąłem.
Z głową nabitą danymi, które przed chwilą analizowałem, zjechałem windą na parter. Skierowałem się do recepcji i… stanąłem jak wryty.
– Dzień dobry, panie Pawle – przywitała mnie zielonooka piękność i uśmiechnęła się, co wiedziałem mimo zasłaniającej ją maseczki w kwiatki.
– Dzień dobry, pani… – urwałem, bo nie znałem jej imienia.
Więc skąd ona znała moje?
– Agnieszka. Przyszłam, żeby jeszcze raz panu podziękować i zwrócić to – podała mi mój portfel. – Musiał panu wypaść…
Najwyraźniej. Ależ byłem rozkojarzony, skoro do teraz tego nie zauważyłem.
– Bardzo dziękuję.
Wziąłem portfel, a potem staliśmy i patrzyliśmy na siebie. Ona chyba na coś czekała, tak jak wczoraj. Gdy zrobiła ruch, jakby chciała się odwrócić i odejść, zdecydowałem się w ułamku sekundy.
– Należy się dziesięć procent znaleźnego. Może pozwoli się pani w ramach tego zaprosić na obiad?
– Hm… Myślałam, że jest pan raczej z tych nieśmiałych i mało wprawnych w podrywaniu, a z pana szybki Bill. Wczoraj poznaną kobietę zaprasza pan do siebie do domu na obiad… No, no… Będzie pan sam gotował?
– Nie rozumiem… – zmieszałem się, cofnąłem o krok. – Nie chciałem pani urazić. Ja tylko…
Wybuchnęła śmiechem.
– Pan tylko zapomniał, że mamy pandemię. Wszystko pozamykane.
Poczułem się jak kretyn do kwadratu. Najchętniej zapadłbym się pod ziemię. Agnieszka patrzyła na mnie, a jej uśmiech promieniał spoza maseczki, tyle że już sam nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle.
– Przepraszam i jeszcze raz dzięki za portfel. Chyba lepiej, jak już pójdę, zanim strzelę kolejną gafę.
– A moje dziesięć procent?
– Pandemia przecież…
– Więc proszę zamówić coś na wynos. Albo samemu ugotować. Przecież nie mówiłam, że szybkie tempo mi przeszkadza. Przyjdę dziś o siódmej. Adres znam. Zajrzałam do portfela, bo musiałam jakoś pana namierzyć. Jakby co, proszę dzwonić.
Odeszła, a ja stałem w holu, trzymając jej wizytówkę
Tak to się zaczęło. Nasz pierwszy wspólny posiłek zjedliśmy u mnie. Zamówiłem sushi, pizzę i jakieś sałatki. Coś powinno jej przypasować. Byłem zbyt podekscytowany, by samemu gotować. Następną obiadokolację zjedliśmy u niej. Nawet nie pamiętam, co to było, tak się denerwowałem, pamiętam tylko, że było smaczne, a my siedzieliśmy potem blisko siebie i oglądaliśmy film. Może to nierozsądne zakochiwać się w czas pandemii, ryzykując, że się nawzajem pozarażamy, ale jak świat światem żadne zakazy ani racjonalne argumenty nie powstrzymały pączkującej miłość… W tym okropnym czasie, po długich miesiącach przygnębienia i izolacji, tej dobrowolnej i tej przymusowej, poczułem, jak pada na mnie światło słońca i robi mi się cieplej na duszy.
Czytaj także:
„W święta urabiałam się po łokcie i nikt mnie nie doceniał. Teściowa pastwiła się nade mną nawet przy wigilijnym stole”
„Mąż pracuje za granicą, a ja siedzę z dziećmi w Polsce. Bardzo za nim tęsknię, ale on nie ma zamiaru wracać”
„Mój mąż żył na dwa domy. W Polsce miał mnie, a w Czechach drugą żonę, dzieci i wnuki. Twierdził, że kocha mnie i ją”