„Zaszyłem się w górskiej samotni. Myślałem, że spełniam swoje marzenie, a już po 2 dniach marzyłem o powrocie do cywilizacji”

mężczyzna, który chce odpocząć od miasta fot. iStock by Getty Images, ysbrandcosijn
„Przenieść wiadro wody dwieście metrów pod górę to spory wysiłek, ale w porównaniu z rozpalaniem drew był on niczym. Petka, klęcząc przy drzwiczkach pieca wznosił modły, przeklinał, błagał, dmuchał, chuchał, pocierał drewno o spodnie, suszył własnym ciałem. Wszystko na nic. Każdy zalążek ognia gasł, dając jedynie cienką smużkę dymu”.
/ 23.05.2023 16:30
mężczyzna, który chce odpocząć od miasta fot. iStock by Getty Images, ysbrandcosijn

Miałem serdecznie dość tego dnia. Do południa trwała konferencja podsumowująca kolejny etap projektu wdrożenia nowej maszyny na linii produkcyjnej. Nieudanego wdrożenia – prezentacja wyników zakończyła się połajanką ze strony dyrektora. Potem awaria lakierni, wzmocniona informacją o braku dostawy kluczowego komponentu. A teraz jeszcze kawa wylała mi się na koszulę. Nawet nie miałem kogo za to zrugać – sam chwyciłem kubek w tak niefortunny sposób. Kląłem jak szewc, strzepując z koszuli resztki kawy.

Usiadłem za biurkiem, zakrywając rękami oczy. Głęboki oddech i relaks – nie można się poddać złośliwym atakom rzeczy martwych oraz idiotów na wysokich stołkach, czyhających na każdy twój błąd. Starałem się uspokoić przywoływaniem pięknych wspomnień i tłumaczyłem sobie, że na dzisiejszym okropnym dniu świat się nie kończy i grunt to mieć zdrowe podejście do życia, a wszystko się ułoży jak trzeba. Powoli osiągałem swój cel.

Twarz dyrektora rzucającego uwagi o niedorajdach przekształcała się w mojej wyobraźni w pysk warczącego buldoga, który po chwili znajdzie kość i dysząc po psiemu, zajmie się swoimi buldogowatymi sprawami.

Ten pomysł narodził się w czasie studiów

– Salmiak, salmiak, salmiak – mruczałem pod nosem moje prywatne zaklęcie. Nie wiadomo dlaczego, ale ta potoczna nazwa chlorku amonu, służącego w wielu gałęziach przemysłu jako użyteczny komponent, uspokajała mnie. To była moja mantra.

Gorycz powoli odpływała, przeganiana monotonnym chemicznym zaklęciem. Do tego pod powiekami pojawił się znajomy obraz. Szumiące świerki, drewniana chata z małym okienkiem i ławeczką przed wejściem, sarna skubiąca trawę na skraju polany i szum wiatru w koronach drzew…

To było moje niespełnione marzenie – samotnia w górach, wspólnota wolnych ludzi żyjących w symbiozie z samymi sobą i naturą. Marzenie powstało podczas jednego z moich studenckich górskich rajdów, kiedy byliśmy już znudzeni codzienną konsumpcją alkoholu połączoną z ciągłymi próbami wytłumaczenia naszym koleżankom, że wolna miłość na łonie natury to naprawdę niezapomniane przeżycie, choćby i partner nie był wymarzonym księciem z bajki. Tak, zostać tam na całe życie, wsłuchiwać się w głos swojego serca i świst wiatru na załomach skalnych…

Na imprezach w akademiku długo dyskutowaliśmy z Petką i Wilkiem, równie zauroczonymi tą ideą. Tam też padła wzajemna obietnica, że kiedyś wyjedziemy razem, by zakosztować życia górskiego pustelnika. Tymczasem lata mijały, kontakty z czasów studenckich słabły, ostatnio wymienialiśmy się już jedynie mailami z obrazkami renifera ciągnącego sanie z czerwonym grubasem w grudniu albo z jajeczkiem i zajączkiem wiosną.

Po chwili takiego relaksu byłem znów zdolny do życia, ale postanowiłem do końca dnia nie robić nic produktywnego, by się nie przemęczać.

W pewnej chwili zauważyłem na prywatnym koncie nową wiadomość. Od Petki. W temacie widoczny był jedynie znak zapytania, a kiedy go otworzyłem, ujrzałem zdjęcie drewnianej chatki przykrytej koślawym gontowym dachem, malutkimi oknami i ławeczką przed drzwiami. Pod spodem widniał podpis: „Jadę tam za dwa tygodnie. Jedziecie ze mną?”. Mail był adresowany do mnie i Wilka. Petka dopisał jeszcze nazwę miejscowości w Beskidach, dokładną datę i godzinę spotkania.

Serce zabiło mi żywiej. A więc nie zapomniał! Mam nadzieję, że Wilku też jeszcze nie stetryczał na amen. Wyłączyłem komputer i wybiegłem z zakładu, ignorując zdumione spojrzenie recepcjonistki, która nigdy dotąd nie widziała mnie wychodzącego o tej godzinie. Ale ja nie miałem czasu do stracenia; trzeba przygotować plecak, nastroić gitarę, znaleźć stare buty i wygrzebać kurtkę z pawlacza.

Nie wyobrażałem sobie pustelniczego życia w nowiutkim ubraniu i butach z pomarańczowym logo międzynarodowego koncernu odzieżowo-sportowego. Ma być tak jak kiedyś. Klimaty skórzano-płócienne, trzask drew w kominku i szumiący las.

Autobus pokonywał ostatnie kilometry trasy przed pętlą w najwyższej części wioski. Powoli żegnałem się ze wspomnieniem nerwowej rozmowy, kiedy to usiłowałem wytłumaczyć żonie moją wewnętrzną potrzebę bycia kilka dni poza zasięgiem cywilizacji, a nawet telefonu komórkowego. W końcu uległa, widząc, że jej argumenty nie mają najmniejszych szans w starciu z wizją zbutwiałego szałasu na leśnym odludziu, i szczęśliwy popędziłem o świcie na dworzec PKP.

Droga w górskiej dolinie była nowa, asfalt gładki, nie trzęsło jak kiedyś na szutrowo-kamiennym podłożu. Piękne lasy rozciągały się na zboczach po obu stronach szosy. Końcowy przystanek. Wysiadłem tylko ja i jeszcze jedna kobiecinka w chuście na głowie. Wkoło cisza, świerkowe lasy szumiały odwieczną pieśń.

Stawiłem się pierwszy, nie było jeszcze nikogo z kolegów. Kobiecina, widząc moje badawcze spojrzenie lustrujące okolicę, podeszła i zapytała:

– Kwatery szukocie, panie? Mom niedrogo luksusowy pokój z prysznicem, Wi-Fi i telewizją kablową, czterysto kanałów. Tych dla chłopów tyż – mrugnęła okiem, kusząc wizją niesamowitych górskich atrakcji.

Grzecznie podziękowałem.

Pani odeszła w kierunku domostw, a na moim wyobrażeniu o górskiej sielance pojawiła się pierwsza rysa.

– Jasiek?! Kopę lat! – spośród drzew wychynął roześmiany grubas w wełnianym swetrze i wytartych dżinsach.

Podbiegł do mnie i chwycił w objęcia, klepiąc przyjacielsko po plecach.

– Sie masz, Petka – poznałem go dopiero po chwili i odwzajemniłem serdeczność jak umiałem, ale Petka był zawsze dusza człowiek i ciężko go było przebić w okazywaniu entuzjazmu.

– Aleś utył! – ryknął Petka, który ważył na moje oko jakieś sto dwadzieścia kilo i daleko mi było do jego krągłych kształtów, ale nic nie odpowiedziałem. – Zaraz będzie Wilk, nie korzysta już z autobusu, pan wygodnicki.

Jak na zawołanie na plac wjechał z rykiem silnika srebrny terenowy jeep. Po chwili ze środka wyskoczył Wilk. Poznałem go bez trudu. Miał nadal młodzieńczą sylwetkę, tylko włosy bardziej siwe niż blond, był ubrany w markowe ciuchy z dumnymi naszywkami informującymi, że są to odzienia, którym niestraszny ani górski wiatr, ani deszcz.

GPS wyprowadził nas na manowce

Podbiegł do nas rozpromieniony.

– Wsiadajcie chłopaki, pojedziemy na przełęcz moją maszyną! – krzyknął zachęcająco, pokazując z dumą samochód.

Zamarliśmy z Petką, nie wierząc własnym uszom.

– Wilku, co ty? Świetny wóz, ale przecież ma być na dziko. Tylko my, cisza i góry… – zaczęliśmy tłumaczyć to, co wydawało się oczywiste.

Wilk podrapał się w głowę zaskoczony.

– Cholera, serio? Trochę mam za dużo sprzętu, żeby to wszystko nosić na plecach – był wyraźnie niepocieszony wizją marszu pod górę.

No, ale jak umowa to umowa. Po chwili jeep znalazł się za opłatą w garażu na posesji u pani z pokojem typu lux, a my ruszyliśmy szlakiem w zieloność. Na własnych nogach.

– Rany Julek, ale podejście! – Petka po minucie dyszał jak lokomotywa.

Przystanął, wsparł się rękoma o kolana i odpoczywał po forsownym marszu. Byliśmy kilkadziesiąt metrów od przystanku, a on już wyglądał, jakby miał stan przedzawałowy.

Poczekaliśmy, aż kolega odetchnie, następnie przeszliśmy kolejnych kilkadziesiąt metrów. Tam Petka znowu odpoczywał, chwytając się za serce i dodatkowo opierając zmęczone czoło o pień świerku. Jego oczy osadzone w czerwonej i spoconej z wysiłku twarzy spozierały z coraz większą nienawiścią na kamienisty szlak pod górę. Kondycyjnie był do niczego.

Może go jednak podwieziesz? – zapytałem Wilka, widząc wyraźnie, że z Petką dojdziemy na szczyt najwcześniej za kilka miesięcy.

– Przecież miało być na dziko – odpowiedział kwaśno.

Najwyraźniej nadal bolał go brak naszego zachwytu nad cudowną propozycją jazdy samochodem. W końcu uległ, wrócił, a po chwili rozległ się ryk silnika. Petka opadł na tylne siedzenie z westchnieniem ulgi, Wilku popatrzył na mnie. Wsiadłem z wahaniem. Ruszyliśmy. Terenówka była rzeczywiście super.

Jechaliśmy leśnym duktem, co rusz przekrzywiając się na kamienistych wybojach, ale samochód dawał radę. W pewnym momencie drzewa się przerzedziły. Przełęcz. Widok z polany na drugie pasmo gór był cudowny. Wysiedliśmy z Jeepa, chcąc odetchnąć krystalicznym powietrzem, ale musieliśmy poczekać kilkanaście sekund, aż podmuch rozwieje spaliny. Z przełęczy było kilkaset metrów do chatki. Wilk zostawił samochód pomiędzy drzewami. Petka wolno człapał ścieżką, obserwując z rezygnacją czekające nas podejście.

– Ścieżka idzie zakosami, ale ja wklepałem współrzędne chatki na GPS i ten nas poprowadzi jak po sznurku. Niech Petka się kula, a my idziemy na przełaj – Wilk ustawił coś w smartfonie.

Ruszyliśmy, zostawiając Petkę na kolejnym przystanku jego prywatnej golgoty. Zniknęliśmy w zaroślach. Co rusz trzeba było obejść jakąś skałkę, znaleźć przejście przez strumień albo ominąć chaszcze. Pani z GPS-u przy każdej naszej samowolnej zmianie kierunku, musiała dostosowywać wskazówki do nowej pozycji. Przejście kilkuset metrów zajęło nam prawie godzinę, w końcu telefon oznajmił: „Osiągnięto cel” i zamilkł.

– Jak to, osiągnięto cel? – rozglądaliśmy się bezradnie po pobliskich zaroślach.

Ani śladu chatki. W krzakach coś zaszurało i uciekło.

– Trzeba wrócić na przełęcz i iść za Petką – stwierdziłem.

Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy ani jak tu doszliśmy. Wilk rzucił gniewne spojrzenie na swój sprzęt.

– Koreański szajs – mruknął cicho i schował telefon do kieszeni.

Robiło się późne popołudnie. Ruszyliśmy z powrotem, usiłując odtworzyć drogę. Niewiele pamiętaliśmy, a każdy kamień i zarośla wyglądały identycznie. Do chatki dotarliśmy dopiero o zmroku. Petka siedział na progu i patrzył tępo przed siebie.

– Ani kroku pod górę więcej – wyszeptał zduszonym głosem.

No dobrze, starczy już tej medytacji

Opadliśmy na schody równie wykończeni, co on – chodziliśmy w górę i w dół przez kilka ostatnich godzin.

– Panowie, najgorsze za nami. Teraz tylko góry i my – przekonywałem, starając się rozgrzać atmosferę. – Tymczasem zrobimy jakiejś herbaty.

Woda była w potoku dwieście metrów dalej. Ja poszedłem z wiaderkiem, a Petka miał rozpalić ogień w piecu. Wilk sprawdzał, dlaczego smartfon wywiódł nas na manowce.

Przenieść wiadro wody dwieście metrów pod górę to spory wysiłek, ale w porównaniu z rozpalaniem drew był on niczym. Petka, klęcząc przy drzwiczkach pieca wznosił modły, przeklinał, błagał, dmuchał, chuchał, pocierał drewno o spodnie, suszył własnym ciałem. Wszystko na nic. Każdy zalążek ognia gasł, dając jedynie cienką smużkę dymu. W końcu dzielny ogniowy opadł na stołek i warknął skrajnie wycieńczony:

– Zaraz się wścieknę.

Westchnąłem ciężko i postawiłem na stole butelkę wódki. Miała uczcić spełnienie naszych odwiecznych marzeń, ale może się przydać również na ukojenie nerwów. Brak ognia niósł za sobą chłód i wszechogarniającą ciemność. Napiliśmy się po kieliszku, umyliśmy w lodowatej wodzie i wsunęliśmy się w śpiwory. Byliśmy tak zmęczeni, że nikt nie pomyślał o kolacji. Las szumiał kołysankę.

Następnego dnia obudziliśmy się zmarznięci na kość, na szybach pojawiły się delikatne wzory, świadczące o nocnym przymrozku. Szarość świtu przezierała do drewnianej izby. Tak, to było to. Oryginalna góralska chata. Właśnie taka, jakie budowano kiedyś. Żadnych ulepszeń, dociepleń, kaloryferów. Belki uszczelniane konopiami i ceglany piec z blachą do stawiania garnka.

– Ściany jak sito. Nawet mały ptak przeleci – Wilk robił właśnie inspekcję budowlaną. – Wymyślcie coś z tym ogniem, bo zaraz zamarzniemy.

Triumfalnie wyciągnąłem kilka drew ze śpiwora. Całą noc grzałem je własnym ciałem i pomogło. Malutki płomyczek, pełgając, zjadał kolejne centymetry drewna. Po dodaniu odrobiny wódki w końcu rozbłysnął porządny ogień. Koledzy pokiwali głową z uznaniem, choć w oczach Petki obserwującego mój sukces zapaliły się ogniki zazdrości.

W ten sposób nasze pustelnicze życie rozpoczęło się na dobre. Na śniadanie paprykarz, serek topiony, chleb. Na obiad fasola albo bigos ze słoja. Kolacja to paprykarz lub pasztet, serek topiony, chleb. No i przechadzki po lesie, kontemplowanie szumu wiatru, medytacja piękna przyrody i wsłuchiwanie się w głos własnego serca.

Po dwóch dniach medytacji, słuchania serca i puszkowej diety Wilk zjechał jeepem do restauracji i przywiózł porządne posiłki. Po obiedzie powiedział nam, że w górach jest naprawdę super, ale on musi wracać do domu, bo żona się bardzo niecierpliwi. Petka, który przez te dwa dni bardzo dbał, żeby nie zejść więcej niż kilkadziesiąt metrów poniżej chatki, oświadczył, że również musi wracać; bał się, że jego ukochana ciotka może umrzeć. Kiedy wyjeżdżał, mówiła, że nie czuje się najlepiej. Jego mina mówiła wyraźnie, o co chodzi. Nigdy w życiu nie zostanie tu bez transportu.

A ja… No cóż, ja również miałem dość ciągłego szumu drzew, zimnej izby o poranku i codziennej walki o ogień, chociaż byliśmy tu dopiero trzeci dzień. Ustaliliśmy, że wracamy.

Może ciekawi kogoś, co sobie teraz wyobrażam, kiedy chcę się uspokoić. Otóż, może to dziwne, ale widzę dokładnie to samo – drewniany domek otoczony świerkami na tle gór i ławeczkę na przyzbie. Bo nie jest ważne, jaki był ten jeden konkretny wyjazd, liczą się jedynie marzenia.

Czytaj także:
„By zapomnieć o moim eks zaszyłam się w leśnej głuszy. To właśnie tam spotkałam miłość i zrozumiałam, czego mi potrzeba”
„Zawiodłam się na ludziach, więc teraz otaczam się zwierzętami. Uciekłam z miasta na wieś i wiodę życie pustelnicy”
„Przeprowadzka na wieś z marzenia stała się traumą. Wszystko przez sąsiadów, którzy zaczęli budować pałac obok nas”

Redakcja poleca

REKLAMA