Mój tata pił. Uciekał w alkohol od obowiązków ojca. Więc one spadły na nas – na mamę, na mnie i mojego młodszego brata Jasia. Gdy ojciec sobie popił, wszczynał awantury o byle co. Obwiniał nas o wszystkie swoje życiowe niepowodzenia, krzyczał albo płakał. Mama nie robiła nic, żeby to zmienić. Wydawała się pogodzona z sytuacją i całkowicie bezwolna. Nie rozumiałam jej. Przecież ojciec ją bił i poniżał, w domu panowała bieda, a nasze życie było pełne strachu i krzywdy. Kiedy ją rozjuszony szarpał, patrzyłam na to jak na jakiś straszny film, którego nie chciałam oglądać. Uciekałam wtedy do swojego pokoju. Chowałam się w kąciku, w którym nie było mnie widać.
I siedziałam cichutko jak mysz, aż kolejna burza się przewali i ucichnie. Później – już w dorosłym życiu – też uciekałam. Wycofywałam się zawsze, gdy stawałam wobec trudnej, zagrażającej mi sytuacji. To było instynktowne, odruchowe. Nie panowałam nad tym. Uciekłam też od złej rzeczywistości w bezpieczny świat książek, muzyki i fantazji. Tam wszystko było uporządkowane i przyjazne. Gdy wracałam do domu ze szkoły, siadałam do stołu, a potem do lekcji i starałam się wiele nie mówić, by nie zdenerwować czymś ojca, albo nie zasmucić mamy.
Ona przecież ciężko pracowała, żeby utrzymać naszą rodzinę, a gdy wracała z pracy to najczęściej spała, albo nadrabiała jakieś domowe zaległości. Na mnie spadł obowiązek opiekowania się Jasiem. Miałam 9 lat, gdy on się urodził, ale szybko musiałam stać się dorosła – najbardziej dorosła w naszej rodzinie. Stałam się jedyną podporą mamy.
Nie było mi łatwo ją wspierać, bo była wiecznie znerwicowana. Miała pretensje o wszystko i do wszystkich. Kłóciła się z ojcem, a morze złości z ich awantur wylewało się na mnie i Jasia. Bardzo się bałam, gdy słyszałam potoki pełnych nienawiści słów, które z siebie wyrzucali – bolały mnie i przerażały. Nie rozumiałam, dlaczego robili krzywdę sobie i nam – dlaczego stworzyli taki straszny dom, w którym nie było ciepła, czytania bajek ani spacerów, nie było rozmów o życiu. Był tylko strach i wieczne pretensje. Naszym zadaniem było nie sprawiać kłopotów i nie zawracać głowy – byliśmy jak te kwiatki stojące na oknie, które się hoduje, bo fajnie je mieć, ale które są tylko elementem wystroju wnętrza i niczym więcej.
Mama ciągle powtarzała, że gdyby nie ja i Jaś to jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej, że dla nas musi się tak poświęcać... Mówiła to przy każdej nadarzającej się okazji. Więc w końcu uwierzyłam, że jestem "nie w porządku", że przeze mnie cierpi – dlaczego miałabym nie wierzyć mamie?
Wokół mnie byli koledzy, nauczyciele, sąsiedzi. Ale dla nich przecież też nie byłam kimś ważnym. Od kogo więc miałam się nauczyć, że jednak jestem coś warta?
Mama była emocjonalnie rozhuśtana. Raz była blisko, a za chwilę daleko. Gdy miała chandrę zwierzała mi się, ładowała mnie swoimi problemami i tajemnicami, aby zaraz potem odepchnąć. Jej relacje z ojcem też były rozchwiane, raz się kochali, a raz nienawidzili. Jednego dnia pakowali swoje walizki, a następnego całując się i obejmując wychodzili razem z domu. Mama przysięgała, że nie odezwie się do ojca więcej ani słowem, gdy on wypije, ale nie była konsekwentna. Leciała na każdy jego telefon, gdy tylko zadzwonił.
Przekonałam się wtedy na własnej skórze, że bliski człowiek jest nieprzewidywalny i rani. Otwartość, zaufanie i bliskość – to były dla moich rodziców instrumenty do zaspokojenia ich potrzeb. I my, dzieci, też czuliśmy się tylko instrumentami.
– Urodziłaś mnie jedynie po to, żeby nie być sama na starość – wykrzyczałam jej kiedyś podczas jednej z kłótni. Nie odpowiedziała.
Przestałam ufać ludziom. Wszystkich zaczęłam podejrzewać o to, że chcą mnie wykorzystać. Przysięgłam sobie, że nigdy nie wyjdę za mąż, nie skażę na gary i harówkę od rana do wieczora, żeby tylko zadowolić męża. I nigdy nie będę mieć dzieci, żeby one nie przeżywały tego, co ja przeżyłam.
Całkiem zamknęłam się w sobie. Przestałam okazywać ludziom, co czuję. Zbyt wiele razy oberwałam tylko za to, że płakałam. Bałam się. Tak bardzo potrzebowałam wtedy kogoś, kto pomógłby mi przetrwać to wszystko.
Ale byłam sama ze swoim strachem. "Samotność to taka straszna trwoga..." – gdy słyszałam, jak śpiewał to Ryszard Riedel, drętwiałam. To było o mnie. On o tym krzyczał, a ja nie potrafiłam nawet szepnąć.
Po skończeniu liceum szybko znalazłam pracę. Chciałam jak najszybciej być samodzielna, zarabiać i o wszystkim decydować sama. Znalazłam zatrudnienie w hurtowni odzieżowej. Robota była tam przyjemna, choć dość odpowiedzialna. Zależało mi na niej.
Moim kierownikiem był Andrzej. Przystojny wesoły blondyn o piwnych oczach. Był starszy ode mnie o kilka lat, ale ja tej różnicy nie czułam. Wiedziałam, że mu się podobam. Przychodził do mnie pod byle pretekstem.
– Pięknie wyglądasz Krysiu, ładna sukienka... – rzucał na przywitanie.
Lubiłam te komplementy i jego towarzystwo. Był przyjazny, ciepły i opiekuńczy. Dobrze mi się z nim rozmawiało. Czułam miły przypływ adrenaliny, gdy przychodził. W jego towarzystwie byłam zawsze odprężona. Ale cały czas trzymałam dystans. Przecież był moim szefem. Wiedziałam, że nie wolno mi przekroczyć pewnych granic. Byłam przekonana, że jeśli bym przestała się kontrolować, mogłabym stracić pracę, albo zostać wyśmiana. Bałam się, że on ma jakieś złe intencje. Bo czy taki porządny chłopak jak on mógłby poważnie interesować się kimś takim jak ja?
Odtrąciłam go w chwili, gdy upewniłam się, że mu na mnie bardzo zależy. Gdy mi wprost powiedział, że chciałby ze mną być. To było odruchowe i spontaniczne. Do dziś do końca nie rozumiem tej mojej decyzji. Przecież na kogoś takiego czekałam... Ale przestraszyłam się, że gdy powiem tak, on odkryje, że jestem nikim i przeze mnie będzie cierpiał, jak moja mama przez ojca, który nie spełnił jej oczekiwań.
W tym samym czasie poznałam Krzysztofa i natychmiast uwierzyłam, że to właśnie on mnie zrozumie, zaakceptuje i pokocha. Chyba chciałam w to wierzyć. Był przedstawicielem handlowym współpracującej z nami firmy. Przywoził towar do hurtowni. Pochodził z podobnej jak ja alkoholowej rodziny i mówił o tym otwarcie. Wydawało mi się, że skoro ma podobne doświadczenia, pojmie mnie lepiej niż ktokolwiek, bo odbiera na podobnych falach. Bardzo szybko zatraciłam się w tej miłości. Odeszłam z pracy i zostałam żoną Krzyśka, a dwa lata później szczęśliwą matką naszej córeczki Ani, mimo że kiedyś zastrzegałam się solennie i przysięgałam, że nigdy nie założę własnej rodziny. Złamałam postanowienie. Wydawało mi się, że z nim będzie inaczej. Wybrałam jednak niewłaściwie.
Krzysztof pił, szybko przestał pracować, a w końcu po 8 latach związku zdradził mnie i odszedł z kobietą kilkanaście lat od niego starszą, ale za to finansowo niezależną. Przez te wszystkie lata usprawiedliwiałam go, liczyłam, że się zmieni, czekałam na to. Nie chciałam widzieć w Krzysztofie kopii mego ojca. Grałam ofiarę i trwałam w tym beznadziejnym związku tyle lat. Jak gdybym chciała, za wszelką cenę powielić małżeństwo matki. Byłam załamana, gdy mnie opuścił. Czułam się przegrana rozbita, ale odczuwałam też ulgę. Jak aktor, który wraca do domu po udanym spektaklu.
– Każdy koniec jest początkiem czegoś nowego i szansą na zmianę – pocieszał mnie Jaś, który bohatersko towarzyszył mi w tym trudnym okresie. Wpadał do mnie prawie codziennie, mimo, że miał już własną rodzinę i swoje sprawy. Nie wiem, jak bym przetrwała to wszystko bez jego wsparcia. I bez Ani, która dawała mi siłę jak potężny generator.
Gdy przychodziły weekendy, chodziłyśmy razem do parku. Ona szalała tam na huśtawkach, a ja oddawałam się lekturze na stojącej nieopodal ławeczce. Wciąż uwielbiałam czytać – odlatywać w świat książkowych bohaterów. Tak też było tej majowej niedzieli.
– Ciekawa książka? – wyrwał mnie nagle z zaczytania znajomy głos. Przede mną stał Andrzej. Mój książę, od którego uciekłam o północy, żeby czar nie prysł. Był taki sam jak przed 8 laty. Nic się nie zmienił. Przystojny wysoki blondyn o brązowych wesołych oczach.
Zmieszałam się jak pensjonarka. Odpowiedziałam coś zdawkowo, a on przysiadł na brzegu mojej ławki...
To popołudnie spędziliśmy w pobliskiej kawiarence. My przy kawie, a Ania przy ogromnej porcji lodów truskawkowych i Pepsi Coli. Wciąż był kawalerem. Nie chciał mówić o sobie, za to ja rozgadałam się na dobre. Otworzyłam się przed nim, opowiedziałam mu całą swoją historię, jak się opowiada przyjaciółce, albo nieznajomemu współpasażerowi w przedziale pociągu podczas długiej podróży. Przegadaliśmy całe popołudnie. I ani się spostrzegłam, gdy zrobiło się późno i trzeba było się pożegnać.
– Muszę już iść – powiedziałam wstając nagle.
– Ale przecież jeszcze nie dokończyliśmy naszej rozmowy – zaprotestował.
– Może innym razem – odparłam.
– To może jutro?
– Dobrze, niech będzie jutro. Przyjdziemy tu znowu... na lody.
– I dużą colę – usłyszałam za sobą głos Ani. I wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Jesteśmy razem już od roku. Ale mimo, że zamieszkaliśmy pod jednym dachem długo jeszcze broniłam się przed decyzją o ślubie. Widziałam jednak radość w oczach Ani i czułam się kochana i rozumiana. Więc w końcu ustąpiłam.
W zeszłym tygodniu pobraliśmy się i jesteśmy razem. Kocham go. Ta miłość zaskoczyła mnie, przyszła do mnie niespodziewanie, w momencie, gdy zaczynałam już wątpić, że istnieje. Wsparła mnie i umocniła. Gdy Andrzej poprosił mnie o rękę, po raz pierwszy w życiu poczułam, że jestem coś warta, że jestem dla kogoś ważna i kochana, a on mnie naprawdę rozumie i nie są to tylko moje pobożne życzenia. Przekonałam się o tym podczas długich wieczornych rozmów, które prowadziliśmy, gdy Ania już spała. To co mówił było mądre.
Przekonywał mnie, że nie mogę ciągle żyć oglądając się na innych – patrząc na życie ich oczami. Że liczę się też JA. Bo jestem KIMŚ i muszę przestać uważać jak oni, że jestem nikim.
– Możesz góry przenosić, jeśli tylko zechcesz. Wystarczy w to uwierzyć – mówił trzymając mnie za rękę. – To niewiara w siebie sprawiała, że przez całe swoje życie w obliczu problemów, realnych czy wyimaginowanych, reagowałaś jak nastolatka. Gdy się pojawiały, uciekałaś lub stawałaś się agresywna. Gdy coś nie wychodziło, winą obarczałaś wszystkich wokół, a nie siebie... Tak się zachowują dzieci...
Krysiu. Nigdy nie byłaś sobą, bo siebie nie lubisz. Oceniasz się, porównując z innymi. Ale ty jesteś odrębną osobą. Uwierz w to, że jesteś kimś wyjątkowym i niepowtarzalnym, a potem zacznij żyć dla siebie, bo inaczej nigdy nie wydoroślejesz.
– Ludzie, którzy siebie nie lubią, Krysiu, muszą wiecznie poprawiać sobie samopoczucie – tłumaczył jak dziecku. – I robią to różnie – wykorzystując innych, albo poświęcając się dla nich, albo przez seks, alkohol czy narkotykami, albo przez osiąganie sukcesów lub posiadanie pieniędzy... To są ich atrapy szczęścia. Nie musisz żyć jak twoi rodzice. Możesz po swojemu. Tylko musisz uwierzyć, że jesteś kimś szczególnym i zasługujesz na szczęście... Ja to wiem na pewno – dodał po chwili, patrząc mi głęboko w oczy.
Po tej rozmowie napisałam list do rodziców, którego nigdy nie wysłałam... "Mam 36 lat i nie chcę już żyć waszym życiem, mamo i tato. Przestałam być dzieckiem. Od dziś będę żyła inaczej niż wy i będę szczęśliwa".
Więcej prawdziwych historii:
„Chciał mnie zeswatać ze swoim bratem tylko po to, bym była bliżej. Gnojek od początku planował zdradzić żonę!”
„Od 4 lat mam romans, ale od męża odejdę dopiero, gdy nasze dzieci skończą liceum”
„Moja córka ma ADHD. Wszyscy mówią, że jest po prostu rozpuszczona, a ona naprawdę wymaga specjalnej uwagi”
„Na mieście mówią, że moja 15-letnia córka prowadza się ze starym dziadem. Muszę zareagować, zanim stanie się tragedia”