„Była piękna i wciąż mnie kusiła. Nie wytrzymałem. Odbiłem żonę najlepszemu przyjacielowi”

mężczyzna, który uwodzi żonę kolegi fot. Adobe Stock, konradbak
„Marzena nie jest złą osobą, nie jest nawet nieuczciwa. Po prostu szybko się zakochuje, a potem równie szybko nudzi. Jest jak dziecko, które ślepo podąża za nową zabawką, rzucając w kąt tę, bez której do niedawna nie potrafiło zasypiać. Powinienem był to przewidzieć”.
/ 22.03.2022 07:12
mężczyzna, który uwodzi żonę kolegi fot. Adobe Stock, konradbak

Stałem na moście i patrzyłem w brunatny nurt. Spiętrzona ostatnimi deszczami woda przetaczała się dwadzieścia metrów niżej. Jestem inżynierem, więc szybko policzyłem, że skacząc z tej wysokości, wpadłbym do rzeki z prędkością około stu kilometrów na godzinę. Jeśli nie ogłuszyłoby mnie samo uderzenie w jej powierzchnię, to zapewne wessałby bystry nurt. Brutalny żywioł, który pędzi przed siebie, nie zwracając uwagi na to, co po drodze niszczy. Zupełnie jak Marzena…

– Bądź mężczyzną i przyjmij to z godnością – powiedziała mi wczorajszego wieczora, kiedy ze łzami w oczach błagałem, by nie odchodziła. – Zrozum, nie kocham cię i nigdy nie kochałam. To co nas łączyło, to była tylko chwilowa fascynacja, iluzja, błąd.

Błąd. Jedno słowo, cztery zgłoski. Tak podsumowała trzy lata naszego życia. I to, czego się dla niej wyrzekłem. Kiedy poznałem Marzenę, była mężatką. To pół biedy, nie ja jeden odbiłem kobietę innemu mężczyźnie. Problem w tym, że facetem, któremu doprawiłem rogi, był mój najlepszy przyjaciel.

Z Adamem znaliśmy się od podstawówki. Razem siedzieliśmy w ławce na matematyce, graliśmy w jednej podwórkowej drużynie. To on podbił po lekcjach oko chłopakowi z 6 A, który rozkwasił mi nos w czasie długiej przerwy. Pierwszy w życiu łyk wina – z Adamem. Pierwsza wyprawa pod namiot do Rucianego-Nidy – też z nim. Byliśmy kumplami na zabójI chociaż ja poszedłem do liceum, a on do technikum, i tak zaraz spotkaliśmy się na pierwszym roku polibudy.

Tak wyszło, że żaden z nas nie palił się do ożenku. Najpierw garściami korzystaliśmy z uroków studenckiego życia, a później po prostu z uroków życia. Niezłe z nas były partie. Ja odziedziczyłem dwa pokoje w bloku po babci, on wziął kawalerkę w kredycie. Obaj mieliśmy etaty, nie najgorsze pensje i widoki na awans. Trzymaliśmy się jednak kawalerskiego stanu.

Co piątek – zabawa w klubie do białego rana. W czasie letniego urlopu – nurkowanie w Egipcie, zimą – narty w Austrii. Fajne życie. Na luzie. Dlatego miałem do niego żal, kiedy pewnego dnia zadzwonił i powiedział:

– Sorry, ale w ten weekend jedź sobie na żagle sam. Mam inne plany.

– Cholera, szkoda, bo zapowiadają na Śniardwach fajny wietrzyk – odparłem. – No ale skoro wypadła ci robota, to może ruszymy w przyszły weekend?

– Stary, nie mam żadnej roboty – oświadczył. – Ja się zakochałem.

– Kto to widział, żeby dla jakiejś laski tak traktować kumpla? – oburzyłem się wtedy, i to szczerze.

Nie potrafiłem się jej oprzeć

Zrozumiałem go jednak, kiedy przedstawił mnie Marzenie. Rany! Co za kobieta! Słodka jak króliczek „Playboya”Ktoś złośliwy może powiedziałby, że z tymi tlenionymi włosami, przedłużonymi rzęsami i podejrzanie sterczącymi cyckami, jest pretensjonalna. A jednak, co tu kryć, na ulicy faceci wpadali na śmietniki i latarnie – tak się za tym długonogim, rozkołysanym w biodrach i wydekoltowanym stworzeniem oglądali.

Musiałem więc pogodzić się z faktem, że serdeczny druh zniknął z horyzontu. Nie dziwiłem się nawet, że trochę dla Marzeny sfiksował. Ślub wziął z nią już po miesiącu znajomości, po dwóch wyżebrał w banku kolejny kredyt i kupił jej auto. Zakochał się jak uczniak!

Przez dobry rok nie mieliśmy więc ze sobą większego kontaktu. I nie chodzi nawet o to, że oni spędzali wakacje, leżąc na plaży na Majorce, a ja wolałem latać na kite surfingu w Egipcie. Szczerze mówiąc, sam stroniłem od widywania się z nimi. Bo w Marzenie, w jej oczach, uśmiechu i całej tej cholernej „mowie ciała” było coś prowokacyjnego. Ze względu na Adama trzymałem się od nich z daleka.

Zaskoczył mnie więc telefon od niego – prawie równo trzy lata temu – i jego nietypowa prośba:

– Stary, wyjeżdżam na miesiąc do Sewastopola. Firma, w której pracuję, otwiera na Ukrainie filię. No i, cholera, szef wyznaczył mnie na tymczasowego dyrektora tego oddziału.

– Super, gratuluję – odparłem, nie rozumiejąc, dlaczego Adam mówi o tym strapionym tonem.

Przecież takiego zadania nie powierza się komuś, kto nie jest godnym zaufania i sprawdzonym pracownikiem!

– I właśnie dlatego mam do ciebie prośbę – mówił. – Chodzi o Marzenę. Ona nie może ze mną jechać. Czy mógłbyś więc… zaopiekować się nią?

– Zaopiekować? – nie zrozumiałem.

– A co? Jest chora? Miała wypadek?

– Nie, nie. Wszystko z nią OK. Ale ona nie lubi być sama. Szybko się nudzi. Chciałbym, żeby ktoś zaufany służył jej od czasu do czasu towarzystwem.

Przyznaję, że w pierwszej chwili odmówiłem. Bo cóż to u licha za dziwna prośba?! Jak miałem opiekować się dorosłą, a do tego piekielnie atrakcyjną kobietą? Układać z nią pasjanse? Adam jednak nalegał. Dla świętego spokoju, postanawiając w duchu, że i tak do niej nie zadzwonię, zgodziłem się.

– Hej! To gdzie się dziś bawimy, kocurze? – usłyszałem w komórce jej głos nazajutrz po wyjeździe Adama.

– Eee, ja… mam już plany na wieczór – próbowałem się wywinąć.

W odpowiedzi zaśmiała się perliście.

– Misiu, ale ja jestem już wyszykowana i chętna do zabawy. Chcę tańczyć!

Jadąc na spotkanie z żoną przyjaciela, poprzysiągłem sobie, że wpadnę z nią do klubu, zakręcę dwa razy na parkiecie i wsadzę do taksówki, podając kierowcy adres jej (i Adama) domciu. To, że postanowienia będzie trudno dotrzymać, dotarło do mnie, ledwie ją zobaczyłem. Była odstrzelona jak rakieta na Księżyc! Opięta na pupie miniówa, najdłuższe nogi, jakie w życiu widziałem, dekolt głęboki, że można w nim było utonąć. Chyba tylko święty Szymon Słupnik miałby dość charakteru, żeby taką laskę o dziesiątej wieczór odstawić do domu!

Początkowo trzymałem się jednak dzielnie. I, cholera, sam nie wiem, jak to się stało, że następnego dnia obudziłem się razem z nią w łóżku.

– Byłeś cudowny – szepnęła, gdy tylko otworzyłem oczy. – Kocham cię.

Oczywiście miałem wyrzuty sumienia. Kurczę, przecież najgorsza łajza nie robi czegoś takiego przyjacielowi! Pożegnałem więc Marzenę, a potem – po kilku godzinach walenia głową w ścianę i zadawaniu sobie pytań w rodzaju: „Co zrobić z tym fantem?” – sięgnąłem po telefon, żeby wyznać wszystko Adamowi. I wtedy, zupełnie jakby czytała w moich myślach, zadzwoniła jego małżonka:

– Przyjeżdżaj natychmiast. Pali się!

Ja durny, poleciałem do niej w te pędy. Otworzyła w samej bieliźnie, z kieliszkiem wina w ręce.

– Co się pali? – wysapałem.

– Ja płonę, skarbie – odparła, wciągając mnie do środka.

Zadzwonił, jak gdyby nigdy nic

Kiedy Adam wrócił z Sewastopola, Marzena mieszkała już ze mną. Myślałem, że kumpel wpadnie do mnie jak burza, po pysku mi da, że cały dom rozniesie. Ale on nawet nie zadzwonił. Nie powiedział słowa wyrzutu. I tylko wspólni znajomi opowiadali, że przeszedł załamanie nerwowe, zaczął pić, i że wywalili go z roboty. „Serce nie sługa – usprawiedliwiałem się w myślach. – A poza tym, co się stało, to się już nie odstanie”.

Ależ byłem głupi! Zdradziłem najlepszego przyjaciela dla kobiety emocjonalnie niedojrzałej… Nie, Marzena nie jest złą osobą, nawet nie jest nieuczciwa. Po prostu szybko się zakochuje, a potem równie szybko nudzi. Jest jak dziecko, które ślepo podąża za nową zabawką, rzucając w kąt tę, bez której do niedawna nie potrafiło zasypiać. I tak dziwne, że nasz związek przetrwał tyle lat.

Pod koniec, oczywiście, czułem, że to już niedługo. Od wielu miesięcy Marzena była dla mnie oschła, zimna. Zamiast sobie odpuścić, walczyłem o nią – podobnie walczy narkoman, który wie, że nie czeka go nic dobrego, ale nie potrafi odstawić używki. Aż wreszcie nadszedł wczorajszy dzień...

Przez całą noc na nią czekałem, ośmieszałem się, wydzwaniając po wspólnych znajomych i o nią wypytując. Dopiero dziś, w pierwszych promieniach wstającego słońca, pojąłem, że to naprawdę koniec. Ona nie wróci. Jak automat wyszedłem więc z domu, przemierzyłem Aleje Jerozolimskie, minąłem Rondo de Gaulle’a i Muzeum Narodowe, zatrzymując się dopiero na środku Mostu Poniatowskiego…

Znowu spojrzałem w dół. Jeden skok i ten przeklęty ból serca ustanie. I wtedy zadzwonił telefon.

– Witaj, stary. Jak się masz? Nie robisz aby żadnych głupstw?

To był jego głos. Niesłyszany od trzech lat, ale wciąż ten sam, głęboki, przyjazny.

– Adam? Rany… Tak bardzo cię przepraszam, ja nie… – zacząłem dukać.

Przyjaciel wszedł mi w słowo:

– Nie pora na to. Wiem o wszystkim.

– Naprawdę? Kto ci powiedział?

– Obdzwoniłeś w nocy pół miasta!

– A tak…

– Powiedz lepiej, gdzie jesteś.

– No cóż. Stoję na moście.

– Jesienią naszła cię chętka na kąpiel? – zażartował, ale jego głos był poważny.

– Na krótką kąpiel.

– Odłóż ją na później, bracie. Jestem pod drzwiami twojego mieszkania z bardzo dobrą herbatą. Chyba nie każesz mi czekać?

– Z herbatą? – zdziwiłem się, machinalnie odsuwając się nieco od barierki.

– Flaszki nie przyniosłem. Od roku nie dotykam alkoholu. Nie piję, znowu mam pracę, jestem szczęśliwie żonaty. Ale żony, wybacz, na razie ci nie przedstawię – zakończył zdecydowanie weselszym tonem.

A ja? Cóż. Najpierw się roześmiałem, potem zacząłem ryczeć w słuchawkę jak bóbr. Aż w końcu się rozłączyłem i pobiegłem do tramwaju. Przecież nie można pozwolić, żeby przyjaciel pół dnia wystawał pod moimi drzwiami!

Czytaj także:
„Nigdy nie brałam zwolnienia, do urlopu mnie zmuszano. Żyłam jak robot, bo panicznie bałam się złości przełożonych”
„Ja urabiałem sobie ręce po łokcie, narzeczona - nowych kochasiów. Przyprawiała mi rogi z pierwszym lepszym”
„Matka ma klapki na oczach, traktuje mojego brata jak bóstwo. Okradał ją, przepijał kasę, a i tak był lepszy ode mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA